HOME

Spod powieki (H)

Poniedziałek, 24 lutego

Nad ranem pojawiło się nazwisko Gordzikowski. Mało znany poeta pierwszej połowy XX wieku, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej. Szukałem w nocnej Wikipedii, w sieci, gdzieś tam pojawił się przymiotnik „patriotyczny”, pewnie z powodu tej wojny. Rano sprawdzam w dziennej Wikipedii i w sieci – obecność śladowa. Jako pierwsza pozycja pojawia się rosyjska bibliografia nowości książkowych:

Wklejam tu nagłówek, ponieważ jest ciekawym przykładem przemożnej roli niektórych dat historycznych: rok 1812 tak mocno wrył się w pamięć zecera, że w ostatnim wersie tytułu przebił aktualny, zaczynający się dopiero rok 1912.

W spisie nazwisk numeru 12 w tymże roczniku znajdujemy pozycję: „Gordzikowski W., Osajda I., Iskra – 8597”. Iskra to poniekąd naturalny tytuł debiutanckiego tomiku. Niestety, porównanie z pełnym zapisem bibliograficznym pokazuje, że współautor owej Iskry nazywał się nieco inaczej. Oto pełniejszy zapis w warszawskiej „Książce” (1912 nr 9, s. 430 [1]):

Nie iskra natchnienia poetyckiego zatem, tylko iskra pod patelnią. I nie Gordzikowski tylko Goździkowski.

Na nadreńskim portalu genealogicznym znaleźć można dokument, wystawiony w Düsseldorfie 26 kwietna 1918 roku, zezwalający panu Paulowi Friedrichowi Gordzikowskiemu, jego małżonce z domu Grimm, dwojgu dzieciom tudzież dwóm niezamężnym siostrom na posługiwanie się odtąd nazwiskiem Godhof. I ten trop zatem nie nadaje się dla polskiego poety. Równie mało obiecujący jest grób Marlene Kerz (nazwisko panieńskie: Gordzikowski) w Kolonii.

A może mój poeta jest tożsamy z inżynierem Wacławem Gordzikowskim, o którym wspomina przedwojenny premier Janusz Jędrzejewicz? Do jego książki mam tu, w Addis Abebie, tylko częściowy dostęp, ale nazwisko inżyniera pojawia się w ciekawym towarzystwie członków kółka myśliwskiego na Polesiu wołyńskim: „Do kółka tego należeli wojewoda i b. minister Henryk Józewski, poseł i również b. minister Bogusław Miedziński, prezes Banku Rolnego Maurycy Jaroszyński, emerytowany nadleśniczy Campioni, kapitan w stanie spoczynku Kuncewicz i pewien Rosjanin, lekarz z Kowla tak jakoś cichy, skromny i małomówny, że nawet nazwisko jego wyleciało mi z pamięci” [2].

O samym Gordzikowskim, który był duszą owego kółka łowieckiego, Jędrzejewicz pisze:

„[…] inżynier Gordzikowski, myśliwy poważnego znaku, mający na rozkładzie niewiarygodne ilości wilków, strzelanych przede wszystkim w jego rodzinnej Mińszczyźnie i w lasach północnej Rosji. Ogromnego wzrostu, potężnej budowy ciała, niespożytych sił, potrafił przemierzać fantastycznymi krokami dziesiątki kilometrów w śniegu po kolana, odcyfrowując wilcze tropy nawet w najmniej pomyślnych warunkach atmosferycznych i wyduszając niemal ostatni dech z Kondrata z trudem nadążającego drobnym truchcikiem krótkich nóg za wielkim Gordziałem […]. Jestem głęboko przekonany, że istniała nić tajemnej łączności między inżynierem a życiem wilczym w leśnych ostępach. Umiał widocznie wczuwać się w wilcze obyczaje i wilczą psychologię i tą drogą niezawodnie odgadywać, jak szły, jak potrafiły kluczyć, gdzie mogły zapaść – i nie pamiętam wypadku, żeby się w swoich przewidywaniach pomylił. Poza swą pracą zawodową naczelnika wydziału drogowego w województwie wołyńskim miał, jak się zdaje, dwa głębokie uczucia: rozczulającą miłość do swej matki staruszki i pasję łowiecką w stosunku do rodzaju wilczego. Z żoną swą nie żył od dawna i nigdy o niej nie mówił, udzielał się ludziom mało i tylko przy omawianiu taktyki i strategii polowania potrafił się zapalać, głośno dyskutować i, jeśli uważał to za właściwe, narzucać swoje zawsze słuszne zdanie oponentom. Twarz miał raczej surową w niewielu płaszczyznach silnie związanych jakby wykutych w twardym, szarym materiale i tylko rzadki, niemal dziecinny uśmiech zdradzał duszę prawą i subtelną, w jakiś mało zrozumiały sposób współżyjący ze swą ciężką materialną powłoką” [3].

Prawa i subtelna dusza w ogromnym ciele, rozczulająca miłość do matki staruszki, tajemnicza łączność z wilczym plemieniem (nasuwa się skojarzenie z Mowglim Kiplinga), to cechy, które mogłyby pasować do postaci poety. Zaniepokoiło mnie jednak przezwisko „Gordział”. Niestety, premier Jędrzejewicz, jak sam przyznaje, nie miał pamięci do nazwisk. Prezesem Wołyńskiego Stowarzyszenia Techników w Łucku był w latach 1933-39 inż. Wacław Gordziałkowski.

*

Pisałem w tym dzienniku 19 października 2023 roku o amerykańskim studencie, który otrzymał pokaźną nagrodę za odczytanie jednego słowa w nadpalonym zwoju papirusu z Herkulanum. Teraz czytam, że fundatorem nagrody był Elon Musk, a ów młody człowiek, Luke Farritor, odczytał w ubiegłym roku dalszy fragment tekstu, obecnie zaś został przez Muska zatrudniony w nowym amerykańskim departamencie kontroli wydajności (DOGE). Osobliwa kariera.

*

W „The New York Review of Books” (z datą 13 marca) Ingrid D. Rowland omawia dwie wystawy jednego obrazu i jedną książkę, wszystkie trzy poświęcone obrazom Caravaggia. Wystawy, które właśnie dobiegają końca – w madryckim Prado i w rzymskim Palazzo Barberini – pokazują niedawno odnalezione obrazy mistrza; książka, opublikowana przez rzymskie wydawnictwo Campisano – opowiada o zaginionym (zrabowanym) arcydziele. Najpierw zatem dwie opowieści pozytywne, potem trzecia, która wciąż czeka na happy end.

Obraz pokazany w Prado – Ecce Homo – jest zdaniem autorki niezwykły zarówno w swej warstwie teologicznej, łączącej narrację nowotestamentową z podobnym miejscem w Starym Testamencie, gdzie pojawiają się (w Wulgacie) słowa Ecce Deus vester (Iz 40,9), jak i w powiązanej z nią warstwie plastycznej: „Największą innowacją tego Ecce Homo jest ów chłopak o szeroko otwartych oczach i ustach, który unosi szkarłatną szatę z ramion Chrystusa, nie tyle odzierając nędznego więźnia z resztek ludzkiej godności, ile raczej odsłaniając nieskończoną tajemnicę”.

Obraz pokazany w Palazzo Barberini – portret Monsignore Maffeo Barberiniego, przyszłego papieża Urbana VII – uderza energią, jaką (skłonny, jak wiadomo, do gwałtowności) malarz wydobył z postaci prałata: „Prawa dłoń wymierzona w przestrzeń po naszej lewej, przebijająca powierzchnię obrazu w czasie, gdy lewa dłoń gniecie list uściskiem tak energicznym, że gruby papier zaczyna się kruszyć, zaś widoczne pod połyskliwą czarną szatą kolana pokazują, że portretowany wprost wierci się na brzegu fotela”.

Obraz zrabowany: Szopka ze św. Franciszkiem i św. Wawrzyńcem – wycięta z ram w oratorium św. Wawrzyńca w roku 1969 i dotychczas nie odnaleziona – jest dla autorki artykułu okazją do przypomnienia, po krótkiej prezentacji małej monografii włoskiego historyka sztuki, Michele Cuppone – innej książki zainspirowanej tym rabunkiem, a mianowicie ostatniej powieści Leonarda Sciascii Una storia semplice (1989), wydanej u nas w przekładzie Hanny Kralowej pt. Prosta sprawa. To komplement dla intuicji włoskiego pisarza.

*

„Guardian” podaje, że wedle ustaleń ArtTactic na liście najlepiej sprzedających się w roku 2024 artystów afrykańskich pięć pierwszych miejsc zajęły kobiety, na czele zaś znalazła się urodzona w roku 1970 w Addis Abebie Julie Mehretu. Jej obrazy wychodzą od aktualnych tematów społecznych i politycznych, deformowanych komputerowo w stronę abstrakcji, a następnie pokrywanych siecią hieroglifów, nadających im indywidualną sygnaturę pisma artystki.

*

Najnowszy numer „Sztuki Edycji” z blokiem tematycznym „Od deski do deski. Retoryka oprawy”. Przeczytałem prawie od deski do deski. Zapamiętałem sobie w komputerze Katarzyny Krzak-Weiss O bezcennych znaleziskach wydobytych z makulatury introligatorskiej (rzecz o szesnastowiecznych kartach do gry) – z powodu zeszłorocznego referatu o współpracy Peipera z Elinówną przy dramacie Szósta! Szósta! – oraz Magdaleny Bizior „Szczur motyl”. Listy Barbary Czerwijowskiej do Kazimiery Iłłakowiczówny ze względu na zawarte w jednym z listów szczegółowe i barwne wspomnienie o pobycie autorki w Szwajcarii (zwłaszcza we Fryburgu) w latach 1907-1909.

Wtorek, 25 lutego

Wizyta w etiopskiej Bibliotece Narodowej. Budynek z początków obecnego wieku, na kolumnach wyryte jedno słowo w różnych alfabetach, z których odcyfrować potrafię tylko napis grecki, łaciński i rosyjski. Mądrość / rozsądek.

Wstęp wolny. Bezpłatne Wi-Fi. Wewnątrz sale, w których siedzą dziesiątki młodych przeważnie ludzi, ze swoimi podołkowcami albo telefonami. Mało kto czyta książkę.

Zaczynamy zwiedzanie od góry: na czwartym piętrze książki stoją na nieponumerowanych regałach bez żadnego porządku ani wedle autorów, ani tematów, ani języków. Bez sygnatur! Podobno to dlatego, że w tym dziale umieszczono jeszcze nieskatalogowane dary. Na tym samym piętrze jest też dział zagraniczny, książek w językach obcych, poświęconych poszczególnym krajom. Dział polski liczy 9 tytułów, całkiem niezły zestaw nazwisk (jest Leopold Łabędź, jest autobiografia Wałęsy, jest Brumberg, Michael T. Kaufman, Staniszkis, Zamoyski, dwie książki Normana Daviesa). Dla porównania w dziale szwajcarskim – tylko jeden tytuł, szczupły tomik Visual Geography Series.

Przyglądając się sposobowi ułożenia książek w bogatym dziale rosyjskim czuje się podskórne napięcie, jakby wahanie. Lenin czy Trocki? Trocki czy Lenin. Ilościowo jednak, uwzględniwszy sąsiednie półki, zdecydowanie przeważa Lenin. Choć niekiedy postawiony „do góry nogami”.

Etiopska Biblioteka Narodowa jako instytucja została powołana przez Hajle Selasjego w roku 1944. Ciekawy artykuł o jej historii napisała Katarzyna Hryćko [4]. Okazuje się, że Etiopczycy mają inne rozumienie inkunabułu, niż Europa. U nas są to druki sprzed roku 1501, tutaj – sprzed 1936. Próba ich wywiezienia karana jest kilkuletnim więzieniem i grzywną. Pierwszym profesjonalnym doradcą cesarza do spraw bibliotecznych był Niemiec, Hans Wilhelm Lockot. Pewną rolę w porządkowaniu i bibliograficznym opracowaniu zbiorów odegrali Polacy, zwłaszcza Stanisław Chojnacki oraz prof. Stefan Strelcyn. W latach siedemdziesiątych w porozumieniu z etiopskim kościołem prawosławnym rozpoczęto akcję mikrofilmowania bezcennych rękopisów i druków religijnych, znajdujących się w świątyniach i klasztorach.

Już po wizycie w bibliotece doczytałem się o muralu, namalowanym w Public Division Reading Room (dawniej Balatengéta Heruy Reading Hall) na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych przez Beatrice Playne, która inspirowała się słynnymi muralami meksykańskimi. Przedstawia on Hajle Selasjego jako ucieleśnienie Mesjasza, w apokaliptycznym krajobrazie końca świata, którego zwycięzcami będą namalowane na pierwszym planie dzieci, czytające książki. W czasach Dergu na twarzy cesarza przyklejono białą kartkę papieru. Zdaniem internautów mural istnieje do dziś – dobry powód, żeby powrócić do Addis Abeby.

*

Czytam nową biografię Ciorana, którą napisała Anca Visdei – urodzona w Bukareszcie, azylantka polityczna w Szwajcarii, gdzie studiowała kryminologię, autorka dramatyczna i biografka. Są tu co najmniej trzy polonica. Najbardziej znane to oczywiście polemika Gombrowicza z Cioranem w roku 1952 na temat literatury emigracyjnej – przedstawiona porządnie, „po bożemu”, z jedną tylko nieścisłością: autorka zdaje się wiązać czasowo z tą właśnie polemiką przeprowadzkę „Kultury” z Rzymu pod Paryż, wcześniejszą przecież o kilka lat (1947/48). Najmniej ważne to prawdziwe nazwisko Corneliu Zelea Codreanu, rumuńskiego watażki i legionisty w latach trzydziestych, którym Cioran się przez pewien czas fascynował, widząc w nim nieledwie Chrystusa (nazywał się naprawdę… Korneliusz Zieliński). I wreszcie Czapski: „Piękna korespondencja, ciągnąca się latami, łączy go z polskim pisarzem Józefem Czapskim, podobnie jak on urodzonym w monarchii Austro-Węgier. Wiekowy Czapski wyznaje mu, że odkąd przestał malować, jakby wpadł w pułapkę, że traci pamięć i jest na pół ślepy. I dorzuca to cudowne zdanie: «Żałuje Pan, że – oddawszy się językowi francuskiemu z powodu Paula Valéry – nie może Pan już krzyczeć pełnym głosem w górach, ale to przecież dzięki francuszczyźnie dosłyszałem u Pana krzyk rumuńskiego barbarzyńcy»” [5].

Kapitalne jest zakończenie tej biografii – finalny, pośmiertny psikus Ciorana. Towarzyszka ostatnich lat życia i spadkobierczyni pisarza ofiarowała jego archiwalia uniwersytetowi, który przeznaczył je do zbiorów biblioteki Jacques-Doucet. Kilkuosobowa komisja fachowców przez trzy dni przeszukiwała niewielkie mieszkanko, odrywając nawet listwy z podłogi. Zabrali wszystkie papiery. W piwnicy, gdzie nie było elektryczności, znaleźli tylko „łóżko pełne rupieci, niewartych opisu”. Pół roku później brokantystka, wezwana do ostatecznego opróżnienia lokalu, znalazła tam 37 zeszytów z zapiskami Ciorana, w tym jego dzienniki, a także gipsowe popiersie pisarza. Wystawiła rękopisy na aukcji, która została wstrzymana na żądanie kancelarii uniwersytetu. Sąd jednak, a potem sąd apelacyjny uznały, że skarb należy do jego odkrywczyni. „W chwili pisania tych słów skarb jest szacowany na ponad milion euro, a ceny wciąż rosną” [6].

28 lutego

W przedostatni dzień pobytu przeglądam książkę wieloletniego korespondenta „The Economist” w krajach afrykańskich, Toma Gardnera, poświęconą osobie premiera Etiopii i przywódcy Partii Dobrobytu. Abiy Ahmed urodził się w roku 1976, dwa lata po obaleniu Hajle Selasjego, i matka nadała mu imię Abiyot, co po amharsku znaczy „rewolucja”. Zarazem jednak była przekonana, że jej syn będzie królem, że zostanie siódmym władcą kraju, licząc od Menelika II. Istotnym elementem w biografii Ahmeda było przystąpienie do etiopskiego kościoła zielonoświątkowców.

W roku 2019 w Addis Abebie gościł Francis Fukuyama. Na koniec spotkania AA zapytał go, czy się modli. A kiedy usłyszał, że nie (choć wraz z żoną są chrześcijanami), wygłosił dłuższą mowę o znaczeniu modlitwy, wspominając też swój pobyt w Denver (Colorado), gdzie przez pewien czas mieszkała jego żona, i gdzie uczestniczył w tamtejszym życiu religijnym etiopskich zielonoświątkowców. W Etiopii AA doprowadził do pojednania i zakończenia schizmy w kościele prawosławnym, sprowadzając do Addis Abeby emigracyjnego patriarchę, Abune Merkoriosa. Podobnie miał udział w zjednoczeniu dwóch rywalizujących stronnictw muzułmańskich, a następnie nakłonił różne odłamy zielonoświątkowców do utworzenia wspólnej rady. Działania te mają związek z ważnym w ideologii AA pojęciem medemer, co oznacza synergię.

Wątek polski pojawia się w biografii Gardnera raz, przy okazji analizy wybuchu zbrojnego konfliktu z Tigrajczykami w nocy z 3 na 4 listopada 2020 roku. Wedle jednej z teorii Etiopczycy mieli sfingować atak przeciwników na swoje pozycje w Mai Kadra – „ruch podobny do incydentu gliwickiego, wykorzystanego przez Niemcy dla usprawiedliwienia inwazji na Polskę w 1939 roku” [7]. Tom Gardner sądzi wszakże, że ważniejsza od tej ewentualnej analogii historycznej była zbieżność daty z wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych.

Książka kończy się wyrazami nadziei i wiary w naród etiopski. Wymieniwszy szereg bohaterskich przypadków chronienia przedstawicieli innych plemion przed prześladowaniami, Garner mówi, dlaczego takie przykłady są ważne: „Pokazują one, że zbrojne konflikty nigdy nie są nieuniknione, że nawet dzisiaj można przerwać cykl zemsty, a również, że pomimo machinacji przywódców i wtrącania się obcych, przyszłość Etiopii może być jaśniejsza od jej przeszłości. Wbrew wszystkiemu, zawsze może być inaczej. Mam nadzieję, że będzie” [8].

*

W ramach festiwalu filmu europejskiego szwedzki Triangle of Sadness (Złota Palma w Cannes 2022). Rzecz o niemożności porozumienia się, wyjścia z narzuconych ról społecznych, wydobycia się z własnych ograniczeń i przyzwyczajeń. Świetny Zlatko Burić, znów (po filmie 2012) jako rosyjski oligarcha.

*

Z zapowiadanej koniunkcji Siedmiu Planet w Addis Abebie zobaczyliśmy dwie: Jowisza i Marsa. Do pierwszego mam sentyment, bo adres, pod jakim najdłużej w całym życiu mieszkałem to była berneńska Jupiterstrasse, ale Mars złowrogo się rymuje ze słuchaną przed chwilą transmisją z Owalnego Gabinetu.

Niedziela, 1 marca

Z biblioteki Klary „Wosk i złoto”, tytułowa metafora książki Levine’a – po amharsku sam-ennā warq – wzięła się, jak wspominałem, z poezji. Dwa człony porównania – woskowy i złoty – są połączone czasownikiem, który uruchamia obie warstwy sensu. „Ta terminologia została zaczerpnięta z pracy złotnika, który otacza gliną formę, wykonaną z wosku, po czym, wytopiwszy wosk, wlewa na jego miejsce stopione złoto” [9]. Jeśli, na przykład, poeta chce wychwalać bohatera, jakim był Menelik, tworzy woskowy model lwa, wyobrażającego na poziomie złotym właśnie Menelika: „Lew Menelik zmiażdżył wilka Włoch” [10]. (Co mi przypomina, jak przewodnik objaśniał jeden z obiektów w pałacu Hajle Selasjego: „Oto lisica, która własną krwią nakarmiła dwoje dzieci ludzkich; dar rządu włoskiego”).

Ważne, żeby poeta przez całą strofę utrzymywał tę podstawową zasadę kompozycji wosku-i-złota. Poetę, mieszającego metafory, nazywa się złośliwie „hermafrodytą”. Natomiast poprawnie zbudowany wiersz ma trzy postacie. Sens dosłowny: „Od Adama twoja warga jadła z tego drzewa / Zbawcę mego serca powieszono za ciebie”. Sens woskowy: „Ponieważ Adam jadł z Drzewa Poznania / Zbawcę Świata ukrzyżowano za ciebie”. Sens złoty: „Z powodu twoich [kuszących] warg / Moje serce pragnie być blisko ciebie”. Kluczowy jest tu czasownik tasaqala, który znaczy zarówno „został ukrzyżowany”, jak i „pragnie być blisko”.

Poezja wosku i złota jest pradawna, najstarsze zapisane przykłady pochodzą z XV wieku. Bywała używana w sytuacjach konfliktowych (wodzowie przeciwnych armii obrzucali się piętrowymi kupletami). Funkcjonuje do dziś w życiu codziennym, na przykład w barze goście wymieniają się seriami zawoalowanych obelg, ponieważ jawna zniewaga jest w tym społeczeństwie karalna. Poezja przenika w ten sposób do wszystkich sfer życia społecznego. Zaś „biegłość w tej tajemnej sztuce układania wierszy uważana jest za propedeutykę studiów nad tekstami religijnymi” [11].

Ostatniego wieczoru czytam Dziewczynkom opowieść o ludożercy, którą Levine’owi miał opowiedzieć amharski chłopiec, twierdzący, że wymyślił ją dla swojego młodszego brata: „Był sobie raz ludożerca. Mieszkał wśród ludzi. Ale nie miał w domu nic do jedzenia, bo był bardzo biedny. Zresztą nawet gdyby nie był biedny, to on po prostu lubił jeść ludzkie mięso. W jego domu była wielka dziura, przykryta dywanem. Zapraszał kogoś do siebie i kazał mu usiąść na krześle wprost nad ta dziurą. Kiedy gość siadał i wpadał do dziury, on schodził po drabinie i go zjadał. W ten sposób zjadł wszystkich ludzi z wioski, jednego po drugim – około stu osób. Kiedy już pożarł wszystkich w swej wiosce, wrócił do lasu, bo nie było już kogo zjeść” [12].

Szittaya siedziała w kąciku i słuchała. Kiedy skończyłem, powiedziała, że zna tę historię z dzieciństwa.

Poniedziałek, 3 marca

Nocny lot z AA przez Wiedeń do Warszawy spędziłem na oglądaniu dwóch filmów: trzygodzinnego Doktora Żywago(1965) i dwugodzinnego hinduskiego (tamilskiego) pt. Maharaja (2024). W pierwszym frapująca epizodyczna rola Klausa Kinsky’ego jako anarchisty Kostojeda. W drugim – niezwykle skomplikowana fabuła tonie w niewiarygodnej dozie przemocy. Obejrzałem jednak do końca, ujęty przewodnim wątkiem golibrody nazwiskiem Maharaja, który pojawia się na posterunku policji, próbując wszcząć śledztwo w sprawie kradzieży jego „Lakszmi”, przy czym tym imieniem bogini szczęścia oznacza zwykły na pozór metalowy kosz na śmieci, który stał się domowym bóstwem z chwilą, gdy uchronił dziewczynkę przed śmiercią.

Środa, 5 marca

Z opisu pierwszych dni powstania listopadowego: tłuszcza wdziera się do domu przy Świętokrzyskiej w poszukiwaniu jakiegoś rosyjskiego urzędnika; ktoś obiecuje, że ich powiedzie do domu generała Rychtera. Skutki: „Nazajutrz widziałem fortepian i stolik mahoniowe w kawałkach, a futro sobolowe na stróżu” [13]. Odwieczny los rzeczy na wojnie – albo niszczeją, albo zmieniają właściciela.

Czwartek, 6 marca

Przy poprzednich wyjazdach, na 10 dni czy 2 tygodnie, Tina boczyła się na nas przez pierwsze dni po powrocie. Tym razem nie było nas bite cztery tygodnie i nic po sobie nie dała poznać. Może już straciła nadzieję? Powitanie było ciepłe, a potem, od pierwszej nocy, okazuje nam wiele czułości: wsuwa się delikatnie pod kołdrę, albo śpi między nami, w głowach, co pewien czas wysuwając łapkę, z podwiniętym pazurkami, żeby dotknąć, a nawet jakby pogłaskać. Sama słodycz.

Piątek, 7 marca

Józefa Wilkonia recepta na ilustracje („[…] to, co w literaturze z punktu widzenia biegłości języka jest piękne, trzeba zostawić nieprzeilustrowane, niedoilustrowane, niech czytelnicy sami współtworzą tekst, zobaczą swoimi oczami to, co czytają. A jeśli ilustrator chce się popisać i wyżyć, to niech szuka w książce tych rzeczy, które są w tekście zaledwie dotknięte, niedopowiedziane, ale które świadczą o bogactwie wyobraźni poety – niech to rozwija, niech tam się pokaże”) jest też dobrą receptą dla krytyka albo historyka literatury.

*

Wiadomość z prasy berneńskiej z połowy XIX wieku: „Rosja. W Suwałkach w Polsce spalono niedawno 25 000 funtów przemyconej z Prus herbaty – czynność, wykonywana każdego roku. Trzeba tu wszak zaznaczyć, że rosyjscy celnicy umieją zazwyczaj odłożyć herbatę na bok, a do worka wpakować równą wagę bibuły, szmat i fusów herbacianych, które następnie padają pastwą płomieni” [14].

 

Sobota, 8 marca

Z Bralczykami w Radziejowicach na wystawie Wilkonia. Najbardziej podobały mi się rzeźby – Don Kichot i Sancho Pansa, zwierzęca rodzinka z małymi. Po obiedzie spacer w parku, obok niszczejącego za płotem młyna, do rzeźby króla Dawida (Zemły) i trochę dalej, do poobgryzanych przez bobry drzew nad stawem. Już po powrocie dowiedziałem się, że Hieronim Radziejowski przyjmował tu rodzinę królewską – zaś Laboureur „wspomina o marmurowej tablicy, na której się doczytał, że tam wiele królewskich odwiedzin bywało […]” [15].

Niedziela, 9 marca

Maciej Jarkowiec napisał olbrzymi esej o Burroughsie (lutowe „Książki. Magazyn Do Czytania”), żeby zamieścić to jedno zdanie: „Jego niski głos trzaskał jak drzewa pękające na mrozie”.

Poniedziałek, 10 marca

Nowy włoski serial Il Gattopardo (Netflix), według powieści di Lampedusy, ambitne zamierzenie po słynnej adaptacji Viscontiego. Sześć godzinnych odcinków, w których wszystko do siebie pasuje: fantastyczne wnętrza i architektura (rozpoznawaliśmy niektóre miejsca, jak Piazza Duomo na wyspie Ortygia, z podróży po Sycylii jesienią roku 2023), kostiumy, muzyka i tańce, obsada (zwłaszcza Benedetta Porcaroli jako Conchetta, ale też charakterystyczny Francesco Colella jako przebiegły Don Calogero Sedara), dawka historii (zjednoczenie Włoch) i dawka sycylijskiej mentalności, gorzki humor i słodka nostalgia.

Środa, 12 marca

Frida (2002), film dla mnie emblematyczny – nie tylko z powodu meksykańskiej obrzędowości teatru śmierci (kulminującej w Pod wulkanem Lowry’ego), nie tylko z powodu, nazwijmy to, paralelnych komplikacji fabularnych, nie tylko dlatego, że patrząc nań widzę przesuwającego się pod ścianami Retingera, który, przypomnę, organizował pierwszą wystawę sztuki meksykańskiej w Nowym Jorku, nie tylko dlatego, że Trocki a nie Lenin czy Stalin – dzisiaj film Julie Taylor ujawnił mi dwa nowe oblicza. Pierwsze to Frida jako zmartwychwstała Królowa Margot (a Salma Hayek jako nowa Isabelle Adjani). Taka sama biała suknia z czerwonymi plamami… A drugie oblicze – to wielce sympatyczna postać ojca malarki. Nie przypadkiem wezgłowie wędrującego łoża artystki obwieszone jest starymi fotografiami. Film przypomina, że ojciec, niemiecki Żyd, syn jubilera, Guillermo Kahlo, był ważnym w dziejach XX-wiecznej kultury meksykańskiej fotografem. Tych aspektów nie widziałem, oglądając film po raz pierwszy przed dwudziestu paru laty w kinie „Luna”. Dziś Margot rediviva.

W nocy, po filmie, zajrzałem do telefonu, a tam kilka zdjęć od Izy Barry, która jest właśnie z Michaelem w Mexico City. Kilka pt. Co czytała Frida? (Iza jest bibliotekarką). Oraz jedno, zatytułowane I na co patrzyła przed snem? Przedstawia fotografie pięciu „czerwonych idoli” (Stalin, Trocki, Lenin, Marks i Mao). Ciekawsze są lektury. Liczne polityczne (Ferdinand Fried, El Fin del Capitalismo, The Tasks of the Proletariat Lenina, China „czerwonego pastora” Hewletta-Johnsona). Jeszcze liczniejsze artystyczne (monografie Leonarda, Rembrandta, van Dycka, Velázqueza, ale też Cézanne’a czy Picassa); Deutsche Barokplastik, Ilse Schneider-Lengyel, Die Welt der Maske). Książki historyczne (Lucretia Borgia Gregoroviusa). Semantyczne (Stuart Chase, The Tyranny of Words). Czasem nawet matematyczne (H. Sonnet, Dictonnaire des mathématiques appliquées). Niekiedy ezoteryczne (Paracelsus, Obras completas). Powieść Giuseppe Garretto Sicile, terre de douleur. Biografia Whitmana. Bajki Ezopa. Poe.

Czwartek, 13 marca

Mój ojciec i dęby, wspomnieniowa książka Arkadego Fiedlera. W rozdziale Książki w czasie wojny (mowa o pierwszej światowej) kilka stron poświęca autor swej ówczesnej fascynacji dwoma autorami amerykańskim: Whitmanem i Thoreau. O ile pierwszy był wówczas w Polsce znany i ceniony (tłumaczył go m. in. Tuwim), o tyle drugie nazwisko zaskakuje. Fiedler wspomina, że na tego „amerykańskiego Rousseau” natrafił „chyba w roku 1917” [16] i zachwyca się amerykańską demokracją, która sprawiła, że Thoreau – w imię wolności słowa – nie poszedł do więzienia za opublikowanie rozprawy O nieposłuszeństwie obywatelskim. Bardzo to piękne, skłonny jestem uwierzyć, ale chętnie bym przeczytał jakiś choćby krótki artykuł o Thoreau i jego Waldenie w prasie poznańskiej w okolicach końca I wojny.

*

Sliver (1993) z Sharon Stone i Williamem Baldwinem, według powieści Iry Levina. Generalnie rozczarowujący. Ale ciekawy, jeśli nań spojrzeć jako na współczesną wersję powieści i filmu Wielki Gatsby. Rzecz o człowieku, który dysponując nieograniczonymi środkami reżyseruje życie innych. Zmieniła się orientacja w przestrzeni: tam były dwa domy, horyzontalnie rozdzielone wodą, tu jest jeden wąziutki wieżowiec, jak ostra igła wbijający się wertykalnie w niebo. Zmieniły się środki techniczne – kamery, mikrofony, komputery (dziś można sobie wyobrazić jeszcze bardziej zaawansowany i wieloaspektowy podgląd rzeczywistości). Zmieniła się motywacja – tam sentymentalna, tu mroczna i obłędna. Pozostał mit „Wielkiego Reżysera”. I rozbieżności między środkami a celem.

Sobota, 15 marca

Maria w opublikowanej w Stanach wczoraj książce Dalajlamy wyczytała, że w roku 1950 Salwador jako jedyne państwo na świecie ujął się za Tybetem na forum ONZ [17]. Rzeczywiście, „New York Times” zamieścił korespondencję z wioski Lake Success (tymczasowej siedziby ONZ) z 15 listopada, rozpoczynającą się zdaniem: „Salwador zaskoczył dziś delegacje i urzędników Narodów Zjednoczonych, żądając natychmiastowej debaty Zgromadzenia Ogólnego na temat inwazji chińskich komunistów na Tybet” [18]. Można dziś w sieci przeczytać odtajnione dokumenty amerykańskie na temat tego nieoczekiwanego ruchu; Amerykanie obawiali się, że wniosek poprą Indie, ale do tego nie doszło. Inni też nabrali wody w usta. „Londyn obawiał się, że jeśli rozdrażni Pekin, Chińczycy mogą podważyć brytyjskie prawo do Hongkongu. Paryż obawiał się, że jeśli zakwestionuje chińskie kolonialne «prawo» do Tybetu, inni zaczną się przyglądać francuskiemu «prawu» do Wietnamu czy Algierii. Kraje mniej rozwinięte chciały okazać solidarność z Chinami w ramach powstającego frontu antykolonialnego” [19]. Kwestię rezolucji, zaproponowanej przez Salwador, odroczono z powodu stanowiska Indii, że konflikt da się rozwiązać pokojowo – formalnie więc biorąc wniosek ten jest nadal aktualny. Czy już tu pisałem, że lubię małe państwa?

*

I jeszcze coś na podobny temat, choć z innego miejsca: reportaż Natalii Karageorgos w „The Athens Review of Books” (14 marca) o ukraińskim hellenizmie i o losach mniejszości greckiej z Mariupola. Warto przeczytać:

Voices of the Mariupol Greeks („The Athens Review Of Books”)

Niedziela, 16 marca

Ptaki coraz częściej widujemy w prześlicznych godowych szatach – onegdaj sikorkę w opypskim ogrodzie, wczoraj kowalika w Lesie Młochowskim. A kocica nadal śpi najchętniej w głowach łóżka. Dziś ufnie wsunęła mi ogon w lewą dłoń, a główkę wtuliła, mrucząc w kark Marii. Łuk elektrostatyczny.

Czwartek, 20 marca

Na przedłużonej wystawie Kisling. Lśnienie Montparnassu w prywatnym muzeum Villa La Fleur w Konstancinie. Pierwszy monograficzny pokaz tego artysty od czasu wystawy Kisling i jego przyjaciele ze zbiorów genewskiego Petit Palais w Muzeum Narodowym w Warszawie (1996), w której maczałem palce. Kilka prawdziwych niespodzianek, jak narkotyczny pejzaż z okolic Poronina z roku 1910, z ukrytą w sitowiu twarzą, malutka maska pośmiertna Modiglianiego, w której powstaniu Kisling miał swój udział, czy wielka mapa Europy, na której artysta zaznaczał kolejne zwycięstwa aliantów (nazwy pisane z francuska, ale niektóre po polsku, jak Wilno czy Lwów): w samym środku zielona wysepka to szwajcarski raj, dynamizuje zaś tę kompozycję wielka strzała zwycięstwa: „JOUR de la VICTOIRE Sept Mai 1945”. Wśród obiektów towarzyszących zwraca uwagę broszura André Salmona o Kislingu z serii Drogues et peintures. Ale warto też obejrzeć inne pomieszczenia muzeum, zwłaszcza sale Meli Muter (ze świetnym portretem Ravela, który siedzi w fotelu w narzuconym płaszczu, ze złożonymi błagalnie dłońmi), sferyczne obrazy rzeźbiarza Biegasa, kapitalny portret Leśmiana jako dandysa, malowany w roku 1905 przez Eugeniusza Żaka, akt w łupinie łodzi Leopolda Gottlieba, dwa śliczne Vlamincki (martwa natura i śluza), lustro Cocteau albo zakopiańską płaskorzeźbę z Madonną (według Jana Szczepkowskiego).

Piątek, 21 marca

Gdybym był dziś wieczorem w Wiedniu, poszedłbym do Albertiny, popatrzeć w oczy młodej kobiety, namalowanej przez Angielkę Jenny Saville (rocznik 1970). Odwzajemnić niewinne, skrzywdzone spojrzenie twarzy, zmasakrowanej brutalnymi chlapnięciami farby, ze skronią zmiażdżoną, wbitą w szybko malowane tło, z którego się ta głowa kiedyś wyłoniła. Pozwolić jej choć na chwilę przymknąć powieki [20].

Jenny Saville, „Gaze”. 2021-2024. Kolekcja prywatna. © Jenny Saville. Foto: Prudence Cumming Associates Ltd. Courtesy Gagosian

Sobota, 22 marca

Co łączy Mickiewicza ze Stanisławem Augustem Poniatowskim? Król zmarł 12 lutego 1798 roku, poeta urodził się dobre dziesięć miesięcy później, 24 grudnia. W liście Aleksandra do Franciszka (braci poety) z roku 1860, znaleźć można szczegóły dotyczące narodzin. Akuszerką była pani Mołodecka, która, „chcąc Adama przeznaczyć na rozumnego, użyła książki, na której ucięła nożykiem pępek dziecku. […] Był to Sądowy proces w in 8o, w skórę czarną oprawny” [21]. Aleksander Mickiewicz zabrał tę książkę na pamiątkę, wyjeżdżając z Wilna i przechowywał jak relikwię. Chodzi o dzieło Tomasza Umiastowskiego Sądowy Process…, najpewniej w wydaniu ósmym, Wilno 1787, w ósemce. Przecinając pępowinę na czarnej okładce akuszerka musiała nacisnąć nożykiem na znajdujące się pośrodku karty tytułowej imię króla:

*

Zdarzają się czasem obrazowe sformułowania, które zapadają w pamięć, zwłaszcza jeśli się je połączy z jakimś obrazem, czy – w tym wypadku – kształtem na mapie. Jan Duklan Ochocki jeden z rozdziałów swych zajmujących pamiętników kończy zdaniem: „Zawiesiwszy tymczasem dzieje prowincji naszej, wprowadzę czytelnika do Księstwa Warszawskiego, tego ogryzka i szczątka niegdyś silnego kraju, który dziwacznie bardzo i kuso wyglądał” [22]. Rzeczywiście, patrząc na mapę Księstwa i nakładając ją mentalnie na mapę Rzeczypospolitej przedrozbiorowej widać, jak daleko posunął się ten proces wgryzania w Polskę. Metaforę podejmuje współczesny pedagog, pisząc: „Księstwo Warszawskie to tylko marny ogryzek dawnej Rzeczypospolitej […]” [23]. A po upadku Napoleona proces gryzienia poszedł dalej, został już tylko „[…] ogryzek niepodległości pod postacią maleńkiej «Rzeczypospolitej Krakowskiej» […]” [24]. Ogryzek ogryzka.

*

Wspomnienie Małgorzaty Szejnert, Warszawa, ul. Wspólna: „Antykwariat był niewielki, ubogi. Książek mało, a wśród nich jakieś szczątki dzieł Lenina. Kto to jeszcze kupuje – zdziwiłam się. Proszę pani, Leniny schodziły doskonale dzięki de Gaulle’owi – powiedział antykwariusz. Okazało się, że w 1967 roku kupowali je hurtem czapnicy. Bo kiedy de Gaulle odwiedził Warszawę wywołał modę na swoje kepi. Młodzież męska i żeńska chciała nosić te okrągłe czapki ze sztywnym daszkiem. A na daszki świetna była twarda cerata z okładek Lenina”. Do napisania: historia okładek: okładki zamykane na kłódki, odkrycie Psałterza Floriańskiego, oprawy zrobione z ludzkiej skóry, dekle z Lenina…

*

W prywatnym dyskusyjnym klubie filmowym w Milanówku tym razem film Paolo Sorrentino This Must Be the Place(2011, w polskich kinach nosił tytuł Wszystkie odloty Cheyenne’a). Kunsztowny przeplataniec wątków tak odległych jak schyłek gwiazdorstwa, wieczny konflikt pokoleń, wypalenie, zemsta za upokorzenie, miłość i wierność, trudne dochodzenie do życiowej mądrości. Kapitalna scena przedostatnia, kiedy główny bohater (Sean Penn) dopada wreszcie hitlerowskiego zbrodniarza, którego ścigał całe życie jego ojciec, pragnący pomścić doznane w Auschwitz upokorzenie, i rozkazuje mu, dziewięćdziesięcioletniemu ślepcowi, wyjść nago na przypominające śnieg sołonczaki – płaskowyż z soli. Pokazane z bliska zwiotczałe ciało przypomina fakturą wychudzone sylwetki ze średniowiecznych krucyfiksów. W ten sposób zawiązuje się węzeł, spinający wszystkie niekoherentne, zdawałoby się, wątki filmu.

Niedziela, 23 marca

Poranna wizyta Jagienki i Wojtka Kassów, którzy wybrali się w nasze okolice z okazji spotkania autorskiego Kazimierza Orłosia w Stawisku. Opowiadam o przygodzie literackiej, jaka mi się przydarzyła w ostatnich dniach. W poniedziałek kończyłem felieton o dębach do „Wyspy”. Pisałem w nim m.in. o Ziemi berneńskiej Stempowskiego, o ważnym tam wątku dębu jako drzewa boskiego, ale też pechowego. Chciałem sprawdzić, skąd berneński eseista zaczerpnął łaciński cytat Quercus adspectu infausto est – znaleziony ponoć „w barokowym traktacie o drzewach”. Traktatu (póki co) nie zidentyfikowałem, ale okazało się, że ten cytat pojawia się, oprócz Stempowskiego, tylko w książce pewnego holenderskiego eseisty, wydanej w roku 1958, w szkicu, który jest krótkim omówieniem La terre bernoise. Stempowski znał tę recenzję, wspomina o niej w liście do Czapskiego, ale nikt się tym dotąd bliżej nie zainteresował. Znając tytuł książki G. V. M. van Hueta – Met en tegen de tijd, czyli Z czasem i wbrew czasowi – bez trudu znalazłem za kilka euro egzemplarz u bukinisty we fryzyjskim miasteczku Dokkum i w piątek, przed upływem czwartej doby od zamówienia, kurier wręczył mi w Opypach egzemplarz z obwolutą i okładką z motywem klepsydry – jako że podtytuł tomu głosi: Tweeënnegentig zandlopertjes, czyli Dziewięćdziesiąt dwie klepsydry. Teraz z pomocą Google Translate tłumaczę z niderlandzkiego ten krótki esej o Stempowskim.

A nasza biblioteka wzbogaciła się o dziesięć tytułów, że wymienię tylko znane czytelnikom „Księgi Przyjaciół” Listy do (nie)poznanego poety (Austeria); tomik Medytacje na 31 dni, który już miałem, pisałem o nim w dzienniku 4 marca zeszłego roku, ale teraz przeczytałem na nowo, poruszony apokryficznym snem o zmartwychwstaniu; kilka „książek do pisania” (w tej o Gałczyńskim autor Zaczarowanej dorożki siedzi „koło starej karety zrujnowanej doszczętnie jak jakaś zaginiona cywilizacja”, a za plecami ma „kościół zapomniany, zarosły zielskiem i pokrzywami aż po brzegi okien”, w nozdrzach zapach pokrzyw, „a w sercu tę karetę i ten kościół”; w tej o Praniu Wanda Wiłkomirska stoi „na pomoście w wieczorowej sukni i kontrastujących z nią gumiakach, zwrócona twarzą ku jezioru” i gra na skrzypcach); monografia Adriana Glenia Światło wiersza. Rzecz o twórczości Wojciecha Kassa; katalog wystawy mazurskiego poety Michała Kajki; dokumentacja wieczorów muzycznych w Praniu. Całkiem szczególne miejsce zajmuje w tej biblioteczce Pranie. Azyl Gałczyńskiego Jagienki i Wojciecha Kassów (Pranie 2024, Muzeum K. I. Gałczyńskiego). Nie wiem, jak to osiągnięto, ale ten barwny przewodnik po muzeum jest naj(nie)zwyczajniej w świecie trójwymiarowy. Od krokodyla z konaru drzewa po brodawkę na masce pośmiertnej Gałczyńskiego.

JAN ZIELIŃSKI

[1] Cytowana bibliografa rosyjska podaje ponadto, że książka ukazała się w drukarni W. Jasińskiego, Warecka 9, w nakładzie 2000 egz.

[2] Janusz Jędrzejewicz, W służbie idei. Fragmenty pamiętnika i pism. Oficyna Poetów i Malarzy, Londyn 1972, s. 260.

[3] Tamże, s. 262-263.

[4] Por: Katarzyna Hryćko, An Outline of The National Archives and Library of Ethiopia. „Aethiopica” 2007, s. 92-105.

[5] Anca Visdei, Cioran, ou le gai désespoir. Biographie. Paris, L’Archipel, 2025, s. 329. Listy Czapskiego do Ciorana znajdują się w Bibliothèque littéraire Jacques-Doucet.

[6] Tamże, s. 411.

[7] Tom Gardner, The Abiy Project. God, Power and War in the New Ethiopia. London, Hurst & Company, 2024, s. 256.

[8] Tamże, s. 353.

[9] Donald N. Levine, Wax and Gold. Tradition & Innovation in Ethiopian Culture. Chicago-London, The University of Chicago Press, 1972, s. 5.

[10] Tamże.

[11] Tamże, s. 8.

[12] Tamże, s. 229.

[13] Ignacy Humnicki, Pamiętniki. Podał Zygmunt Humnicki. „Sfinks” 1913 nr 3, s. 396.

[14] „Intelligenzblatt für die Stadt Bern”, 15 czerwca 1850.

[15] Linage de Vauciennes, „Kronika Wiadomości Krajowych i Zagranicznych” 1859 nr 24.

[16] Arkady Fiedler, Mój ojciec i dęby. Poznań 2006, s. 155.

[17] Por.: His Holiness the Dalai Lama, Voice for the Voiceless. New York, William Morrow, 2025, s. 2.

[18] EL SALVADOR ASKS U.N. TIBET DEBATE; Demands Quick Consideration by the General Assembly of the Attack by Chinese Reds. “New York Times”, 16 listopada 1950.

[19] Thomas Laird, The Story of Tibet. Conversations with the Dalai Lama. New York, Grove Press, 2006, s. 304.

[20] Wystawa Jenny Saville. „Spojrzenie”. Wiedeń, Albertina, do 29 czerwca 2025.

[21] Wybór listów Adama Mickiewicza. Ułożył Józef Kallenbach. Kraków 1899, s. 240.

[22] Jan Duklan Ochocki, Pamiętniki […] z pozostałych po nim rękopisów przepisane i wydane przez J. I. Kraszewskiego. T. III, Józef Zawadzki, Wilno 1857 s. 209.

[23] Tadeusz Patrzałek, Glosariusz od starożytności do pozytywizmu: materiały do kształcenia literackiego w szkole średniej. Ossolineum, Wrocław 1992 s. 133.

[24] Ignacy Chrzanowski, Historia literatury polskiej: Klasycyzm I połowy XIX wieku, Collegium Columbinum, Kraków 2003 s. 8.

Czy istnieją pierwotne czarne dziury Hawkinga?

Johannes Kepler, jeden z najprzenikliwszych myślicieli w dziejach europejskiej kultury, był mistykiem poszukującym pitagorejskiej harmonii w urządzeniu świata materialnego jako widomego znaku Bożego projektu. Odkryte przez siebie Trzecie prawo opublikował w roku 1619, w pracy pod tytułem Harmonices Mundi, podkreślającym kunsztowną harmonię w ruchu planet, które Trzecie prawo opisuje. Głosi ono, że sześciany rozmiarów orbit planetarnych R3 są w Układzie Słonecznym proporcjonalne do kwadratów okresów orbitalnych P2, czyli, że stosunek R3/P2 wyrażony jest tą samą — jedną! — „liczbą Keplera” dla wszystkich planet Układu.

Tak, ruch planet jest aż tak zachwycająco piękny i aż tak zdumiewająco prosty.

Isaac Newton w swym monumentalnym dziele  Philosophiæ Naturalis Principia Mathematica wydanym w roku 1687, wyliczył z praw dynamiki oraz prawa powszechnego ciążenia w tej księdze przez niego samego sformułowanych, że liczba Keplera równa jest (G/2π2) M, gdzie G = {stała grawitacji}, π = 3.1415 oraz M = {masa ciała centralnego wokół którego krążą planety}, czyli w szczególnym przypadku Układu Słonecznego — masa Słońca. Liczba Keplera zawiera więc w sobie informację, iż przyczyną tak harmonijnego ruchu planet jest grawitacja Słońca — w liczbie Keplera tkwi bowiem stała grawitacji G (ta sama, co w Newtona prawie powszechnego ciążenia) pomnożona przez masę Słońca M. Liczba π nie jest wisienką na torcie, ale wynika stąd, iż geometria Euklidesa także kształtuje liczbę Keplera — wiąże mianowicie rozmiary orbit z ich obwodami, czyli drogami planet w przestrzeni: w szczególności, orbity kołowe mają obwody równe 2πR, co wszyscy powinniśmy pamiętać ze szkoły. Formułę Keplera-Newtona można więc zapisać jako:

R3/P2 = (G/2π2)M.

Wynika z niej, że znając z obserwacji okresy obiegu P planety oraz rozmiar jej orbity R można bezpośrednio wyznaczyć masę ciała centralnego

M = (2π2/G) (R3/P2)

I tak właśnie czynią astronomowie od XVII wieku po dziś dzień. XVII-wieczna formuła Keplera-Newtona jest najdokładniejszym znanym nauce sposobem wyznaczania masy ciał niebieskich. Także z tego powodu, iż zarówno okresy obiegu jak i rozmiary orbit mierzymy z ogromną dokładnością. Już Grecy znali dość dokładnie ich wartości. Mogli odkryć prawo Keplera, i to nawet w systemie Ptolemeusza.

Dzięki Keplerowi zmierzyliśmy nie tylko masy, ale także rozmiary wielu obiektów we Wszechświecie, bo przecież łatwiej jest precyzyjnie mierzyć czas niż rozmiary albo odległości. Tak więc, w pewnym dobrze określonym sensie, Kepler powinien wielokrotnie dostać Nagrodę Nobla —także całkiem niedawno.

W roku 2020 Nagrodę Nobla z fizyki otrzymało troje fizyków za prace nad czarnymi dziurami. Roger Penrose (2/3 nagrody) za udowodnienie twierdzenia o tworzeniu się osobliwości w procesie kolapsu grawitacyjnego — w tym procesie powstają czarne dziury. Była to pierwsza Nagroda Nobla przyznana za matematyczne odkrycie w teorii względności — bowiem nawet Albert Einstein takiej nie dostał; on dostał Nobla za wyjaśnienie efektu fotoelektrycznego. Nagrodą podzielili się z Penrosem Andrea Ghez (1/6 nagrody) i Reinhard Genzel (1/6 nagrody): dostali Nobla za prace obserwacyjne — ten ostatni za dokładne wyznaczenie orbit kilkunastu gwiazd spośród wielu krążących wokół SgrA*, czyli supermasywnej czarnej dziury w centrum naszej Galaktyki. Wyznaczenie rozmiarów i czasów orbitalnych pozwoliło na bardzo dokładne wyliczenie masy tej czarnej dziury bezpośrednio ze wzoru Keplera-Newtona: wynosi ona nieco ponad cztery miliony mas Słońca.

Skąd się bierze ta niesamowita skuteczność prawa Keplera w opisie realnego świata? Jeśli bowiem nasze umysły są wyłącznie materialne, całkowicie ukształtowane przez darwinowską ewolucję, a matematyka jest wyłącznie tworem naszej społecznej działalności, która nie podlega czynnikom transcendentalnym, czyli jest określona wyłącznie przez materialne „tu i teraz”, to jak to możliwe, że w XVII wieku Kepler sformułował pewną prostą ideę, pięknie wyrażoną matematycznie, która 400 lat później pozwoliła na dokładne zmierzenie masy czarnej dziury w centrum naszej Galaktyki? Przecież Kepler nie miał żadnego wyobrażenia ani o Galaktyce, ani o czarnych dziurach, ani nawet nie znał pojęcia „masa”!

Pytanie o tę zdumiewającą skuteczność prawa Keplera, jest, rzecz jasna, szczególnym przypadkiem najbardziej fundamentalnego pytania filozofii nauk przyrodniczych: dlaczego obowiązują prawa fizyki, skąd się one biorą i co sprawia, że kształtowane są przez zrozumiałą dla nas, ludzi, abstrakcyjną, matematyczną harmonię, miarę i piękno?

Jak wielokrotnie podkreślał Roger Penrose, umiejętność pozwalająca na odkrywanie zupełnie abstrakcyjnych prawd matematycznych w żaden sposób nie zwiększa przecież osobniczej szansy na przetrwanie lub na sukces reprodukcyjny. Dlatego nie jest, zapewne, wytworem darwinowskiej ewolucji. Skąd się więc bierze w niektórych z nas ta siła fatalna, która tylko czoło zdobi?

Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie, choć zadawane było od zarania naszej cywilizacji. Pytali o to Platon, Cyceron i Spinoza. Wymieniłem tych trzech mężów, bo stale czytam z niemałym pożytkiem i przyjemnością ich dzieła, rozjaśniające moje rozumienie holistycznej rzeczywistości świata. Pytał także o to najbliższy mi w filozofii teodycei Leibniz, urodzony ledwie 15 lat po śmierci Keplera.

Z prawem Keplera i jego zastosowaniem do mierzenia rozkładu masy w Galaktyce wiąże się pewien niepokojący (i dotąd nierozwiązany) problem współczesnej astrofizyki. Rozkład masy znany jest, rzecz jasna, bezpośrednio z obserwacji: „widzimy” bowiem materię oczami naszych teleskopów, radioteleskopów, teleskopów rentgenowskich i podczerwonych. Wiemy zatem, ile jest masy w odległości od centrum Galaktyki mniejszej niż pewna ustalona odległość R: będę tę wielkość oznaczał symbolem M0(R). Materia Galaktyki krąży wokół galaktycznego centrum, z prędkościami V, które są różne w różnych odległościach od centrum R. Potrafimy tę prędkość dokładnie mierzyć, czyli wyznaczać obserwacyjnie funkcję V(R). Ale ponieważ prędkość orbitalna V(R) równa jest długości orbity 2πR podzielonej przez okres orbitalny P, to znaczy V(R) = 2πR/P, możemy wzór Keplera-Newtona napisać tak

MK(R) = V(R)2(R/2G)

Czyli: ze zmierzonej prędkości orbitalnej V gwiazdy w Galaktyce i rozmiaru jej orbity R możemy wyznaczyć masę całej materii w odległości mniejszej niż R od centrum Galaktyki. Oznaczyłem tę wielkość symbolem MK(R), aby zaznaczyć i podkreślić, że jest ona wyliczona ze wzoru Keplera-Newtona. Masa wyznaczona z prawa Keplera powinna być taka sama jak masa materii, którą widzimy. Ale tak nie jest: w naszej Galaktyce i w większości galaktyk dla których takich pomiarów dokonano, masa MK(R) wyznaczona ze wzoru Keplera-Newtona jest dużo większa, niż masa materii, którą widzimy. Innymi słowy: zewnętrzne części Galaktyki obracają się o wiele zbyt szybko — ilość materii, którą widzimy, jest o wiele za mała, aby tak wielką prędkość wyjaśnić.

Teoria nie zgadza się z obserwacjami!

To, rzecz jasna, stanowi poważny problem. Większość fizyków i astrofizyków rozwiązuje ten problem (moim zdaniem — omija) zakładając, że w Galaktyce jest ogromna ilość nieobserwowanej ciemnej materii.

Nie znamy fizycznej natury tej hipotetycznej ciemnej materii. Stephen Hawking zaproponował, że składa się ona z pierwotnych czarnych dziur, które powstały tuż po Wielkim Wybuchu, na samym początku istnienia Wszechświata. Nie będę, nawet krótko, przedstawiał licznych hipotez (opartych na ideach jeszcze niesformułowanej kwantowej grawitacji) tworzenia się pierwotnych czarnych dziur. Zajmę się problemem praktycznym: jeśli pierwotne czarne dziury istnieją, to jak je wykryć?

Jednym z praktycznych sposobów jest dokładna analiza obserwowanych „ćwierków” promieniowania grawitacyjnego, które powstaje w zderzeniach czarnych dziur ze sobą i innymi obiektami zwartymi, na przykład gwiazdami neutronowymi. Analiza, oparta na modelowaniu zjawiska poprzez rozwiązywanie równań Einsteina z pomocą superkomputerowych symulacji, co jest trudne, czasochłonne i drogie, pozwala na wyznaczenie masy czarnej dziury biorącej udział w zderzeniu. Zderzenia są obserwowane przez detektory promieniowania grawitacyjnego, czyli interferometry LIGO-Virgo-Kagra (Nagroda Nobla, 2017). Istnieją podejrzenia, iż w co najmniej jednym (?) z nich mogła brać udział pierwotna czarna dziura, ale to nic pewnego.

Opiszę tutaj inny sposób wykrywania pierwotnych czarnych dziur, już używany — i to z ogromnym sukcesem — przede wszystkim do ciągłego monitorowania jasności milionów gwiazd i wykrywania poza słonecznych układów planetarnych. Jest to sposób oparty na opisanym przez Alberta Einsteina w roku 1936 zjawisku soczewkowania grawitacyjnego. Einstein nie był jego pierwszym odkrywcą —podobno pewien kelner z Brooklinu napisał na ten temat artykuł i posłał do „Physical Review”, ale redakcja nie zdecydowała się na publikację. Efekt polega na tym, iż światło zakrzywia swój bieg, gdy czasoprzestrzeń odkształcana jest w polu grawitacyjnym masywnego ciała. Sam efekt zakrzywienia torów promieni świetlnych Einstein przewidział już w roku 1912, podczas swojej dwuletniej profesury w Pradze. Soczewkowanie grawitacyjne zachodzi, jeśli masywne ciało znajdzie się dokładnie na linii widzenia w kierunku (znacznie bardziej) odległej gwiazdy: wtedy bowiem światło gwiazdy ulega skupieniu, a przez to wzmocnieniu, podobnie jak zakrzywienie promieni światła w soczewce powoduje jego wzmocnienie.

Einstein sądził, że takie przypadkowe przejścia dokładnie przez linię widzenia są tak absurdalnie mało prawdopodobne do zaobserwowania (rzecz jasna, wyliczył prawdopodobieństwo: p ~ 0.000001 w ciągu roku), iż zjawisko nie ma praktycznego znaczenia. Ale… Bohdan Paczyński w roku 1986 opublikował fundamentalnie ważną pracę, w której pokazał, że już wtedy istniejące technologie (kamery CCD) oraz moce obliczeniowe istniejących już wtedy komputerów, pozwalały w zasadzie na jednoczesne śledzenie i analizowanie jasności milionów gwiazd. To zwiększa prawdopodobieństwo zaobserwowania w ciągu roku zjawiska soczewkowania grawitacyjnego do p ~ 1. Bingo!

Andrzej Udalski zajął się praktycznym zbudowaniem aparatury i napisaniem programu na analizę Big Data, który oparty był na pomyśle Paczyńskiego.

To było trudne i nowatorskie. W ten sposób powstał pionierski program OGLE. Moi koledzy, głównie z Obserwatorium Uniwersytetu Warszawskiego, tworzący zespół kierowany przez Andrzeja Udalskiego, mają własny teleskop w Chile, który pracuje tylko dla OGLE.

Dziś działa na świecie kilka innych zespołów używających soczewkowania grawitacyjnego jako głównej zasady pozyskiwania danych.

Artykuły, opublikowane w roku 2023 przez Przemysława Mroza, Andrzeja Udalskiego i innych astronomów z zespołu OGLE w „Nature” oraz The Astrophysical Journal Letters”, podsumowujące 20 lat zbierania przez OGLE danych dotyczących istnienia hipotetycznych pierwotnych czarnych dziur Hawkinga, stwierdzają, iż wykluczone jest, aby pierwotne czarne dziury stanowiły nawet niewielką część ciemnej materii w przedziale mas począwszy od masy dużych asteroid, a skończywszy na masach rzędu setek mas Słońca.

Natomiast OGLE nie wyklucza możliwości istnienia pierwotnych czarnych dziur o masach znacznie mniejszych: rzędu mas małych asteroid. Takie hipotetyczne czarne dziury miałyby rozmiary rzędu rozmiaru atomu, a najmniejsze z nich rzędu jądra atomu. Tu trzeba koniecznie powiedzieć, iż jeśli inna hipoteza Hawkinga jest prawdziwa, mianowicie że czarne dziury promieniują z powodu efektów kwantowych, to nie może być dzisiaj pierwotnych czarnych dziur o masach mniejszych niż 1015gramów (Mont Everest ma w przybliżeniu taką masę) ponieważ wypromieniowały one całą swoją masę (E=mc2) w czasie od swego powstania na początku istnienia Wszechświata do dziś, to znaczy w ciągu 13.8 miliardów lat. Co więcej, w dającej się przewidzieć przyszłości ani ulepszone OGLE, ani ulepszone interferometry LIGO-Virgo-Kagra, nie będą zdolne dostarczyć takich danych.

Dlatego właśnie nasz pomysł, który teraz omawiam, może być bardzo przydatny. Michał Bejger, Andrzej Udalski, Maciej Wielgus i ja dowodzimy w pracy opublikowanej w roku 2022 w „The Astrophysical Journal Letters”, że jeśli pierwotne czarne dziury naprawdę istnieją, to muszą koniecznie zderzać się z innymi galaktycznymi obiektami, w tym z gwiazdami. Pojedyncze zderzenie nie może być co prawda zaobserwowane, ale zderzenia z gwiazdami neutronowymi prowadzą do grawitacyjnego złapania małej czarnej dziury przez gwiazdę neutronową. Po uderzeniu z prędkością ucieczki i przeleceniu na wskroś przez gwiazdę neutronową, czarna dziura wylatuje z drugiej strony gwiazdy z prędkością mniejszą niż prędkość ucieczki, gdyż traci część energii skutkiem dynamical friction, czyli w procesie opisanym — co prawda w innym kontekście — najpierw przez Subrahmanyana Chandrasekhara (noblistę z roku 1983), później przez Rudermana Spiegela z Columbia University, oraz najbardziej dokładnie przez Evę Ostriker, córkę słynnego astronoma z Princeton. My opisujemy teraz ten proces za pomocą eleganckiej analizy analitycznej, którą wymyślił Jiří Horák, mój współpracownik z Pragi. Utrata energii powoduje, że czarna dziura zawraca, uderza raz jeszcze w gwiazdę, i raz jeszcze, i ponownie, osiadając w końcu w jej centrum. Wtedy zaczyna ją pożerać zwiększając swą masę. Najpierw powoli w procesie opisanym przez Bondiego, a potem, gdy jej masa wzrośnie, w szybkim i katastrofalnym kolapsie grawitacyjnym, opisanym w słynnej pracy Oppenheimera i Snydera, opublikowanej 1 września 1939 w „Physical Review Letters”. W obsypanym nagrodami filmie o Oppenheimerze jest scena, w której Snyder, wówczas student Oppenheimera, wpada do auli tuż przed wykładem, krzycząc z radości: „Opublikowali naszą pracę!!!”.

Notabene, ta praca jest ważna także dlatego, że po raz pierwszy dowiodła realności formowania się horyzontu zdarzeń w procesie grawitacyjnego kolapsu, co prawda w bardzo szczególnym przypadku, gdy kolapsująca materia jest bezciśnieniowym pyłem. Einstein nie wierzył, że taki proces jest możliwy. Podobnie nie wierzył w to Leopold Infeld — długoletni współpracownik Einsteina w Princeton, a potem twórca szkoły fizyki relatywistycznej przy Hożej. Kiedyś pod koniec lat sześćdziesiątych polecił Jean-Pierre’owi Lasocie (wtedy Lasota był studentem), aby ten zreferował pracę Oppenheimera-Snydera na (słynnym, „infeldowskim”), cotygodniowym seminarium na Hożej.Infeld był przekonany, że ta praca musi być błędna. Jean-Pierre ją przeczytał, zrozumiał i stwierdził, że jest poprawna we wszystkich (dość zawiłych) matematycznych szczegółach. Tak też przedstawił rzecz na seminarium. Zawsze, gdy mi o tym opowiadał, wspominał ogromne, pozytywne wrażenie, jakie zrobił wtedy na nim Infeld. Infeld w lot, na miejscu, zrozumiał tok rachunków Oppenheimera-Sydnera przedstawiony przez Lasotę. Jak dobry fizyk, którym Infeld bez wątpienia był, od razu zmienił zdanie, przyznając się publicznie do błędu: „Tak, Einstein się mylił, a ja razem z nim. Ta praca jest poprawna, wbrew temu, co wiem od Einsteina jeszcze z Princeton. Dziękuję, że pan to tak zwięźle nam dziś pokazał”.

Wracając do naszej (Abramowicz, Bejger, Udalski, Wielgus) pracy, to wynika z niej, że jeśli pierwotne czarne dziury istnieją, to ich konieczne zderzenia z gwiazdami neutronowymi muszą koniecznie produkować czarne dziury o masach rzędu masy Słońca lub trochę mniejszymi. Wyliczyliśmy dokładnie liczbę tych lekkich czarnych dziur. Zarówno OGLE jak i LIGO-Virgo-Karga (a zwłaszcza ich ulepszone wersje planowane w najbliższej przyszłości) są w stanie takie lekkie czarne dziury wykrywać. Jeśli nie zostaną wykryte w liczbie większej, niż przez nas określone minimum, będzie to dowód nie do obalenia, że takich pierwotnych czarnych dziur nie ma.

Moim zdaniem już teraz, na podstawie dotychczas uzyskanych przez OGLE wyników, można twierdzić, że nie ma pierwotnych czarnych dziur Hawkinga. To jest w zgodzie z moim poglądem, że w naszej Galaktyce i innych galaktykach nie ma ciemnej materii. Uważam, że zbyt szybka rotacja Galaktyki, niezgodna z teorią Newtona i Einsteina, sugeruje konieczność zmiany tych teorii przez modyfikację zasady dynamiki (siła jest proporcjonalna do przyśpieszenia) na zasadę dynamiki MOND Mordechaja Milgroma i Jacoba Bekensteina (dla bardzo małych przyspieszeń siła jest proporcjonalna do kwadratu przyśpieszenia).

Moi współpracownicy są ostrożni i wykręcają się jak tylko mogą od takiego postawienia sprawy. Przyznaję jednak, że mój pogląd jest dość heretycki.

 MAREK ARTUR ABRAMOWICZ

Felieton ten jest nieco rozbudowanym konspektem referatu wygłoszonego 7 kwietnia 2025 w księgarni Tarabuk na Zamku Ujazdowskim w Warszawie. Bardzo dziękuję panu Jakubowi Bułatowi, właścicielowi księgarni za umożliwienie spotkania z gronem bywalców tego magicznego miejsca i opowiedzenia o moich najnowszych naukowych fascynacjach.

Muzeum cz. 3 – Idea, ekspozycja i nieco o mazurskich chałupach

Zdaniem Michała Niezabitowskiego, dyrektora Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, jest kilka typów muzeów, choć, jak zaznacza, żaden z nich nie występuje w czystej i jednolitej formie. Pierwszy z nich nazywa muzeum klasycznym, którego rolą jest prezentacja samych zabytków (do tej grupy można zaliczyć większość prywatnych muzeów na Warmii i Mazurach). Drugim, leżącym jakby na przeciwległym biegunie, jest muzeum multimedialne, prezentujące jedynie (lub głównie) cyfrowe przedstawienie zabytku. W trzecim, według określenia Nazabitowskiego, instalacyjnym, dominującą rolę odgrywa instalacja artystyczna, a zabytek jest jedynie elementem wizji artystycznej. Czwarty typ to muzeum edukacyjne, a jego wystawy są narzędziem nauki i zabawy. Piąty model został nazwany muzeum narracyjnym, określanym również jako muzeum fabularne, które ma nie tylko „pokazywać”, ale także coś „opowiadać”.

W klasycznym muzeum „głównym bohaterem” jest zabytek, który w muzeum narracyjnym odgrywa określoną rolę w tworzeniu opowieści. Nasze muzeum łączy obie te grupy – na parterze „opowiadamy” jak dawniej, to jest pod koniec XIX i w pierwszych dekadach XX wieku, żyli Mazurzy, jak mieszkali, gdzie i jak się uczyli (zwiedzanie naszego muzeum odbywa się z przewodnikiem). Na poddaszu i w spichlerzyku pokazujemy w „klasyczny sposób” rozmaite sprzęty domowe i gospodarcze używane w tamtych czasach. Taki scenariusz wystaw ponownie „napisał” nam przypadek: narzuciły go wielkość i charakter naszego „niechcianego dziecka”, jakim jest translokowana chałupa oraz eksponaty (zabytki) znalezione często w dość przypadkowych okolicznościach, jak choćby wyposażenie wiejskiej szkoły…

Spośród niewielu zachowanych chałup podcieniowych z końca XVIII lub początków XIX w. nasza wyróżnia się wielkością i liczbą elementów dekoracyjnych. Z całą pewnością nie była to „zwykła” wiejska chałupa, bo te były małe (rzadko ich wymiary były większe niż 6 na 10 metrów), a powierzchnię mieszkalną miały zbliżoną, lub nieco tylko większą, od największej izby w naszej muzealnej chałupie (ta ma 7 metrów długości).

Nieznana z nazwy wioska w Puszczy Piskiej, jedna z tych, o których „nie opowiada jeszcze żadna kronika […].  Wśród jezior i bagien owej wschodniej krainy położone są te wsie z szarymi dachami i ślepymi oknami, ze studniami z żurawiem i kilkoma dzikimi gruszami na kamienistych miedzach. Otacza je wielki bór…” (Ernst Wiechert „Dzieci Jerominów”).

Nie wnikając w szczegóły w pierwszej połowie XIX wieku wioski w rozległej Puszczy Piskiej były nieliczne i bardzo ubogie, a chaty w nich maleńkie i bardzo prymitywne. Zaskoczony ich widokiem Max Rosenheyn, starszy nauczyciel z Malborka, który w połowie XIX wieku odbył długą podróż po Prusach Zachodnich i Wschodnich i wiele widział, opisał swoje wrażenia w opublikowanej w 1858 roku w Gdańsku książce.

W jej drugim tomie pisał o Mazurach i Puszczy Piskiej: „Tylko bardzo rzadko pojawia się w lesie jedna lub kilka maleńkich chat, szarych niczym pnie drzew, z maleńkimi otworami okiennymi, w których zamiast szyb znajdują się drewniane zasuwy. Prawie żadna z tych drewnianych chat z bali nie posiada komina i wydaje się, że jedynym ujściem dymu są do połowy otwarte drzwi […]. Domy są zbudowane z drewna, kryte słomą i ocieplone mchem; biedniejsi mieszkają jak troglodyci, w lepiankach z gliny, które częściowo przylegają do zbocza góry. Jest w nich zawsze tylko jedna izba służąca zarazem za kuchnię oraz komorę dla całej rodziny. Do izby przylega obszerna sień, w której znajdują się narzędzia do uprawy roli, wozy i konie, te ostatnie posiadają nawet najbiedniejsi, gdyż żaden rolnik bez konia nie mógłby uprawiać swojego kamienistego poletka […]. W części sieni znajduje się chlew, ale Mazur karmi wszelką młodzież: źrebaki, prosiaki, cielęta, jeśli się ich dochowa, w izbie; drób też rezyduje za piecem. Nic dziwnego, że w izbie mazurskiej panuje ogłuszający zgiełk niczym w menażerii. A gdy na olbrzymim kominie zapłonie ogień, w izbie robi się czarno od dymu i bardziej mrocznie nie może być nawet w stajni Augiasza” (Max Rosenheyn, Reise-Skizze aus Ost und Westpreussen, Band 2, Danzig 1858. Tłum. K. A. Worobiec).

W porównaniu z tymi lichymi chatynkami ta nasza z Warnowa wyróżniała się wielkością, zamożnością i była świadectwem dobrobytu. To asymetryczny budynek szerokofrontowy, co znaczy, że drzwi wejściowe znajdują się w ścianie frontowej, ale nie umieszczone centralnie, lecz bliżej jednego z narożników. Wnętrze ma podział trójdzielny. Na środku jest sień i potężny, piramidalny komin (czyli „czarna kuchnia” z trzonem kuchennym, piecem do pieczenia chleba etc. oraz przyległymi piecami ogrzewającymi pomieszczenia znajdujące się wokół komina), a po jego obu stronach są duże izby – z prawej większa, z lewej mniejsza. Za tymi izbami znajdują się cztery mniejsze izdebki, o połowę węższe niż izby od frontu (to tzw. układ półtoratraktowy): trzy alkierze (sypialnie) oraz komora (spiżarnia).

Na frontowej ścianie chałupy widać układ pomieszczeń: w centralnej części jej sień, a jej szerokość wyznaczają widoczne pionowe końcówki belek tworzących ścianę wewnętrzną, oraz dwie izby: większa z dwoma oknami, mniejsza z jednym oknem (na zdjęciu wszystkie okna już z okiennicami). Długie urządzenie pod ścianą to wykonany z drewna folusz ręczny (pilśniarka, spilśniarka stosowana w procesie folowania sukna); stan 2003

Wybudowanie tak dużego budynku, z dwoma podcieniami szczytowymi – a badacze architektury ludowej są zgodni, że były one jedynie ozdobą, czyli swoistym kaprysem inwestora, który „chciał się pokazać” – było bardzo pracochłonne, a co za tym idzie kosztowne. Na taką budowę, oczywiście z najwyższej jakości drewna i w tak odludnym miejscu, stać było państwo (króla) lub bardzo bogatego gospodarza, czyli jak mówili Mazurzy gbura (majóntkárża, bogaca), ziemianina, kupca, a może karczmarza? Na te pytania trudno już teraz dokładnie odpowiedzieć, ale najprawdopodobniej taką okazałą chatę w rozległej Puszczy Piskiej wzniesiono dla królewskiego strażnika lasów (Königlicher Forstbereiter) czy królewskiego nadzorcy leśnego (Königlicher Forstaufseher). Teoretycznie mógł to być również zajazd lub gospoda, bowiem budynek stał w pobliżu drogi łączącej Wejsuny z Mikołajkami, a dalej Pisz z Mrągowem (już pod koniec XVIII w. we Wierzbie istniała przeprawa promowa na Jeziorze Bełdany). Tak czy siak wielkość i charakter chałupy obligowała nas, aby wyposażyć ją odpowiednio, czyli „na bogato”.

Zgromadzone przez nas eksponaty pochodzą z południowej części Puszczy Piskiej i pogranicza mazursko-kurpiowskiego. Należy bowiem pamiętać, że przygraniczne położenie stwarzało mieszkańcom tych terenów możliwość czerpania zysków z handlu. Pomiędzy sąsiadującym społecznościami (Mazurami i Kurpiami) toczyła się ożywiona wymiana dóbr wszelakich – towarów poszukiwanych po obu stronach granicy, przynosząca zyski obu handlującym stronom. Na Mazury sprowadzano z Mazowsza duże ilości zbóż, produktów rolnych i spożywczych, a wywożono wyroby przemysłowe, w tym między innymi odlewane wyroby żeliwne z przygranicznej huty w Wądołku, towary luksusowe, jedwab i instrumenty muzyczne oraz używki – wódkę i herbatę. Później, tuż po zakończeniu II wojny światowej wiele dóbr materialnych – mebli, sprzętów domowych czy narzędzi rolniczych, a także całe budynki, „wędrowało” po tym terenie i było przez szabrowników wywożone na Kurpie i Podlasie (zainteresowanych odsyłam do mojej książki: Zagubione wioski Puszczy Piskiej, t. 1 i 2, Kraków, Austeria, 2021). Część z nich, dzięki nam, „wróciła” po dziesięcioleciach na Mazury.

Zdecydowana większość pokazywanych sprzętów została przez nas kupiona bezpośrednio od ich poprzednich właścicieli. Znikomą część eksponatów otrzymaliśmy w darze: lista darczyńców liczy około 20 osób, głównie naszych przyjaciół i znajomych, choć są też dwie czy trzy osoby bliżej nam nieznane, które przysłały nam swoje dary po wizycie w naszym muzeum. Nieliczne „drobiazgi”, jak choćby stare elementarze i świadectwa szkolne znaleźliśmy i kupiliśmy za pośrednictwem internetu.

Rozmaite sprzęty gospodarcze – w większości służące do przechowywania zboża, przygotowane do wystawienia w spichlerzyku.

Wszystkie eksponaty, zanim trafiły do muzeum, zostały starannie przygotowane: oczyszczone, naprawione, zabezpieczone i poddane częściowej konserwacji. Część mebli została poddana gruntownej restauracji. Ponownie przydały się umiejętności, które zdobyłem na obczyźnie, mieszkając w Berlinie (w okresie pandemii odrestaurowałem dwanaście skrzyń posażnych i kufrów).

Tworząc naszą muzealną opowieść kierowaliśmy się informacjami z literatury (nie tylko fachowej), z archiwalnych zdjęć i opisów. Korzystaliśmy z wizyt w odwiedzanych przez nas skansenach i muzeach, ale też szliśmy za własnym doświadczeniem i wyczuciem. Założyliśmy, że skoro dawniej w jednej chałupie mieszkała rodzina wielopokoleniowa, zwykle trzypokoleniowa, to każde z nich miało jakiś wkład w jej wystrój i umeblowanie. Nie chcieliśmy tworzyć sztucznych i wyidealizowanych modeli (jak to bywa w muzeach klasycznych, gdzie w jednej izbie czy pokoju wszystkie eksponaty są w jednym stylu i wieku), ale urządzić „normalne” mieszkanie sprzed około stu lat, tak, by wyglądało jakby mieszkańcy na chwilę tylko z niego wyszli i wkrótce wrócą. Ten zamysł chyba nam się udał, bo często słyszymy od naszych gości, że „to wehikuł czasu”, jakby „znaleźli się w innej epoce” lub „cofnęli o sto lat”!

Okazyjna inscenizacja jak „dawniej żyliśmy” w największej izbie w muzeum; w roli gospodyni z makutrą Danusia (fot. Janusz Korbel)

Zgromadzone meble pochodzą z różnych okresów, z XVIII, XIX i pierwszych dekad XX wieku. Wszystkie są oryginalne, kompletne i sprawne, nie ma tu atrap ani kopii. No i wszędzie są wszelakie przedmioty codziennego użytku i rozmaite drobiazgi: w szafach wiszą ubrania, w kredensach i szafkach stoją garnki i rozmaite naczynia, są przybory do golenia, kosmetyki, książki, ręcznie pisane notatki, pamiętniki i listy, osobiste pamiątki, a w szufladach kredensów są nawet „przedwojenne” papierosy.

Na poddaszu chałupy i w stojącym obok spichlerzyku jest natomiast „klasyczna” ekspozycja muzealna. W trzech pomieszczeniach na poddaszu zgromadziliśmy, pogrupowane zgodnie z pierwotnym zastosowaniem, rozmaite sprzęty do przygotowywania jedzenia, do prania, obróbki lnu, narzędzia ciesielskie i stolarskie, szewskie, sprzęty pszczelarskie, etc. Jest też duża kolekcja skrzyń i kufrów posagowych (posażnych), a w gablotach przedstawiamy historię warnowskiej chałupy, naszej „walki” o jej ocalenie, etapy destrukcji, odbudowy…

O wielu meblach i sprzętach można długo opowiadać, niektóre z nich mają ciekawą historię. Szerzej o ekspozycji i najciekawszych eksponatach jeszcze napiszę…

KRZYSZTOF A WOROBIEC

Galeria jednej fotografii (61)

W kalendarzyku Foto Taschenkalender na 1993, pod datą Juni 25, znalazłam notatkę: „Przed 9:00 dzwonić do J. Nowosielskiego”. Brak dalszych wpisów sugeruje, że telefon miał, tylko, potwierdzić ustalony wcześniej termin. Mieszkanie malarza mieściło się przy Narzymskiego, pod numerem 19. Widoczny na zdjęciu krzyż w salonie-pracowni – tak charakterystyczny dla Jerzego Nowosielskiego – zauważyłam też potem, wychodząc ze spotkania, na fasadzie domu. W rozmowie ze Zbigniewem Baranem w: Apokalipsa i nadzieja. Portrety współczesne, Kraków 2000 – kojarzony z prawosławiem artysta – mówił o sobie: „Jestem protestantem…”. Co, w jego własnym tłumaczeniu, miało znaczyć: „Należy protestować, aby uwolnić się od wszelkich wewnętrznych oporów”.

„Krzyż, taboret i Jerzy N.”, Kraków 1993, z cyklu: „Portrety” © Elżbieta Lempp

9 listopada 2024

ELŻBIETA LEMPP

Można wdać się w rozmowę (I)

Można wdać się w rozmowę z każdym, zawsze i wszędzie. Można rozmawiać o czymkolwiek, o wszystkim i oczywiście o niczym. Czy warto? Nie warto. Do zdawkowej rozmowy niewiele się wnosi, niewiele się z niej wynosi. A jednak Alberto Savinio od rozmowy z nami nie stroni, przeciwnie, liczy na nią. Nawet jest o nas dobrej myśli, skoro zapewnia, że wśród jego czytelników „nie zagrzeje miejsca czytelnik powierzchowny”.

Otwarcie jednak mówi, że wolałby rozmawiać z kimś innym: ze „zmarłymi przyjaciółmi”. Miałby im wiele do powiedzenia, zwłaszcza o tym, co wydarzyło się, od kiedy ich zabrakło. Wie, jakich rozmówców by sobie wybrał: Heraklita, Stendhala, Nietzschego. Dawniej zależałoby mu także na Lukianie, Wolterze, Schopenhauerze. Ale nigdy nie zabiegałby o tych „szacownych całkiem innych”: o Sokratesa, Dantego, Goethego.

Rozmawiamy z Saviniem jak na przechadzce. Przechadzka nie ma wytyczonego celu: idziemy przed siebie, zadajemy pytania. Od razu, bez ogródek, te dla nas najważniejsze: Czy dzisiaj można być antycznym Grekiem? Jak „pokochać nasze niekochane czasy”? Co mamy nad sobą prócz obłoków i błękitnego nieba? Można też kapryśnie wyrwać się z pytaniem tradycyjnym: O czym śpiewały syreny? – i na nie dostaniemy odpowiedź. A rozmowa toczy się, nie utyka, wciąga. Co więcej: jest otwarta, bezpośrednia i wciąż na osobności. Przy okazji wodzimy dookoła najchętniej tym „wewnętrznym wzrokiem, który jest o wiele śmielszy”.

Wszystkie książki Savinia mają klimat, rytm i ton rozmowy, zwłaszcza szkice. Zostało to dostrzeżone (Leonardo Sciascia, Alfredo Giuliani), jak również to, że Savinio sam wybrał sobie swoich czytelników. „To rzadki, najrzadszy gatunek pisarzy”, stwierdza Sciascia, dając za przykład Stendhala i cenioną przez niego „wspólnotę w rozważaniach”. Łatwiej o nią, kiedy rozważania mają w sobie, jak u Savinia, wiele lekkości, swobody i fantazji, ironii, autoironii i sarkazmu, przenośni, aluzji i niedopowiedzeń, paradoksów, oksymoronów i hiperboli, a niewiele jałowej dosłowności. Nie nużą, bo wciąż zapuszczają się w dygresje. I to jak u Stendhala, który wyjaśniał: „Przepraszam za to mnóstwo drobnych dygresji. Ale jedynie wtedy, gdy mówię wszystko, co mi przychodzi do głowy, udaje mi się osiągnąć najważniejszy cel: nie nudzić moich towarzyszek podróży”. A u Nietzschego? Nietzsche także nie chciał mieć „czytelników niepożądanych”: „Jakże niepokoją autora ci poczciwi czytelnicy z duszami z grubsza ciosanymi i nieporadnymi, którzy za każdym razem, kiedy się na czymś u nas potkną, upadają i wyrządzają sobie krzywdę”. A Heraklit? Heraklit, jak wiadomo, rozgoryczony na Efezjan uznał za jedyną godną siebie czytelniczkę boginię Artemidę.

A Savinio? Savinio dał swoim czytelnikom do zrozumienia, że ten, kto nawiązuje z nim rozmowę, niejako przyłącza się do „wyjazdu Argonauty” (to tytuł jednego z rozdziałów jego pierwszej powieści Hermaphrodito). Argonauta wyprawia się po coś cennego. Złote runo, które trzeba zdobyć, to naturalnie nic tak konkretnego jak skóry baranie rozścielane przez pasterzy na dnie strumieni Kolchidy, żeby osadzały się na nich okruchy złota wymyte ze skał. To inteligencja rozścielona w głównym nurcie „rzeki zwanej Życiem”, żeby osadzały się na niej „te jaśniejsze chwile, w których świat mówi «tak» naszym najważniejszym pragnieniom”.

Jeszcze przed jednym czytelnik zostaje przestrzeżony: „Czy ktoś może się łudzić, że przeniknie to, co piszemy, że dzięki słowu pisanemu odkryje sekret naszych myśli? Jak Narcyz w źródle nie widzi nas, tylko siebie odbitego w tych zmąconych, mylących lustrach, które nazywamy książkami”. I mimo że jest to powiedziane, jak zwykle u Savinia, dość przewrotnie, zapewne możemy liczyć na to, że w jego myślach dopatrzymy się też własnych myśli. Dobrze by było. […].

Dwa najczęstsze sądy o Saviniu najwięcej dają do myślenia. Był „jednym z naprawdę niewielu wybitnych pisarzy włoskich w naszym stuleciu” (Roberto Calasso). I „nie ma pisarza włoskiego bardziej dla Włochów «cudzoziemskiego» niż Savinio” (Leonardo Sciascia). Mimo wydanych około trzydziestu książek, obszernych lub niewielkich, z których żadna nie jest błaha.

Savinio nie mógł oczekiwać niczego innego. Był przecież świadom sytuacji. „Może kiedyś przyjaźń była między ludźmi uczuciem żywym. Dziś już nie jest. Przynajmniej w moich oczach. Ja w moich współczesnych natrafiam tylko na twardość, wrogość, podejrzliwość”.

Taki niefortunny los pisarza takiego jak on przewidział także Nietzsche: „Im więcej ktoś sobie pozwala, tym mniej pozwalają mu inni”.

Na cóż tak nagannego Savinio sobie pozwolił? Trzymał się mocno rzeczywistości. Pilnował, by nie dopuścić w sobie do głosu złudzeń, utopii i mistyfikacji. „Owych kuriozów”. I wypadało to tak, jakby wnosił za wiele jaskrawego światła. „Ludzie boją się i nienawidzą jasnego światła. Dlatego pisarzy, którzy wnoszą światło (a do takich, jeśli nie macie nic przeciwko, zaliczam także siebie), ludzie boją się i nienawidzą. Dlatego bali się i nienawidzili Lukiana. Dlatego zmyślili, że rozszarpały go psy”.

Dla innych pisarzy miał natomiast tylko jedną radę: trzeba dbać o to, by słowa były „jasne i metafizyczne jak dźwięki fortepianu. Czy to mało?”. Chyba uznali, że to mało, skoro Savinio wciąż pozostaje „jednym z naprawdę niewielu wybitnych”.

STANISŁAW KASPRZYSIAK

Fragment szkicu „Można wdać się w rozmowę” z tomu „Odwieczne rozmowy”, Kraków, Austeria, 2024. Żeby zamówić – kliknij tutaj

Polityka i sztuka

Hulaj, Florencjo, światowładna pani!

Skrzydłami bijesz po świata połaci,

A imię twoje głośne jest w otchłani.

Dante

Podczas dwóch pobytów we Florencji mieszkałem za miastem. Pierwszy raz zatrzymałem się w schronisku młodzieżowym, zatłoczonym po brzegi, niezbyt czystym, lecz mieszczącym się w pięknej niegdyś willi otoczonej olbrzymim parkiem. Drugim razem gościłem u znajomego, osiem kilometrów za miastem, w XV-wiecznym domu wśród winnic. W obu wypadkach do serca Florencji docierało się etapami — może dlatego tak uderzało doskonałe powiązanie przyrody i sztuki, ludzka skala budynków, innych oczywiście na pograniczu miasta i w jego centrum.

Rano wyjeżdżałem wąską, stromą dróżką obłożoną po bokach polnymi kamieniami. Nigdzie powietrze nie jest tak srebrno przejrzyste. Światło wydobywa najmniejszy liść, każdą roślinę. Im bliżej do miasta, tym droga bardziej falista. Coraz więcej zabudowań kryjących się za dość wysokimi murami, które z obu stron tworzą wąski parów. Od czasu do czasu otwiera się widok na budynek mieszkalny czy kościół. Przejeżdżałem obok fortyfikacji: przez bramę widać trójkąt ściany układający się w coraz to inne wzory, zależnie od zmiany punktu widzenia. Czasem od fortu Belvedere skręcałem w bok, zatrzymywałem się u stóp kościoła San Miniato, aby lepiej zobaczyć geometryczną precyzję delikatnych wzorów marmurowej fasady, zmienny biało‑zielony rytm kół, prostokątów, łuków, rombów.

Jeszcze piękniejszy jest widok w dół: czerwona mozaika dachów. Na tle przeciwległych pagórków wyraźnie wybija się rysunek kopuł i dzwonnic. Do San Miniato prowadzi zbudowana ponad półtora stulecia temu wspaniała droga. Zachwycał się nią Stendhal. Stąd patrzył na Florencję Dante, na Florencję, która go wygnała, a on rzucił jej tyle okrutnych słów. A przecież uwiecznił ją i swoje nienawiści polityczne, i nadzieje, i wiarę. Wśród najbardziej górnolotnych teologicznych i eschatologicznych wywodów Dante stale wraca do politycznej historii Florencji, to są sprawy najbliższe. Poznał ból wygnańca, wiedział, „jak gorzkie gody / Spożywać cudzy chleb, jak uciążliwa / Droga wstępować na nie swoje schody”, a jednak w słynnym liście odrzucił powrót do rodzinnego miasta za cenę upokarzającego gestu skruchy: „Alboż nie wszędzie mogę patrzeć na światło słoneczne i gwiazdy? Nie wszędzie rozmyślać o najwznioślejszych prawdach nie narażając się wobec ludzi i miasta na niesławę, a nawet na hańbę?”.

Boska komedia jest nie tylko kosmologiczną i historiozoficzną wizją, lecz również — i jednocześnie — politycznym pamfletem, osobistym rozrachunkiem. Wśród ognistych mąk coraz to któraś z postaci, słysząc toskańską mowę, na chwilę zapomina o torturach i pyta o sprawy rodzinnego miasta, opowiada przeszłe dzieje, przestrzega przed grożącymi niebezpieczeństwami. Dzisiaj budzi podziw nie tyle ujęcie filozofii, sztuki, polityki w konsekwentny i stanowczy system, lecz raczej fakt, że nie jest to system całkowicie zamknięty, że nie pozostawiał jednostki zupełnie bezbronnej wobec polityki. Zespolenie jednostkowych aspiracji z pragnieniami zbiorowości, trwałych norm i wartości z przemijającymi formami życia społecznego — te dylematy, obecne wszędzie, ale we Florencji jaskrawo widoczne, utrwalone w budynkach, obrazach, traktatach politycznych i poematach, określają dla mnie klimat tego miasta.

Zapewne takie formuły są niebezpieczne; wyjęte z kontekstu, nie oddają nawet subiektywnych przeświadczeń, a jednak włoskie miasta pozostawiają często w pamięci taki właśnie symbol-emblemat, skrót wrażeń. Florencja to dla mnie problem złączenia tego, co polityczne i tego, co duchowe. Wenecja wyprowadza poza czas, w bajeczne trwanie; Rzym w swych rozlicznych wcieleniach przenosi nas w kolejne epoki, a stamtąd ku nam samym; Florencja stawia przed konkretnym problemem trwania. Tu nie tylko stale dostrzegamy piętno określonej epoki (tego można się przecież prawie wszędzie dopatrzyć), ale czujemy, że to, co oglądamy, jest rezultatem działania złożonych sił. Florencja bowiem to nie tylko galerie pełne arcydzieł malarstwa. Sztuka wiąże się tu z polityką. Zobaczyłem to na placu przed Signorią. Widok znany, banalny. A jednak — co się wstydzić — to jest ważne doświadczenie. Myślę, że kto tu przyjedzie i będzie miał dość ochoty, aby się rozejrzeć i na moment zastanowić, ten zrozumie głębiej niż dotąd, co znaczy być obywatelem, jakie związane są z tym przywileje i ograniczenia.

Przyjść na plac Signorii, usiąść na stopniach Loggii i spojrzeć na surową bryłę Starego Pałacu; dostrzec funkcjonowanie organizmu, jakim była Florencja, tworzącego i rzemiosło, i sztukę, i politykę, wielkość i pomyłki, moc i przemoc. To jest lekcja polityki: jej chwiejności i granic. To jest lekcja społecznej odpowiedzialności: jej ciężaru i wartości. Florencki plac jest żywy, bliższy prawdzie niż silące się na jednoznaczność definicje. Florencja to cudowna równowaga epoki Wawrzyńca, odrodzone Ateny, przykład twórczej obecności mieszkańców w życiu wspólnoty, prawdziwa res publica, wspólna rzecz jej obywateli — a zarazem to ciągłe walki zwolenników Białych i Czarnych, gwelfów i gibelinów, Cerchich i Donatich, to nieustanne wojny i układy z Pizą, Sieną i Rzymem, z Francuzami i Hiszpanami; to nie tylko humaniści w Pałacu Medycejskim i kwitnąca akademia platońska — to również Dante wygnany, Machiavelli wygnany, więziony, skazany na bezczynność, to Savonarola płonący na placu Signorii.

Ta różnorodność układa się w całość; na tym placu staje się łatwiej zrozumiała. Widzimy wokół nie tylko ślady zmiennych instytucji politycznych, różnych form organizacji życia publicznego, ale także różnych indywidualności, wykraczających poza przeciętność, lecz usiłujących wpłynąć na tę przeciętność i przetworzyć ją wedle własnych norm. Diametralnie odmienne były modele jednostkowego buntu, jego cele i pobudki — ten plac był nie tylko świadkiem triumfu i klęski Savonaroli, religijnego proroka, lecz także triumfu i upadków Celliniego, artysty tak egotycznego i anarchicznego. To są oczywiście skrajności, życie we Florencji toczyło się mniej dramatycznie, ale nad tymi skrajnościami trzeba się zastanowić. Stojący w Loggii Perseusz Celliniego przypomina o swym niezwykłym twórcy.

Żywot własny Celliniego nie tylko nie jest wzorem osobowym ówczesnego artysty, nie jest też zapewne całkowicie wiarygodną autobiografią; fantazja nieraz ponosi autora. Niemniej jest to znakomity portret człowieka, który sięga po nową tablicę praw moralnych — i sam chce być jej autorem. Nie jest to wyłącznie sprawa jednostki, kwestia indywidualnego sumienia, jest to zjawisko o określonych społecznych reperkusjach. Pamiętniki Celliniego są pasjonującym dokumentem z dziejów mentalności: co za mieszanina cynizmu i zabobonu, okrucieństwa, zbrodniczości nawet — i wierności wobec artystycznego powołania, wobec reguł rzemiosła. Kto chce zrozumieć ówczesne związki polityki i sztuki, musi uchwycić funkcjonowanie społecznego mechanizmu, nie tylko literę praw i przepisów, lecz także jej ówczesną interpretację, czyli jej odbicie w społecznej mentalności. Pamiętniki Celliniego są świadectwem nieocenionym. W błyskawicznym skrócie ukazują konkretne tło związków polityki i sztuki w renesansowej Florencji.

O mentalności Celliniego bardziej niż zabójstwa, niż romanse, niż kłótnie z kardynałami i spory z papieżem, niż przedziwne koncepcje medyczne i niż dramatyczne przygody z odlewaniem Perseusza — świadczy chyba scena jego przyjazdu do spustoszonej zarazą Florencji. „Chciałem odwiedzić mego dobrego ojca. Zapukałem do drzwi. Wtedy otwarło się okno i jakaś garbata baba wśród wściekłych obelg odganiała mnie precz, mówiąc, że jestem zarażony. Rzekłem do niej: «Słuchaj, przeklęty garbie, czy nie ma innej gęby w tym domu?». — «Nie, do choroby!». Wtedy krzyknąłem: «Zdechnij za dwie godziny!». Na ten hałas wyszła sąsiadka. Rzekła mi, że ojciec mój i wszyscy mieszkańcy tego domu umarli na zarazę. Przeczuwałem to po części, więc boleść ma nie była tak wielka”. Okazało się jednak, że ocalał brat i siostra Celliniego, która wyszła drugi raz za mąż. „Gdyśmy weszli do domu naszej siostry, niespodziewany widok wzruszył ją tak ogromnie, że padła mi w objęcia zemdlona. […] Popłakawszy trochę nad ojcem, siostrą, mężem i synkiem, kazała przygotować wieczerzę. Cieszyliśmy się przez cały wieczór i nie mówiliśmy już o zmarłych, lecz raczej o weselu i wieczerzaliśmy ochoczo i dobrej myśli”.

Konfrontacja nowej mentalności indywidualnej z mentalnością społeczną znalazła skrajny wyraz w losach Savonaroli. Plac Signorii był świadkiem triumfów „bezbronnego proroka” i jego klęski. Brązowa płyta znaczy miejsce, gdzie w 1498 roku został spalony. Był indywidualnością skrajną: budził fascynację i nienawiść. Dotąd Kościół woli nie wypowiadać stanowczej opinii na temat jego religijnej działalności. Podobnie wstrzymywali się od sądu najbardziej przenikliwi świadkowie tamtej epoki. Skłonny do śmiałych uogólnień Machiavelli uchyla się w tej kwestii. A bardziej jeszcze trzeźwy statysta i analityk ówczesnych wydarzeń, Francesco Guicciardini, pisze o Savonaroli: „Jego czyny tak były wspaniałe, niektóre jego kazania okazały się tak prorocze, że wielu ludzi, nie zważając na jego ekskomunikę, proces i śmierć, długi czas wierzyło, że naprawdę był zesłany od Boga i że był prorokiem. Sam mam wątpliwości; nie wyrobiłem sobie zdania; zachowuję sąd do czasu, o ile tego dożyję, kiedy wszystkie okoliczności zostaną wyjaśnione. Niemniej jestem pewien, że jeżeli miał słuszność, widzieliśmy w naszych czasach wielkiego proroka, jeżeli jej nie miał, to jednak wielkiego człowieka”.

Dla zrozumienia placu Signorii jako symbolu Florencji ważna jest nie tyle ocena Savonaroli, co wspomnianej już konfrontacji niezwykłej mentalności indywidualnej ze zwyczajami ogółu. Bunt Savonaroli wobec stosunków panujących wówczas w Kościele przypadł na może najmniej chwalebne w dziejach Rzymu panowanie Aleksandra VI Borgii. Savonarola nie reprezentował postawy we Włoszech wyjątkowej, dlatego podbił wielu artystów: Botticelli, Lorenzo di Credi, Perugino, Fra Bartolomeo to jego wierni wyznawcy; zaliczał się do nich także Michał Anioł. Savonarola o dwadzieścia lat wyprzedził wystąpienie Lutra. Czy było już za późno? Gdyby wysłuchano tych ostrzeżeń, gdyby mniej gwałtownie, lecz stanowczo przystąpiono do dzieła oficjalnej reformy, czy można było jeszcze uniknąć rozłamu, który pociągnął za sobą lata wojen, mordów, nędzy, nienawiści? I czy skrajność Savonaroli nie okazała się przeszkodą, nie skazała na klęskę jego reform i nie zniechęciła do innych reform?

Tu rodzi się pytanie o odpowiedzialność, jaka łączy się z politycznym wygrywaniem społecznych napięć. Savonarola nie pragnął władzy. Kiedy wpadła mu w ręce, dokonał mądrej reformy rządów. Wzniecał jednak ideologiczne namiętności, nie zdając sobie sprawy z ich społecznej dynamiki. Był samotnym, bezbronnym prorokiem, walczył jedynie słowem, lecz to słowo padało na grunt sfanatyzowany i wytwarzało broń najpierw pomocną prorokowi, później go niszczącą. Chciał dokonać natychmiastowej reformy nie tylko systemu rządów (co interesowało go mniej, więc postępował tu delikatniej i był skłonny do kompromisów), lecz także społecznej mentalności. Chciał przetworzyć Florencję na obraz swych ideałów — jakkolwiek szlachetne byłyby te ideały, jest to zabieg niebezpieczny, a w konsekwencji szkodliwy nie tylko dla życia politycznego, lecz również dla duchowych wartości, których zamierzano bronić.

Prorok narzucił Florencji surową dyscyplinę moralną; grzeszników piętnowano publicznie, publicznie wyrzekano się szatana. Wytworzyła się atmosfera fanatyzmu. Służący szpiegowali panów, czy dochowują postów. Powstał rodzaj dziecięcej policji, która zdzierała nie dość pobożnej młodzieży zbyt świeckie ozdoby, od przechodniów domagała się datków na ubogich, co więcej, wpadała do prywatnych domów, przeprowadzała błyskawiczne rewizje, konfiskowała wszystkie wytwory płochości, aby je później w dzień karnawału spalić na placu Signorii. Na tym samym, gdzie następnie spalono proroka. Bo ci sami mieszkańcy Florencji, którzy tłumnie słuchali jego kazań gromiących grzechy, wkrótce poczuli się tak zastraszeni nową sytuacją, tak niepewni wobec denuncjacji czy własnej słabości, że postanowili wyzwolić się od tego rodzaju reformy. Im większe były początkowe uniesienia i pragnienie zmian, tym ostrzejsze zarzuty padały teraz pod adresem proroka i jego zwolenników, aby bolesny eksperyment nie został powtórzony. Czy to uniemożliwiło eksperymenty mniej bolesne? Na to pytanie niełatwo odpowiedzieć.

Nad placem Signorii dominuje surowa, masywna, lecz wspaniale harmonijna bryła Palazzo Vecchio. To jest serce Florencji i skrót jej historii. Gotycka fasada i dumna wieża przywodząca na myśl kupiecką republikę średniowiecza; przebudowany przez Michelozza podwórzec przypomina epokę pierwszych Medyceuszów; olbrzymia Sala Pięciuset zbudowana została jako miejsce zebrań Wielkiej Rady stworzonej po reformie 1494 roku (zaproponowanej przez Savonarolę) — ozdobienie ścian tej sali powierzono największym artystom miasta: Michał Anioł miał namalować Bitwę pod Casciną (wykonał tylko zaginiony dziś szkic), a Leonardo Bitwę pod Anghiari (nowa technika fresku zawiodła — niedokończone dzieło uległo zniszczeniu). Reszta pałacu mówi o czasach książąt i wielkich książąt; był to już okres zmierzchu florenckiej sztuki i polityki.

Florencja bowiem była dziełem mieszczan. Jej rozkwit przypada na czasy, kiedy rządy sprawowało bogate kupiectwo — największym niebezpieczeństwem było wówczas rozbicie na śmiertelnie skłócone partie, z których każda pragnęła zdobyć dla siebie całą władzę i uniemożliwić innym dojście do rządów. Problemem był podział władz. Stąd może wspaniały rozkwit za pierwszych Medyceuszów, którzy mieli tyle rozsądku, że w całości zachowali republikański mechanizm rządów, zapewniając sobie kontrolę nad jego działaniem. Ta równowaga wymagała jako gwaranta niezwykłej jednostki: co udawało się Wawrzyńcowi, stało się klęską jego syna. Ta równowaga była zawsze kompromisem, a nie idealną receptą na dobre funkcjonowanie państwa. I do doskonałości było tu nieraz daleko. A jednak od początku wielkości Florencji szacunek dla twórczej działalności jednostki należał do elementarnych zasad politycznych.

Zgodnie z Zarządzeniami sprawiedliwości z roku 1293 żadnego stanowiska państwowego nie można było powierzyć temu, kto nie byłby „dobrym gwelfem wpisanym do cechu”. Nie należy traktować tego zbyt dosłownie, lecz było to zalecenie o ważnym wpływie na mentalność społeczną. Ono wyjaśnia, dlaczego gonfalonier Pier Soderini zapisany był do cechu sukienników, Machiavelli do winiarzy, Dante zaś figurował jako aptekarz. Nie była to czysta fikcja: z braku cechu pisarzy czy poetów było to przyjęcie tytułu człowieka pracy, wytwórcy, twórcy. Umysłowa i fizyczna działalność uzyskały nie tylko pełnię praw cywilnych (czego nie posiadały w starożytności), lecz zostały uznane za przywilej i obowiązek elity. Może tu znajduje się zarys odpowiedzi, dlaczego w pewnym momencie duch dziejów wybrał sobie to miasto za pepinierę geniuszów.

Oczywiście jest to pytanie retoryczne. Odpowiedzi wyczerpującej być nie może, a poszukiwanie jednoznacznych mechanizmów przyczynowych jest tyleż daremne, co niebezpieczne. Kiedy jednak przejdziemy z boku Loggii dei Lanzi i wzdłuż Uffiziów zobaczymy posągi wielkich Toskańczyków, ogarnia zdumienie: Aretino i Amerigo Vespucci, Galileo Galilei i Cellini, Machiavelli i Giotto, Alberti, Michał Anioł, Leonardo… Można dostać zawrotu głowy. Wystarczyłoby na obdzielenie nie tylko kilku miast, lecz kilku narodów. Dlaczego akurat tu? Inni byli bogatsi, potężniejsi. Może właśnie splot polityki i sztuki? Szeroki dostęp do tych dziedzin, ich poczesne miejsce w społecznej hierarchii? Coś z tych zagadnień uchwytne jest nadal na ulicach Florencji i przyciąga cudzoziemców — jak zapomnieć, że Dostojewski kończył tu Idiotę, Browning pisał The Ring and the Book, Lenartowicz rzeźbił złoty kubek poezji. Tak wzajemnie różni, tak związani z rodzimym kręgiem kultury, tworzyli właśnie tutaj. Tu przeżywał swoje najboleśniejsze dni Brzozowski, a jednak i on uległ fascynacji Florencją: „Wątpię, czy istnieje miasto, którego by się nie znienawidziło, przeżywszy w nim to, cośmy przeżyli, a pomimo to kocha się wprost Florencję. Jestem przekonany, że tęsknić będę do niej zawsze, jeżeli z niej wyjadę”.

WOJCIECH KARPIŃSKI

z tomu Pamięć Włoch, Zeszyty Literackie, 2008

Gra tego świata

Klaczko, którego dzieła o sztuce nigdy nie są dość czytane, powiada w jednym z rozdziałów swojego Juliusza II, że poseł wenecki, składając sprawozdanie signorii, użył dla scharakteryzowania postaci owego papieża zwrotu, iż ów chce być panem i władcą gry tego świata. Il signore e maestro del giuoco del mondo, tak to brzmi w owym nieporównanym języku, w którym przez kilka wieków z górą grę tego świata prowadzono pośród szczęku broni i pieśni pokoju, pomiędzy cierpieniem i radością, życiem i śmiercią, sztuką i władzą.

Ludzie tamtych czasów byli tej gry aktorami, gdy my przeważnie bywamy jej powolnymi uczestnikami lub w szczęśliwszej dla nas koniunkturze zaledwie widzami. Ale to nie znaczy wcale, aby byli od nas szczęśliwsi, bardziej świadomi swojego losu, piękniejsi czy mądrzejsi. Jak zawsze, byli różnorodni. Z pozoru tylko — a i to, gdy patrzymy na takich wielkich statystów, jak ów papież Juliusz, co żelazną wolą ugruntował świecką władzę papiestwa, a przenikliwą myślą dostrzegał już jej granice, czy Michał Anioł, co miał tę potęgę uświetnić — ludzie ci wydają się stworzeni z jednej bryły. Wydają się tacy nade wszystko wtedy, gdy z wyżyn radosnego uniesienia i marzeń o człowieku wszechmogącym i zawsze we wszystkim zwycięskim zaczęto z wolna zstępować w osnute cieniem doliny zwątpienia i melancholii, gdy troska, owa zawsze obecna, choć nie zawsze dostrzegana siostra radości, wmieszała się w grę tego świata.

W istocie wszystkie te bryły marmurowe, te bloki jednolitego kamienia, te rzeźby ogromne, które stwarzały jak gdyby miarę ówczesnego człowieka, były pęknięte, rozdarte w sobie, nadkruszone czy to przez czas, czy przez jakieś dłuto dawniejsze, jak ów złom gigantyczny, z którego Buonarroti wykuł swojego młodziutkiego Dawida.

We Florencji, w kaplicy medycejskiej, gdzie wznoszą się pomniki grobowe Wawrzyńca i Juliana, myśl o grze tego świata przychodzi od razu, gdy tylko spojrzeć na postać księcia Urbino. Wawrzyniec siedzi tu zamyślony, z głową nieco schyloną, z lekka wspartą o prawą dłoń, która dotyka wargi zwykłym każdemu z nas gestem medytacji. Dłoń lewa na nodze lewej, ku przodowi nieco wystawionej. Tej to postawie zawdzięcza Wawrzyniec marmurowy swoje miano: Il pensiero. W jego postawie, w wyrazie twarzy, w oczach widać już ów niepokój głęboko ukryty, który pewno sprawił, że Burckhardt, choć czyni tej rzeźbie zarzut, mówiąc o braku swobody w ustawieniu prawego ramienia, dostrzega w niej jeszcze, jak na wielkiego humanistę przystało, jakąś niezwykłą tajemniczość. Wtedy znów krytyk artystyczny, esteta bierze w nim na chwilę górę: wyjaśnia więc, że sprawia to cień, padający na oblicze księcia od nasuniętego na czoło hełmu.

Ale my wiemy, że to nie tylko cień hełmu. To cień świata pada na twarz Wawrzyńca i spowija ją mrokiem tajemniczym. To gra tego świata jest przedmiotem tej melancholijnej, jeszcze nie pełnej rozpaczy, medytacji.

Kiedy przypomnimy sobie inną, znacznie późniejszą syntezę medytacji, a mianowicie Myśliciela, ową rzeźbę Augusta Rodina, która ucieleśnia jak gdyby cały ów bezmiar upadku i cierpienia, który stał się udziałem człowieka nowoczesnego, do głębi przenikniętego zwątpieniem, wówczas widać wyraźnie czarną, żałobną nić, co wiąże ze sobą te dwa pomniki wystawione grze tego świata.

Sam Michał Anioł, pomimo swojej terribilità, owej na wskroś humanistycznej, renesansowej, wspaniałej, a zarazem groźnej gwałtowności, patrzył na grę tego świata z najgłębszym żalem i bólem. Może też drwił z niej czasem, jak wtedy, gdy nadał własne rysy zmiętemu strzępowi skóry, którą ściąga z siebie na fresku Sądu Ostatecznego święty Bartłomiej umęczony, według podania, w Albanopolis. Zawsze to mnie zdumiewało, że Buonarroti, ów żywy symbol renesansu, miał tu myśl już tak ironiczną, barokową.

Jeszcze głębiej, jeszcze dobitniej świadomość gry tego świata i wszystkich związanych z nią klęsk, rozczarowań i trudów uwidocznia się w owym czterowierszu, którym Michał Anioł odpowiada na czterowiersz Jana Chrzciciela Strozziego. Strozzi, na widok posągu Nocy, spoczywającej u stóp Juliana Medyceusza, na pomniku grobowym tego księcia, napisał jak gdyby entuzjastyczną pochwałę umiejętności rzeźbiarza i potęgi sztuki, która niemal zaciera różnice pomiędzy martwym kamieniem i żywym ciałem. „Noc, którą tu widzisz — powiada Strozzi — pogrążoną w słodkim śnie, powstała z głazu, ukształtowana przez Anioła; jej sen świadczy właśnie, że jest żywa; jeżeli nie wierzysz, zawołaj na nią, a przemówi”. Strozzi postąpił więc tak, jak to czyni każdy krytyk artystyczny, każdy esteta, każdy miłośnik sztuki, gdy ogranicza się do rozpatrywania jej tworów jako fenomenów wyodrębnionych z gry tego świata. Dla niego sztuka i świat rządzą się innymi prawami. Ważne są dzieło sztuki i jego doskonałość, która sprawia, że twórca takiego dzieła jest już prawie bogiem. I choć wiadomo, że marmur pozostanie martwy, wyobraźnia humanistyczna ożywia go, nadając jak gdyby artyście ową rangę nieosiągalnej w grze tego świata boskości.

Michał Anioł nie ma jednak takich złudzeń, zna całą gorycz życia i całą zawiłość świata, jego grę. Dla niego sztuka jest wielką częścią jeszcze większej całości życia. Toteż, odpowiadając Strozziemu, tak każe mówić swojej Nocy: „Miło mi spać, milej jeszcze być głazem, póki hańba trwa i gorzki los; jedyne, czego pragnę, to nic nie widzieć i nic nie słyszeć, więc nie budź mnie, mów cicho!”. Tu, w tych zdaniach, sztuka tak ściśle połączona jest z życiem, z dziejami miasta ojczyzny, z obrazem świata, że wszystkie sądy artystyczne i estetyczne nikną, obracają się w proch. Rzeźbie, w której Strozzi dostrzegł jedynie piękno tak zgodne z wyznawanym współcześnie kanonem, że można je było mianować niemal samym życiem, Buonarroti nadaje sens większy, głębszy, rozleglejszy. I dlatego może kanon stworzony przez niego jest tak długotrwały. Tu może, w rezygnacji z wyodrębnienia sztuki z gry tego świata, kryje się sekret wiecznego piękna. Trudno na to odpowiedzieć, a zresztą czy nie lepiej, aby to pytanie zawsze nad nami trwało, jak ów cień, co pada od hełmu nasuniętego na czoło księcia Wawrzyńca?

PAWEŁ HERTZ

z tomu Miary i wagi, Warszawa, PIW, 1978.

Stanisławski na nowo

Znajomość Stanisławskiego w Polsce ugruntowała się na poziomie sprzed około siedemdziesięciu lat. I choć to uogólnienie – jak każde podobne – w pojedynczych przypadkach bywa głęboko niesprawiedliwe, jednak powszechny stan świadomości, zespół przyjętych, utrwalonych mniemań, z pewnością tak właśnie się ma.

Dlaczego akurat siedemdziesięciu? Po pierwsze – właśnie wtedy, w latach pięćdziesiątych XX wieku kulminował intensywny zbiorowy wysiłek przyswojenia polskiej kulturze teatralnej dorobku Stanisławskiego. Zbiegło się w tym wysiłku kilka nurtów i nałożyło kilka fal, czasem przynosząc komiczne efekty, dając zaś całość godną podziwu. […] Paradoksalnie – dyrektywy nowej opresyjnej władzy zestroiły się z dążeniami dwóch pokoleń niezależnych awangardystów. Wysocka i Osterwa właśnie w tych latach pomarli a ich następcy byli zwyczajnie ciekawi mitycznej praktyki i spragnieni źródłowej wiedzy o niej. Na każdym kroku też ukazywały się rozbieżności między rozumieniem poszczególnych punktów owego dziedzictwa przez profanów, wyznawców, entuzjastów, sceptyków, przez nowych socrealistów i przez dawnych redutowców […]. Powszechnie zatem podnoszono głos, żeby dać wszelkim sporom i poszukiwaniom najlepszą z dostępnych podstawę: sporządzić wiarygodną polską edycję pism Stanisławskiego. […] I to wywołało dyskusję. Toczyła się ona na łamach dwutygodnika „Teatr” intensywnie, jej głosy przeważnie drukowano wraz z kolejnymi odcinkami tekstów Stanisławskiego. Uczestnicy dyskusji stworzyli, powołaną przez Państwowy Instytut Wydawniczy, „komisję do ustalenia terminologii fachowej” we właśnie przygotowywanym przez tę najbardziej prestiżową oficynę, wspieranym przez władze i pożądanym przez środowisko wydaniu książkowym Pism Stanisławskiego. Skład komisji do dziś budzi respekt, znaleźli się w niej: Erwin Axer, Bohdan Korzeniewski, Jan Kreczmar, Irena i Leon Schillerowie. I tejże komisji zawdzięczamy przyjęte odtąd na dziesiątki lat polskie odpowiedniki priedłagajemych obstojatielstw, swierchzadaczy, prisposoblenij czy skwoznogo diejstwija.

Redaktorem Pism został Edward Csató, który jako arbiter wybrał z propozycji komisarzy terminy ostatecznie użyte. Alternatywy lojalnie odnotował w nocie edytorskiej, kończąc ją słowami: „ostatecznej selekcji i wyboru polskich odpowiedników terminologii Stanisławskiego musi dokonać samo życie”. Na większą jednak uwagę zasługuje sam początek noty: „Wydanie niniejsze Pism Konstantego Stanisławskiego obejmuje wszystkie jego ważniejsze prace” – tak kategorycznie. Zapewne Csató wierzył w to, AD 1954.

I bezsprzecznie, jak na ten czas, edycja PIW-owska była imponującym osiągnięciem. Objęła cztery, przygotowane z wielką redakcyjną starannością tomy. Pierwsze dwa zawarły dzieła wykończone autorsko przez samego Stanisławskiego, czyli Moje życie w sztuce i pierwszą część Pracy aktora nad sobą. W tomie trzecim znalazła się edytorska rekonstrukcja zamierzonej drugiej części Pracy aktora nad sobą: przedrukowano rosyjską notę, w której edytorzy (Aleksiejewa, Drochina i Kristi) tłumaczą zasady kompozycji książki. Wreszcie tom czwarty – Artykuły, fragmenty, rozmowy – skrót rosyjskiego wydania o podobnym tytule; silva rerum. Wśród rozlicznych drobnych „fragmentów” różnej proweniencji zwracają tu uwagę dwa ważne i wiarygodne teksty: stenogramy rozmów Stanisławskiego z aktorami jego zespołu w kwietniu 1936 roku (Z rozmów z mistrzami Moskiewskiego Teatru Artystycznego) i autorski artykuł, napisany do Encyclopaedia Britannica (Sztuka aktora i reżysera). Część książki zajmuje, firmowane przez Kristiego, brawurowe przedsięwzięcie edytorskie: próba rekonstrukcji kolejnego nienapisanego tomu operis vitae Stanisławskiego: Pracy aktora nad rolą. Honorowe zaś, otwierające tom miejsce zajęła zawartość brulionu, założonego w okolicach roku 1908 i zatytułowanego Etyka […].

Drugim powodem, dla którego właśnie Stanisławski w wersji z połowy lat pięćdziesiątych XX wieku zadomowił się w polskim teatrze, jest fakt, iż artyści, którzy kształtowali ówczesny teatr i którzy mieli na nim odciskać swoje piętno w całym następnym półwieczu – akurat wtedy regularnie podróżowali do Moskwy. Starsi na wymiany, młodsi na studia – i poznawali żywą tradycję MChAT-owską tak, jak ją wtedy kultywowano. Niech znowu zilustrują to dwa nazwiska twórców górujących potem, odpowiednio, na nieboskłonach teatru repertuarowego i laboratoryjnych poszukiwań: Jerzego Jarockiego (studenta Nikołaja Gorczakowa) i oczywiście studenta Jurija Zawadskiego – Jerzego Grotowskiego […].

Jakby to dopełnić, gdyby chcieć? […]

Maria Shevtsova, urodzona w Paryżu z rosyjskich emigrantów, swoje życie zawodowe związała z USA, Australią i w większości – z Wielką Brytanią; dzisiaj to emerytowana profesorka londyńskiego Goldsmith College, członkini zwyczajna Academia Europaea i redaktorka wydawanego przez Cambridge University Press kwartalnika „New Theatre Quarterly”. Przez całe życie zajmowała się teatrem dzisiejszym (wśród wielu innych książek monografie Lwa Dodina i Roberta Wilsona), rzecz o Stanisławskim stanowi w jej dorobku pewien ewenement. Maria Shevtsova jest jednak osobą szczególnie do tego autorstwa predysponowaną; nie tylko ze względu na znakomite wykształcenie, ale i na to, że sama jest osobą dwu kultur, na styku których zabłysła kiedyś gwiazda Stanisławskiego: rozumie i Rosję, i Zachód. Naturalnie widzi więc to, czego obydwie te strony nie rozumieją w sobie nawzajem. Widzi nieporozumienia i zniekształcenia, po obu stronach umie wskazać zarówno krzywe, jak i mętne lustra; zna szczególne dla obydwu stron uprzedzenia, pychy i przemilczenia. Z tej perspektywy snuje swoją opowieść – bo właśnie chce opowiedzieć o Stanisławskim na nowo. Na nowo – czyli odrzucić zwały wiedzy pozornej, pochopnych sądów, wynikających z uprzedzeń czy nieświadomości; wykorzystać wiedzę zdobytą w czasie długich posiedzeń w archiwach, w miarę jak te archiwa się otwierały. Rzucić trochę światła na te strony życia i dorobku Konstantina Siergiejewicza, które do tej pory z różnych przyczyn zostawiano w cieniu – i o niczym nie przesądzać; raczej pokazać, jak wiele jeszcze nie wiemy.

Gdy idzie o recepcję Stanisławskiego w krajach anglojęzycznych, autorka ma tu jedną ważną poprzedniczkę. Kalifornijska badaczka Sharon Carnicke w swojej książce Stanislavsky in Focus (2009) jako pierwsza uświadomiła szerokiej publiczności skalę zniekształceń, którym podlegał przekaz Stanisławskiego zarówno w rosyjskich, jak i w angielskich wydaniach jego dzieł; jako pierwsza też oddała należną sprawiedliwość Marii Knebel, której twórczość pociąga ją szczególnie. Shevtsova nie zgadza się z Carnicke w licznych szczegółowych kwestiach, ale impuls kieruje nią podobny: dotrzeć jak najbliżej oryginalnego Stanisławskiego i przekonać się – mówiąc po Miłoszowsku – „jaka była w nim trucizna”. Traktuje rzecz szerzej od poprzedniczki, odznacza się bardziej – jak się już rzekło – stereoskopicznym spojrzeniem; ma przy tym żywy temperament pisarski i polemiczny a jej książka chwilami oszołamia tempem narracji i nawałem przekazywanych wiadomości. Shevtsova przyjmuje wyraziste interpretacje i sama je wskazuje jako takie; zresztą w ogóle świetnie komentuje własne poczynania. Po raz pierwszy na taką skalę ukazuje wagę studyjnej działalności Stanisławskiego i jego skomplikowane relacje z MChT, z którym zwykło się go bezrefleksyjnie utożsamiać. Pokazuje rozwój tych relacji w czasie: wszystkie fazy życia człowieka i zespołu. Pokazuje wzajemny stosunek różnych aspektów twórczości Stanisławskiego i ich proporcje.

Uświadamia jedno: że kłopoty, zastałości i przekłamania, związane z dziedzictwem Stanisławskiego – takie jak te, którym poświęciłem większość tej przedmowy – nie są tylko polskim udziałem; że w swoich odmianach występują wszędzie i wiele prowadzonych przez Shevtsovą dyskusji czy uwag można by dalej przenosić na polski grunt w kwestiach tu przeze mnie nieporuszanych. Weźmy chociaż rzecz adekwatności przekładów.

O ile w ogóle chce się dzisiaj o nim mówić, uczyć się na jego błędach lub też próbować iść gdzieś we wskazanych przez niego kierunkach, inspirować się nim lub go odrzucić, wszędzie konieczne jest, żeby Stanisławskiego odkryć na nowo. Rozbić skorupy utartych mniemań i przeświadczeń, rozwiewać wyhodowane w XX wieku mity, prostować celowe przeinaczenia. Z drugiej zaś strony – starać się pokonywać stale rosnący do niego dystans: intensywnie zbierać coraz bardziej rozproszone ślady, gromadzić wiadomości i próbować łączyć je ze sobą tak, jak dotąd się to nie udawało. Na obydwu polach Maria Shevtsova może świetnie inspirować i ułatwiać pierwsze kroki. Wskazuje rozdziały, które definitywnie powinny już zostać zamknięte. Chętnym otwiera nowe.

*

W ciągu ostatnich lat Rosja znowu przybrała najokropniejszy ze swoich kształtów i dzisiaj trudno czyta się o jej wieku srebrnym – kręgu abramcewskim, „Świecie Sztuki”, czy Moskiewskim Teatrze Artystycznym.

Żyjąc wśród katów i ofiar, Stanisławski zawsze znajdował się po stronie, a czasem i pośród tych ostatnich. Jest na to wiele świadectw. Odbierano mu wszystko: majątek, rodzinę, stworzony przez niego teatr; w najgorszych czasach próbował chronić kulturę a jeszcze niespełna trzy miesiące przed śmiercią – zagrożonych artystów. Za dawnego reżimu grał Wroga ludu represjonowanym studentom, jego przedstawieniom groziły napady czarnosecinnych bojówek. Bez takich jak on byłoby jeszcze gorzej.

U nas fascynacja teatrem Stanisławskiego od początku musiała walczyć z przerażeniem ciemnościami kultury, która go wydała. Osterwa pisze o tym. Kiedy zaś jeszcze w 1906 roku warszawskie środowisko teatralne zbojkotowało występy MChT w Warszawie, Stanisławski wyraził zrozumienie tego aktu. Akurat zresztą przy jego spektaklach przywódcy opinii ponoć nie wymagali zwykłej wobec rosyjskiego teatru solidarności. Nie był imperialistą; dawał temu wyrazy dobitne i uporczywe. Nie uznawał przemocy – zarówno opresji, jak i rewolucji.

„Nie zapomnę – pisał Mieczysław Limanowski – Stanisławskiego, który stał na bulwarze i cichutko stawiał mi tragiczne pytania. – Mieczysław Bolesławowicz, niech Pan mi wytłumaczy, jak się to dzieje, że nasz chłop ma oczy błękitne, spokojne, i duszę miękką, dobrą i że równocześnie z tym może on jak w tej chwili drewnianymi kołami dla zabawy przetrącać nogi wierzchowcom arabom, które hodował jeden z moich krewnych? Jak Pan wytłumaczy dobroduszność na dnie, słodycz nieledwie, z dzikością, z okrucieństwem okropnych, wprost drapieżnych dzieci? […] Jak to się dzieje, że nasz chłop pokorniusieńki […] przeobraża się w dziką, nawet najdzikszą bestię?”.

TOMASZ KUBIKOWSKI

Fragmenty wstępu do książki: Maria Shevtsova „Stanisławski na nowo”. Tłum. Edyta i Tomasz Kubikowscy. Wrocław, Instytut im. Jerzego Grotowskiego, 2023.

Aby zamówić kliknij tutaj

Galeria jednej fotografii (60)

Sen, w nocy 26/27 maja 2010, zapisałam w mojej czerwonej księdze „do zdań specjalnych”: „Spotkanie z Wisławą Szymborską. W jakimś pomieszczeniu. Potem przypadkowo w parku – Ona na dole szerokich schodów, ja w dół po schodach. – Pani znowu tutaj?!”. W realnym świecie, moje spotkania fotograficzne z panią Wisławą miały pokojową, przyjazną, atmosferę. Jak to pierwsze, 15 sierpnia 1991, w mieszkaniu poetki, przy Chocimskiej, na które przyjechałam z Darmstadtu. Po kilku ujęciach w dobrym, naturalnym, świetle od okna, wybrałyśmy ścianę z obrazami i aniołkiem. Stojąca pod ścianą kanapa nie była przeszkodą; przybliżyła panią Wisławę do aniołka. Skąd, zatem, takie zdanie poetki w zapisanym śnie? Moje własne, przez lata, gromadzone lęki? Podobne do, powracającego, snu o spuście migawki, który, w decydującym momencie, odmawia mi posłuszeństwa?

„Sen o Wisławie Szymborskiej”, Kraków 1991, z cyklu: „Portrety” © Elżbieta Lempp

12 październik 2024

ELŻBIETA LEMPP

Pierwszy list z Zachodu

Dosyć tej gnuśności. Wstyd mi. Jestem uprzywilejowany. Znowu wyjechałem z kraju. Nie czytam tutaj prasy. Co robię? Żyję. Kisielewski zarzucał mi swego czasu egzystencjalizm. Czemu egzystencjalizm? „Dlatego, że ty tylko egzystujesz”, mówił mi Kisielewski w 1952 roku. „To już dużo”, odpowiedziałem mu wtedy.

Dzisiaj sterczę nad Jeziorem Lemańskim, le lac Léman, jak by napisał Gałczyński, gdyby tu siedział i gdyby żył i wiedział, że Szwajcarzy nie lubią, gdy się mówi „Jezioro Genewskie”. U najlepszego przyjaciela, którego nie widziałem od 1932 roku, siedzę i patrzę na jezioro, na Alpy i na Szwajcarię u moich stóp. Otrzymuję numer „Przeglądu” z artykułem sygnowanym „Twój zastępca”. Pseudonim przejrzysty – wstrząsnęło mną, gdy rozpocząłem lekturę od wstępnego „Drogi Zygmuncie” (nr 25 [251] rok IV) [1]. Nie dlatego, żebym już zapomniał o Polsce. Wręcz przeciwnie. Z każdym dniem odczuwam bardziej, że jest już za późno. Że ta Polska, gdy się ma pięćdziesiąt lat, jest jedynym sensem, od którego niepodobna uciec. Ale wtedy wydaje mi się, że za późno jest jeździć turystycznie. Niech to robią młodzi.

Gdy w 1936 roku wracałem do Polski i zasiadłem w niedużym podkarpackim miasteczku u fryzjera (było to na przedmieściu Jasła, dokąd trafiłem prosto z Paryża), nawiązałem pierwszy mój kontakt z Krajem, z owym oto jasielskim fryzjerem. Brodę miałem dwa dni niegoloną, rozmowa była ożywiona. Fryzjer usiłował wydobyć ze mnie, skąd ja właściwie przyjeżdżam. Plątałem się w moich zeznaniach, bo wstyd mi było mówić mu, że przyjeżdżam z Paryża. Ale fryzjer był nieustępliwy, więc wybąkałem wreszcie, na pytanie: skąd? – owo okropnie zawstydzające mnie „z Paryża”. I wtedy usłyszałem: „Ach – to tam muszą być tanie pomarańcze”.

Dwadzieścia jeden lat minęło od tego czasu, a ja ciągle słyszę: „Ach, to tam muszą być tanie pomarańcze”.

I dzisiaj, po owych dwudziestu jeden latach, widzę ciągle to przedmieście jasielskie, chłopa w oknie, z batem, końmi, polem żyta (bo żyto rosło zaraz obok fryzjera) i pomarańczami, które muszą być tanie w Paryżu.

Fot. Andrzej Stawiński / IS PAN

I rzeczywiście. Są tanie, chociaż dokładny sprawozdawca, nie Polak, ale normalny zachodnioeuropejski sprawozdawca, dałby Wam, drodzy Czytelnicy, dokładniejszy obraz cen, zarobków, statystyk i w ogóle tutejszych warunków życia. Aleja jestem Polakiem, który nie chce drażnić nikogo. I jeżeli wstyd mi jest jeździć na starość, wstyd mi za tych wszystkich, którzy tu jeżdżą, ażeby handlować grzybami czy zegarkami – to nie wstyd mi posłać Wam stąd obraz „mojego” fryzjera z Jasła i chłopa z batem przy oknie. Bo tutaj, gdzie stoi w Chartres katedra z witrażami z XIII wieku, nie mam co dorzucić, mogę tylko patrzeć na to, co mrówcza praca przez osiemset i tysiąc lat zrobiła. Mogę widzieć, ale nie mogę dorzucić nawet wtedy, gdy się czuję mądrzejszy o widok bagna zbrodni, której byliśmy świadkami na ziemi.

Nie mogę tu nawet udawać, że jesteśmy bardziej szlachetni. Nie ma bowiem szlachetnych i nieszlachetnych narodów. Bogactwo może być ideałem dla biednych, ale nie kosztem rabunku, lecz tylko kosztem rozsądku i pracy. Może to bardzo źle, że tu mało kto myśli o ideologii, o polityce, o tak zwanej sprawie publicznej. Każdy myśli o swojej pracy, która przynosi mu większy czy mniejszy zysk. Zysk, czyli dochód. Jest to długotrwały proces, w którym sąsiedzkie poszanowanie bliźniego zostało unormowane szeregiem drobiazgowych ustaw, których nikt, zarówno rządzący, jak i rządzony, nie śmie przekraczać. Ustawy te obowiązują bowiem dwustronnie. Ograniczają jednych jak i drugich. Bogaci są uprzywilejowani, ale tylko do pewnych granic. Minęło sporo czasu, od kiedy Monteskiusz pisał Listy perskie [2]. Kapitalista drapie się tu po głowie, zanim wynajmie robotnika po czterdzieści franków szwajcarskich za dniówkę.

W tych warunkach sztuka wygląda też całkiem inaczej niż u nas. Jest kwiatem, dosyć kosztowną zabawą, poszukiwanym „zabiciem czasu” (passe-temps), ideałem – czasami. Ale tu nikt od ideałów nie zaczyna. Czasami tylko do nich dochodzi.

Sztuka jest tu sprawą najważniejszą dla artysty, mniej ważną dla odbiorcy, chociaż istnieje pewna liczba odbiorców, którzy nadają wagę tej sztuce, w porozumieniu, rzecz jasna, z handlarzami. Mody, styl, cena – niczego tu nie ma za darmo, za wszystko trzeba płacić. Co kraj to obyczaj. Obyczaj ten ma osiemset lat. Jest dawno wypróbowany i wynika z niego, że to, co jest zupełnie za darmo, nie jest nic warte.

Widziałem sporo muzyków. Zbliżyłem się do grupy młodych, byłem u Bouleza, Pierre’a Schaeffera i Dutilleux, widziałem się ze Stockhausenem, a ze starszej i średniej generacji z Nadią Boulanger, Rubinsteinem, Marcelle de Manziarly, Dodą Conradem, Szałowskim, Spisakiem, Panufnikiem – i nie tylko z nimi, ale i z Miłoszem, Czapskim i wielu innymi, których wstyd wymieniać. Widziałem ludzi dynamicznych i ludzi smutnych. Smutnych bezgranicznie i bezgranicznie dynamicznych. Miałem wrażenie, że zanurzyłem się w świecie, z którego trzeba uciekać do Polski, bo u nas jest dużo do roboty, a tutaj jest trudno coś dorzucić. Oni dawno temu wybudowali katedrę w Chartres i teraz to już wymyślają, jak fabrykować cukierki, w których alkohol nie potrzebuje otoczki z cukru, żeby nie stopić czekoladki. Poza tym zaś ludzie moralnie zdrowi nie chcą tu używać lodówek, lecz uważają, że trzeba mieć piwnicę na tyle chłodną, żeby tam trzymać produkty. Natomiast w lodówce można zrobić co najwyżej lód dla własnego użytku.

Lecz gdzie tu zaczyna się i gdzie kończy muzyka?

Stara sprawa. Trzeba mieć coś do powiedzenia. Bez tego ani rusz. Można wymyślać wszystko. Cyfry, serie, nakładane na taśmę dźwięki – hałasy, obcinane czy dodawane alikwoty, ale czy można zmienić człowieka? On drży, gdy niebezpieczeństwo nadchodzi, cierpi, gdy cierpienie jest prawdziwe, usypia i nudzi się, gdy nad brzegiem jeziora liczy tylko procenty od kapitału. Ciekawy jest człowiek – chce rozbudzenia, gdy śpi, chce snu, gdy go budzić zbyt często.

Ale jednak ta stara Europa, nawet gdy już schodzi do rzędu małego półwyspu, to jednak zawsze zdumiewa swym dynamizmem. Ona rodzi sprzeczne idee, ona pracuje duchowo i materialnie z niezmożoną, twórczą energią. Ona nie jest prymitywna. Jest złożona jak człowiek. Konsumuje i tworzy, pracuje za trzech, nie pyta nigdy „po co” i „dlaczego”. „Ażeby praca, której się podejmuje, była najlepiej wykonana”. Nikt tu nie podaje w wątpliwość tej wartości najwyższej, nikt jej nie dyskutuje: pracy, która jest szczytem przyjemności. Francuzi nazywają to le plaisir de bien faire – „przyjemność dobrze wykonanej pracy”. Mam wrażenie, że to jest kwintesencja tej starej kultury i tak zwanego stylu życia. Murarz, gdy buduje murek, szewc, gdy szyje buty, Schaeffer, gdy kręci guzikami i wydobywa różne przykre tony z aparatu, który wymyślił, rada kantonalna, gdy uchwala cenę na produkty rolne – wszyscy dążą do tej przyjemności, która wynika z dobrze wykonanej, pożytecznej pracy.

Rezultaty bywają rozmaite. Problemy, w szerokim zakresie działania, zadają nieraz kłam przedsiębranym decyzjom. Zwątpienie i nuda czają się zarówno u bram bogatych posiadłości, jak i u progów kancelarii ministerialnych. Ale całość maszyny funkcjonuje, bo świat nie doszedł jeszcze do kresu nocy, nie myśli o pierwszych próbach, których zalążki wyszczerzyły swe zęby w naszym wieku. Cienie tych możliwości, które nasz wiek ukazał, realizując obozy koncentracyjne, deportacje całych prowincji, rzucając bomby atomowe na gęsto zamieszkane miasto, nie padły jeszcze na świat spokojny, świat wesoły, świat pracujący od wieków. Zdaje się nam jeszcze, jak ptakom nad morzem, że nic się nie zmieniło, że morze jest wieczne, a nie wiemy, czy to wieczne morze nie wycieknie, skoro wykopaliśmy już pod nim dużą dziurę, przez którą wszystko, co było dotychczas, ujść może.

Już wkrótce wrócę z kraju, w którym pomarańcze są tanie – do kraju, gdzie zamiast cytryn dojrzewa zimą głóg zwarzony mrozem. Spieszę się niespokojny, czy aby nie stało się tam coś, co mógłbym tu prześlepić. Spieszę się do domu, którego nie mam.

Spieszę się do uczuć, które wstyd mi ujawniać. Do wszystkiego, co jest za późno albo za wcześnie. Do wrażenia, że jestem potrzebny, nawet gdy nikt mnie nie potrzebuje. Ta jazda utwierdziła mnie w przekonaniu, że tu powinni przyjeżdżać przede wszystkim młodzi. Konkretnie, do szkół, do profesorów, do fabryk na praktykę, do bibliotek i warsztatów, w których się nie dyskutuje, ale uczy i produkuje. A może wtedy, zamiast katastrofy, świat nasz ulegnie w jakiś cudowny sposób prawom naczyń połączonych, w których poziom płynu wyrówna się w sposób prosty, bezbolesny i mniej niż dotychczas tragiczny.

18 lipca 1957

ZYGMUNT MYCIELSKI

[1] Twój Zastępca, Notatnik muzyczny. The Cleveland Orchestra, „Przegląd Kulturalny” 1958 nr 25, s. 6. Notatnik ten jest rzeczywiście napisany w formie listu do Zygmunta Mycielskiego, który prowadził tę rubrykę.

[2] Listy perskie Monteskiusza ukazały się w 1721 roku. Ich bohaterami są dwaj Persowie, którzy odbywają podróż po Europie i opisują swe wrażenia w formie listów do przyjaciół – podobnie, jak czyni to tutaj Zygmunt Mycielski.

Tekst podajemy za: Zygmunt Mycielski,  „Listy do Polaków”. Oprac. Beata Bolesławska-Lewandowska. Warszawa, Instytut Sztuki PAN, 2025.

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek