Zwykle wracamy tam, skąd wyruszyliśmy. W czasach pokojowych z podróży wracamy do domu rodzinnego lub do mieszkania samotnika, które po dłuższej nieobecności wydaje się za małe i równocześnie za duże. O ile nam nie doskwiera zadawniona pretensja albo świeża rana, od powrotu oczekujemy życzliwości rzeczy. Jest wznowieniem dawnego paktu na prawo do schronienia i pewnej przytulności. Zbyt dużo nowego zaznaliśmy tam, skąd wracamy, zbyt wiele ustępstw na rzecz obcego rytmu czasu, cudzych obyczajów, aby powrót z najwspanialszej nawet podróży nie był związany z dreszczem szczęścia, że wracamy do siebie, zanurzamy się w strumieniu naszej zwyczajności. To szczęście najlepiej wskazuje, że jesteśmy istotami osiadłymi. Sytuacja komplikuje się dla tych, którzy mają dwa domy, miejski i wakacyjny. Temu pierwszemu przyznajemy funkcję, nieco nudną, miejsca gdzie rozgrywają się sprawy wiążące życiowo, a drugiemu ofiarowujemy naddatek uczuć i wyrozumiałość na różne niedogodności. Przywiązanie do drugiego domu jest mocno spojone ze sferą marzeń tak dla nas oczywistych, że nieczęsto się nad nimi zastanawiamy.
Książka Dom powrotu zaczyna się od aktu kupna domu, po długiej nieobecności w kraju. Został on wybrany spośród tuzina przedstawionych przez agencję nieruchomości, właściwie bez racjonalnych przesłanek. Dlaczego właśnie ten? Ponieważ jest położony na wzniesieniu, nad rozległą przestrzenią, nad którą oko może zapanować? Wtulony w dolinę, gdzie odnajdujemy naturalne położenie dla kontaktu z duchami opiekuńczymi? Na łące, na brzegu lasu, na polanie leśnej? Nasz bohater, powiedzmy Jean-Paul, niczego nie wie z góry. Czy zadecydował powściągliwy wdzięk fasady, czy wielka liczba pokoi – a więc przestronność, myśl nie tylko o rodzinie, ale o licznych gościach, o przyjaciołach, na których będą czekały te pokoje? A może sama biel licznych ścian i wiele okien otwartych na przyszłe lato? Czy też szpaler lip, które nadadzą imię posiadłości, albo dwa ogromne platany ze słoniowymi stopami wpartymi w ziemię? Dom nie zachwyca agenta: położony zbyt ustronnie, skryty między sosnami, w tym ciągnącym się setki kilometrów lesie, który rozciąga się na południe, za słynnymi winnicami Bordeaux. Kupujący, w zasadzie bierny, ale pewny swoich potrzeb, ma poczucie, że to dom go wybrał, narzucił się z siłą, której nie należało się przeciwstawić. Równie znamienne jest poczucie, że będzie to siedziba definitywna. Trzeba więc zlikwidować poprzednie letnisko, w malowniczo-bagiennym regionie Francji, położonym bardziej na północ i słynącym z wodnego ptactwa; trzeba również przewieźć z mieszkania paryskiego to, co niezbędne, czyli większość biblioteki. Na początku nabywca wie, że spędzi tu w jednym ciągu długie miesiące, nie będzie mowy o krótkich czy dłuższych wyjazdach, o zamieszkiwaniu tu „z doskoku”. Zacznie się długi okres zaznajamiania się z Domem, oswajania domu i oswajania siebie.
Dom, a więc wszystko co z nim związane. Najpierw roboty murarskie. Jest początek roku, zima, na parter wprowadzają się dwaj dziwni milczący murarze, w bliźniaczych czapeczkach; w myślach nazwani Kastorem i Polluksem. Malują ściany na biało, na zewnątrz mruczy betoniarka, okna i drzwi są pootwierane, żeby ściany schły szybciej, a naprawdę (przypuszcza nowy właściciel ulokowany na piętrze) ponieważ lubią przeciągi, dobrze się im pracuje w prądach powietrza. Samotność nie jest całkowita, w tygodniu wpada nadzorujący architekt, który okazuje się synem i miłośnikiem regionu, niespokojnym o jego przyszłość wobec napływu miastowych, głównie paryżan. Na koniec tygodnia przyjeżdża żona, zadowolona z jego wrastania w miejsce, wyciszona – zostawia mu przestrzeń na rekonwalescencję. Nowy właściciel poznaje solidnie wnętrze i zewnętrzną stronę Domu, zarośniętą przestrzeń, która go otacza i ma odzyskać kształt zgodny z tutejszymi zwyczajami; pewien układ drzew, grządki, krzewy, murawa. Odkrywa, że fasada odznacza się szczególną harmonią dzięki obecności fikcyjnego okna, namalowanego na tynku w mistrzowskim trompe-l’œil. Zapewne zapoznaje się również z lasem sosnowym, który rozciąga się we wszystkich kierunkach i nadaje tej dzielnicy Francji specjalny, wyludniony wygląd. Mieszkańcy nazywają te tereny pustynią i są dumni z ich nieprzystępności (coraz bardziej względnej…). Wieczorami czyta przed snem jedyną książkę, jaką ma pod ręką – także jej nie przywiózł, lecz znalazł ją porzuconą przez poprzednich mieszkańców. Są to przekłady wierszy Wergilego, Georgiki i Bukoliki, które w szkole czytał po łacinie. Kilkanaście wersów, nie więcej, przed zaśnięciem. To obraz świata, gdzie wszystko jest uładzone i przewidywalne. Wieś służy do tego, by zapewnić człowiekowi spokój i piękno, równowagę przyjemności zmysłowych, oraz moralnych i poznawczych satysfakcji. Czytający wie, że świat poety z I wieku przed naszą erą jest nieskończenie oddalony – ale też jest tu obok, prawie niezmienny. Nasz ozdrowieniec czeka na lato, kiedy jego spotkanie z bukoliczną urodą będzie pełne.
Jean-Paul Kauffmann, „La Maison du retour”, Nil éditions, 2007.
Rzeczywiście, wiosna i lato przynoszą niezrównane dary, jak od dwóch tysięcy lat dla rzymskiego poety, odkąd na połaciach przyszłej Europy istnieje wieś, wytwór twardej współpracy z ziemią, lecz przynoszącej po wergiliańsku słodkie owoce. Ptaki, zwierzęta, drzewa grają pierwsze skrzypce. Dom jest otoczony rojem wielopostaciowych odmian życia. Pojawienie się i rozrost liści to proces zapierający dech. Są wczesne liście mniej szlachetnych gatunków i późniejsze platanów, ujawniające się z jakąś uroczystą powolnością; czeka się na nie z niedowierzaniem, jakby byle przeszkoda mogła przerwać rozwijający się w czasie cud. Są kosy i drozdy, które zaśmiewają się w zaroślach, a gdy je niechcący spłoszyć, odlatują z wesołą wymówką. Słowik do trzeciej nad ranem, niezrozumiała muzyka z wnętrza czarnych drzew, która niczego nie chce pokazać, niczego udowodnić. Lato okazuje się gorące, ale ożywiane prądami powietrza, z pękaniem kory w słońcu i korzennymi zapachami; są deszcze i burze pełne teatralnej przesady. Lecz przewaga jest po stronie wonnego znieruchomienia, ziemi wygrzanej jak piec chlebowy, cieni wolno obchodzących Dom przez cały dzień. Nowy mieszkaniec wpada na pomysł zawieszenia hamaka między platanami, w których cieniu spędza najgorętsze godziny nad przekładowymi wprawkami z Wergilego – tym bardziej go to bawi, bo w szkole uczył się łaciny. Zbliża się do poety, ale zawsze pozostaje dystans: żywot dworaka to rzecz zupełnie niepojęta – i wreszcie ten August kazał go zamordować czy nie?… Jest i muzyka w postaci jedynej płyty słuchanej bez końca: oratorium Haydna Powrót Tobiasza, gdzie szczególnie go porusza aria pożegnalna Anioła, który długo towarzyszył Tobiaszowi w poszukiwaniu ryby, której żółć ma uleczyć ojca ze ślepoty. Czasami noc zastaje go w hamaku i nie zawsze warto przenosić się do domu. Ale budzi lodowaty i mieniący się rosą świt.
W tym opisie miesięcy od stycznia po kulminację lata uderza nie tyle błogość człowieka, który od dawna wie, co w życiu najcenniejsze i odkrywa to przed nami, nieświadomymi – każda literatura narodowa miała takiego pisarza od mądrości natury, poetę niezrównanego wtajemniczenia w ranki i wieczory leśno-polne. Tutaj chodzi o co innego. Jak gdyby o… stopniowe przekonywanie się o istnieniu świata… o nowy stosunek między sobą i nie-sobą… o powierzenie siebie tej zewnętrzności, której dobroczynne działanie poznaje. Operacja czy raczej proces alchemiczny. Trudno wyobrazić sobie metafizyczny proces, który dopiero się odbywa i jest tak delikatny, że każdy nieostrożny ruch mógłby to dzianie się spowolnić lub zawiesić.
Agent nieruchomości, zaniepokojony dziwnym zachowaniem klienta, wpada od czasu do czasu. Dlaczego siedzi sam? Dlaczego nie zaprosi ludzi? Dlaczego mało interesuje się przebiegiem prac, zdając się na dwóch niewymownych murarzy, działających jakby niezależnie od zadanego im celu? Ale on właśnie szuka samotności! Podkreśla: nie należy jej mylić z izolacją, przecież przyjeżdża żona, czasem dzieci. Pozwolił się zaprosić na kolację do dyskretnego sąsiada.
Z sąsiadem połączyła go na parę godzin posiłku miłość do wina – tamten podał wspaniałą butelkę jednego z wielkich szczepów Bordeaux i zaczęło się długie próbowanie, określanie cech napoju w kolejnych fazach smakowania, które jak echo rozchodzi się coraz dalej i nie chce wybrzmieć. Zawsze uważano, że wino rozwiązuje języki, popycha do wesołego wielosłowia. Tutaj odnosimy wrażenie, że zostaje przywrócona komunikacja ludzka, poza wszelką praktyczną koniecznością. Z próbowania wina i namyślania się nad nim rodzi się językowa pomysłowość, ta, której potrzebujemy do pisania literatury, układania wierszy. Jeden łyk wzbudza szeregi wyrazów, ustawionych jak metafory lub metonimie – to słowo jest uświęcone przez obyczaj, przymiotnik lepiej zastąpić innym, a ten przysłówek wymaga użycia jakiegoś stopniowania… Wino w swojej różnorodności, w nieskończonych odmianach zderzania się z ziemią i powietrzem, dojrzewania i starzenia się, w spotkaniach z podniebieniem tego właśnie, jedynego spośród próbujących, stawia w stanie pogotowia cały wirtualny słownik, odwołuje się do wyrażeń najzwyklejszych i najbardziej wyrafinowanych. Zwłaszcza gdy pamiętamy, że trzeba wymijać zbanalizowane powiedzonka i wątpliwe dowcipy. Każdy łyk to wyprawa po złote runo najtrafniejszej formuły, która może zostanie dla przyszłości, wejdzie do dykcjonarza winogradników i kiperów, jak zwroty z anonimowych poematów epickich wchodzą do języka powszedniego. Żeby porozumienie było pełne, musi istnieć ustalona z góry wspólnota, najczęściej więź regionalna. I więcej – być może niezbędna jest wspólna religia: religia wina? Nasz samotnik posiada w nowym i jeszcze jakby niezaistniałym Domu kolekcję „flakonów” (jak mówi się w tej prowincji), która powinna stanowić zaczątek jego „piwniczki” – gdyby nie to, że tutejsze budowanie, wśród sosen i na piasku, wyklucza podpiwniczenie. Wzdrygam się razem z nim na myśl o tym, że butelki trzeba będzie zbierać po prostu w jednym z pokojów od północy, najchłodniejszym. Popijając z kieliszka wyjątkowy rocznik zaproponowany przez gospodarza, gość przechodzi rodzaj anamnezy, otwiera się przed nim język z gotowymi do użycia rubrykami, otwiera się pamięć, osobista albo i pozaindywidualna, pamięć o latach lepszych i gorszych, o tym co zdarzyło się w tamtym czy innym roku. Dodam: powraca żywy krajobraz w błyskawicznym skrócie, dany dzień, kształt bruzdy między winnymi krzewami, kolor powietrza. Przebudzenie mowy, którą pilnie należy się podzielić, powinno mieć wpływ na przebieg ozdrowienia, na wiązanie łączności, która ze swej natury jest podwójna. Prowadzi do natury w jej wielości i spotęgowaniu (jak w kolejnych porach roku) – prowadzi do ludzi, bo zanim butelka trafi na stół smakosza istnieje winnica, czyjaś praca nad nią, jest wizyta w posiadłości i pogawędka z właścicielem, który przekazuje butelkę tak, jakby wręczał coś najcenniejszego. A ile słów, ceremonialnych i banalnych, tradycyjnych i nowoodkrytych, potrzebnych jest przy tym prostym geście!
Inny rodzaj, bodaj najważniejszy, ciągłości koniecznej do odbudowania się, to więź między teraźniejszością i przeszłością. Choroba, na którą cierpi Jean-Paul z tej opowieści, to trudność pogodzenia tego, co jest, z tym, co było. Z pewnością doświadczyli jej ludzie, którzy przeżyli katastrofę, nienormalność wdzierającą się nagle w ich normalne życie. Katastrofy są przecież nienaprawialne, kiedy raz się przetoczą. Po ich przeminięciu należy (jeśli jest się w stanie) dzielnie udawać, że zaczynamy od nowa i nie pozwolimy nieszczęściu zagnieździć się w nas na stałe. Odbudowujemy się po wojnie, po przejściu tsunami. Gdy jesteśmy w nieszczęściu razem, jest tak jakby kataklizm dzielił się między uczestników i każdemu pozostawała mała cząstka. Nieszczęście pojedyncze w czasie pokoju odrywa od innych, budzi w tamtych najpierw grozę, potem szybkie zapomnienie. Tymczasem delikwent musi sam zaszyć tę dziurę, a więc musi czegoś w sobie poszukać, co pozwoli przeprowadzić zabieg scalenia. Narrator organizuje wokół siebie wszystko, co sprzyja takiej pracy wewnętrznej i streszcza się to dla niego w słowie Dom. Posuwa się ostrożnie. Zaczyna od tego, że w Domu i wokół niego rozpoznaje pomocników (częściej rzeczy niż osoby), na których można się oprzeć w pierwszych miesiącach, potem w latach rekonwalescencji. Od razu wiemy razem z nim, że będzie ona długa. Może wypełni resztę życia.
Jego nazwisko dwukrotnie stało się głośne. W maju 1985 roku, kiedy padła wiadomość, że Jean-Paul Kauffmann, wysłany jako reporter do Bejrutu, został porwany (razem z innymi Francuzami, następnie rozdzielonymi…) przez jedną z niezliczonych grup muzułmańskich głoszących „świętą wojnę”. Po raz kolejny mówiono o nim w maju 1988 przy wypuszczeniu na wolność w wyniku pertraktacji na najwyższym szczeblu politycznym. O jego uwolnienie walczyli żona i koledzy, a liczba upływających dni uwięzienia była podawana w radiu i telewizji na początku dziennika. Ale nie tylko one musiały wpłynąć na dalszy los dziennikarza. Był to okres zatargów między rządem francuskim i irańskim, mnożyły się porwania francuskich obywateli. Pamiętam hałas wokół tych wydarzeń i razem ze słuchaczami i widzami francuskimi przeżyłam chwilę ulgi, kiedy samolot przewiózł go wreszcie na podparyskie lotnisko wojskowe. Wiele lat później na półce księgarni zauważyłam tytuł, który doprowadził mnie do intrygującego pisarza. Kiedy czytam listę jego książek stwierdzam, że wena pisarska obudziła się w nim dopiero po zajściach w Libanie. Miał dla siebie wytłumaczenie, które u czytelnika raczej mnoży pytania. Przed porwaniem był namiętnym czytelnikiem, pochłaniał masęl książek, co zresztą złożyło się na jego solidne wykształcenie. Po powrocie ta faza została zakłócona. Czytanie nie było już kompulsywną koniecznością, zwolniło obroty – pisarz mógł wyobrazić sobie miesiące z jednym tomem, z poematami Wergilego. Zmienił się sam sposób jego lektury. Ta nowa strategia pomogła mu przeżyć.
Dom powrotu ukazał się w 2007, w więc 22 lata po wyjeździe z Libanu. Jej tematem są wydarzenia tuż po uwolnieniu, a więc likwidacja starego domu i szukanie nowego. Niewykluczone, że była zanotowana tuż po tamtych wydarzeniach. Lecz być może udało się autorowi utrwalić pierwszy etap rekonwalescencji dopiero po upływie dwóch dziesięcioleci, bo język tyle czasu potrzebował, aby się rozplątać – wcześniej wydał inne książki. Opowiada, że brak słowa drukowanego w czasie uwięzienia był torturą. Strażnicy, jakby w obawie, że przeciągną strunę, co jakiś czas podrzucali coś do czytania; on wspomina o kolekcji harlekinów i ciągnących się bez końca (wtedy błogosławieństwo!) Drogach wolności Sartre’a. Ile razy je przeczytał, od końca przeskakując od razu do początku? To było szczęście, które należało przedłużać. Wówczas nie liczył się sens słów ani opowiadana historia. Umysł skupiał się na smaku poszczególnych wyrazów i zdań, na wypowiadaniu sylab, a także na przypominaniu sobie okoliczności, w jakich te słowa były kiedyś wypowiadane. Tekst pochłaniany w ten sposób istotnie się nie liczy, ale zarazem jest niezbędny – tylko wychodząc od niego można wejść na chwilę w rzeczywistość wolności, świat poza więzieniem. Ta metoda zapadła mu w pamięć i zmieniła całkowicie naturę książki w jej subiektywnej roli. Ile? – kilkaset? – linijek bukolik wergiliańskich wystarczyło na rok, zaangażowane były przy tym inne funkcje, nie tylko intelektualne. Te linijki były widać niezbędne przy powrocie do „normalności”, czyli do wejścia w posiadanie na nowo własnego ciała i własnej duszy. Autor potwierdza: bulimia książkowa, rządząca nim wcześniej, skończyła się, trudno powiedzieć czy na dobre czy na złe, ale odtąd życie będzie inne. Będzie również pisaniem, dalekim od frenetyczności i zawsze, by tak rzec, odśrodkowym, po stronie rzeczy; wskazują na to tematy i metoda pisarska innych książek.
Aluzje do przeżyć w Libanie zjawiają się w drugiej połowie tomu i nie zajmują nawet akapitu. Ale zanotowane zostało przekonanie, że nie zostaną wymazane z tego najczulszego aparatu, który kieruje naszym nastawieniem wobec świata. Trudno stwierdzić w jakim kierunku je zmieni. Nie chodzi o nieufność albo strach wpisany odtąd w nasze odruchy, bardziej o wycofanie się, tolerancję wobec dziwactw innych, tolerancję będącą w sumie obojętnością. Znajomi potwierdzali, że w zasadzie nic się w nim nie zmieniło. Zwiększyła się staranność w ubiorze, elegancja w postawie wobec ludzi. To ten sam człowiek, przepadający za winem i cygarami, zakładający czasopisma na ich cześć i ku ich poznaniu. Czy lochy w Bejrucie nie nadały mu jakiegoś rysu staroświeckości, czy nie otworzyły refleksji o tym, że nie ma większego sensu w gnaniu do przodu, wymyślania za wszelką cenę nowych sposobów na spędzenie ziemskiej egzystencji? Strony książki poświęcone kontaktowi z drzewami i ptakami, z meteorologią lasów ciągnących się wzdłuż oceanu, zawsze przesadną, bliską ekstremów, dotyczą prawdziwej inicjacji, której tekst tylko z lekka dotyka. Nie będzie wiadomo, czy pisze go człowiek do końca zraniony, czy też ozdrowieniec, który mógłby podjąć na własny rachunek hymn dziękczynny „w tonacji lidyjskiej”… W każdym razie jest to człowiek wiedzący więcej – i to za pośrednictwem wiedzy podobnego typu jak ta, którą w Kolonii karnej Kafki oficer wdraża skazańcowi.
Wiemy, że po trzyletnich przymusowych wakacjach autora dalej czekają pospolite atrakcje i utrapienia jego zawodu, dziennikarstwa. W końcu czeka go życie jakiego prawdopodobnie pragnął, umiarkowanie aktywne, regulowane przez (nową?) potrzebę samotności. Przez pisanie, które nie zwróci się w stronę najważniejszego doświadczenia – poza nieuniknionym szczegółowym sprawozdaniem zaraz po powrocie do Francji. Ciekawe jest, że książka Dom powrotuwydana dwadzieścia lat po opuszczeniu Libanu, stwarza konwencję, która każe nam ją czytać jakby została napisana na gorąco, podczas pierwszych miesięcy powracania do zdrowia. Uwięzienie w Bejrucie jest wspomniane jako przyczyna wyrwy w biografii i potrzeby nowego miejsca życia – tylko tyle. Z gazet tamtych dni można się było dowiedzieć o warunkach więziennych, które nazywamy nieludzkimi; nie wracał do nich. Może są jak antymateria, o której opowiadają astrofizycy, metafora czegoś co obiera z sensu wszystko co się do niej zbliży. Są – i nic nie da się z nimi zrobić, nawet gdy próbują tego mistrzowie mowy. Jean-Paul Kauffmann odsuwa od siebie literacką obróbkę koszmaru, którego obrazy wypełniają literaturę współczesną – jakby chciał przestrzec przed czymś groźnym i daremnym. Jego praca rozciąga się po drugiej stronie. Sprzyjają jej rzeczy innego wymiaru. Dom, winnice rozciągające się zaraz po przekroczeniu skraju lasu. Książki cudze i własne, do których z rzadka wolno dorzucić jeszcze jedną. Skłaniam się przed jego wyborem, wyborem średnich temperatur. Zwłaszcza dlatego, że on już wie.
EWA BIEŃKOWSKA
Odeszła Zofia Mycielska-Golik (1933–2021). Bratanica Zygmunta Mycielskiego i opiekunka pamięci o nim. Osoba, której zawdzięczam bardzo wiele. Ale nie tylko ja. Bo jak celnie napisał mi kolega w odpowiedzi na informację o Jej śmierci: „Nie było jakichkolwiek naszych poczynań bez opiekuńczego i cierpliwego ducha Pani Zofii”. I tak rzeczywiście było. Zawsze pomocna, cieszyła się na każdy wyraz zainteresowania twórczością jej stryja. Jeszcze pod koniec czerwca wiozłam jej do szpitala najnowszy numer „Ruchu Muzycznego”, z kolejnym odcinkiem mojego cyklu Z teki Zygmunta Mycielskiego, bo bardzo chciała go przeczytać. Mogłam go tylko zostawić na portierni z prośbą o przekazanie na oddział, Covid uniemożliwił odwiedziny. Ale już następnego dnia zadzwoniła z podziękowaniem. I tak było wiele razy, właściwie zawsze, kiedy posyłałam jej kolejny tekst o Zygmuncie. Będzie mi brakować tych telefonów, jej uśmiechu i życzliwości. Pani Zosia, bo tak ją nazywałam i taka pozostanie w mojej pamięci… Ciepła, z uśmiechem witająca mnie w progu swego skromnego mieszkania i zapraszająca do rozmowy przy okrągłym stoliku. Pod wiszącym na ścianie portretem dziadka, Jana Mycielskiego i spoglądającym na nas z przeciwnej strony portretem Zygmunta Mycielskiego pędzla Józefa Mehoffera (a właściwie jego reprodukcją, oryginał pozostał w mieszkaniu kompozytora przy Chmielnej).
Żałuję, że nie przeczyta już kolejnych przygotowywanych przeze mnie artykułów i książek. Wiedziała o nich i bardzo się na nie radowała. Choć mówiła niekiedy: „Pani Beato, czy ja doczekam?”. I nie było w tym żadnego krygowania, otwarcie nieraz przyznawała, że za długo już żyje… Przypominała przy tym rodzinny przesąd, że Mycielscy nie dożywają osiemdziesiątki, dziwiąc się trochę, że udało jej się przekroczyć tę granicę. Ze smutkiem przyjmowała odchodzenie bliskich osób – ostatnio Marii Iwaszkiewicz, z którą przyjaźniła się całe życie. Kiedy niedługo po jej śmierci Olga Tokarczuk dostała Nagrodę Nobla, powiedziała mi: „Nie mam już do kogo zadzwonić, żeby podzielić się tą informacją. Zwykle w takich chwilach dzwoniłam do Marysi…”.
Ale to nie znaczy, że odsuwała się od spraw codziennych. Żywo reagowała na sytuację polityczną, którą oceniała niezwykle krytycznie. Cieszyła się z obecności bliskich: z dumą mówiła o synu Pawle, wybitnym profesorze genetyki, po matczynemu drżąc z niepokoju, kiedy wyruszał na kolejną żeglarską wyprawę. Z czułością wspominała o jedynej wnuczce, o jej plastycznych uzdolnieniach – obraz namalowany przez dziewczynkę wisiał w honorowym miejscu na ścianie i z dumą go pokazywała. Ciekawiło ją, na kogo wyrośnie i martwiło, jak będzie sobie radzić w tym coraz trudniejszym do zrozumienia świecie. Pozostawała też w stałym kontakcie z najmłodszą siostrą Jadwigą, zwaną od dziecka pieszczotliwie Królikiem, a także z mieszkającą w Krakowie bratanicą Bisią oraz dalszymi członkami rodziny. Mówiła, że zwłaszcza na stare lata docenia fakt posiadania rodzeństwa i chociaż spośród jej trzech sióstr i brata przed nią odeszły Etusia i Klementyna, a trochę później także brat Piotr, ich brak wynagradzała bliskość Królika oraz ciepłe relacje z młodszą generacją rodu Mycielskich.
Do końca pozostawała też w kontaktach z mieszkającym w Stanach Zjednoczonych stryjecznym bratem Janem Mycielskim, emerytowanym profesorem matematyki Uniwersytetu w Boulder. Starszy od niej o rok, był świadkiem wspólnego przedwojennego dzieciństwa, spędzanego nieraz w rodzinnym majątku w Wiśniowej, którym gospodarowali rodzice Jasia, Jan Zygmunt i Helena z Balów Mycielscy. Z kolei rodzice pani Zosi – Franciszek Mycielski (najstarszy z czterech braci) oraz jego żona, Maria z Esterházych (po wojnie heroicznie acz bezskutecznie walcząca o uwolnienie swego brata Jánosa z czechosłowackiego więzienia) – mieszkali wówczas w niezbyt odległej Węgierce. Rodziny często się odwiedzały. Beztroski dziecięcy świat zburzyła wojna, ale ani ona, ani dekady komunizmu, kiedy Mycielscy stracili wszystko i rozpierzchli się po świecie, nie zniszczyły rodzinnych więzi. Teraz pani Zosia wróci do Wiśniowej, by spocząć w rodzinnej krypcie obok dziadków, rodziców i rodzeństwa.
Dla pamięci o Zygmuncie Mycielskim Zofia Mycielska-Golik zrobiła niezwykle dużo. Uświadamiam sobie coraz wyraźniej, że gdyby nie jej determinacja, być może nie znalibyśmy dziś nawet jego dzienników. To ona bowiem najmocniej dążyła do tego, by je opublikować – co udało się dzięki życzliwości prezesa Iskier, Wiesława Uchańskiego. Po publikacji któregoś z pierwszych tomów to do niej napisał z podziękowaniem Czesław Miłosz – jego oprawiony w ramkę list wisiał u niej na ścianie jak jedna z najcenniejszych relikwii. I choć zżymała się niekiedy, że ostatni tom dzienników – redagowany już nie przez nią, ale przez Barbarę i Jana Stęszewskich, których Mycielski uczynił depozytariuszami swej spuścizny – wyszedł za późno, bo dekadę po poprzednich, koniec końców radowała się, że jest. I że całe Archiwum Zygmunta Mycielskiego znalazło swe miejsce w Zakładzie Rękopisów Biblioteki Narodowej w Warszawie, pod życzliwą opieką Anny Romaniuk. To była jej wielka radość.
W 2019 roku do Archiwum dołączyła druga część materiałów, spoczywająca dotąd – jak się okazało – w dawnym mieszkaniu Mycielskiego przy Chmielnej w Warszawie. Prezes Towarzystwa im. Zygmunta Mycielskiego w Wiśniowej Andrzej Szypuła uratował ten dobytek niemal w ostatniej chwili – kolejny spadkobierca chciał już bowiem zrobić remont i pozbyć się zalegających tam od lat rzeczy. Wiele z nich jest dziś w Wiśniowej, gdzie odtworzono dzięki nim pokój Zygmunta Mycielskiego (według znanego obrazu Mehoffera) i przygotowano specjalną muzealną ekspozycję. Materiały rękopiśmienne natomiast trafiły do Biblioteki Narodowej, tworząc część drugą Archiwum, ponownie pieczołowicie skatalogowaną przez Michała Klubińskiego. To było wielkie wydarzenie – sam fakt odnalezienia tak wielu jeszcze materiałów wydawał się cudem. Pani Zosia z zaskoczeniem i niedowierzaniem przyjęła wówczas od Biblioteki Narodowej wynagrodzenie za swój dar. Ale kiedy w czerwcu, po gwałtownym pogorszeniu się zdrowia, trafiła do niepublicznego szpitala, powiedziała do mnie z przekonaniem: „Wie pani, to Zygmunt zza grobu mi życie uratował. Dzięki tym pieniądzom mogłam się tu znaleźć”. Dobrze, że się przydały, by choć na trochę poprawić jej stan.
Wspominam dziś wizyty, podczas których byłam u pani Zosi sama, ale też i te, kiedy towarzyszyli mi koledzy – zajmujący się twórczością Iwaszkiewicza Radosław Romaniuk, autor katalogu Archiwum Zygmunta Mycielskiego Michał Klubiński, badacz życia i twórczości Czapskiego Mikołaj Nowak-Rogoziński czy opiekun spuścizny Pawła Hertza Marek Zagańczyk. Wszyscy znają doskonale wartość twórczości Mycielskiego i są żywo zainteresowani przywracaniem pamięci o nim. W Akademii Muzycznej w Bydgoszczy pracuje Barbara Mielcarek-Krzyżanowska, autorka znakomitych tekstów o muzyce Mycielskiego. A w Wiśniowej mieszka dobry duch tego miejsca i tamtejszy kustosz pamięci o Mycielskich – Andrzej Szypuła. Prezes Towarzystwa im. Zygmunta Mycielskiego i redaktor naczelny „Kamertonu”, przez lata wspólnie z panią Zosią publikował na łamach tego pisma listy ze zbiorów Mycielskiego, w tym spory wybór jego korespondencji z Józefem Czapskim. Jemu na pewno również będzie brakować Jej wsparcia. Jestem jednak pewna, że i tam, i w pobliskiej Szkole Muzycznej im. Zygmunta Mycielskiego w Strzyżowie, kierowanej przez Grzegorza Oliwę, będzie nadal rozbrzmiewać muzyka twórcy i pamięć o nim będzie kultywowana. Teraz także z myślą o pani Zofii Mycielskiej-Golik.
Trudno mi się z panią Zosią żegnać. Wciąż widzę, jak zasiada w ulubionym fotelu, zapala papierosa i cierpliwie odpowiada na moje pytania. Będzie mi tych rozmów brakowało. Pociesza mnie jedynie myśl, że wiedziała, iż będę Zygmuntem nadal się zajmować – że przynajmniej o to nie musiała się martwić. Obiecałam jej to solennie, z pełną świadomością odpowiedzialności i ogromu zadania, które staram się już od jakiegoś czasu wypełniać najlepiej jak potrafię. Poczytuję to za swój zaszczytny obowiązek. Szczęśliwie nie jestem w tym zadaniu sama.
Pracując na początku tego lata w archiwum w Wiśniowej, miałam poczucie, że czuwają nade mną duchy Mycielskich. Wiem, że teraz także i duch pani Zosi będzie mi sprzyjał. Będę o tym pamiętać.
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
Komu by się chciało przelecieć pół świata, potem telepać się 800 kilometrów pociągami, polować na rozklekotany autobus, by w końcu wylądować w japońskich Karkonoszach? I to nie w jakimś modnym Karpaczu czy uzdrowiskowych Cieplicach, ale w takiej, dajmy na to, Przesiece, gdzie są raptem trzy domy na krzyż, jeden wyciąg (wyrwirączka pamiętająca jeszcze czasy Edwarda Gierka) i ukryty w lesie wodospad, niewiele większy od prysznica.
Japońska Przesieka nosi nazwę Oboke, co w luźnym tłumaczeniu znaczy „przemglenie”. Wioska leży pośrodku Sikoku – najmniejszej z głównych wysp archipelagu na Oceanie Spokojnym. Podobno 1200 lat temu do Oboke zajrzał mnich Kukai – ten sam, który wyjawił Japończykom shingon – ezoteryczną odmianę buddyzmu, nauczył ich pisać, a braci zakonnych zachęcał, by się wzajemnie miłowali.
Kukai zawędrował do tej rozmytej we mgle osady, usiadł pod drzewem i przysnął. Obudził go szmer wodospadu, potruchtał więc w stronę szelestu, żeby wziąć lodowatą kąpiel, ale zatrzymał go głęboki rów. Hen, kilkanaście metrów w dole tłukła się o kamienie rzeka Iya. Mógł zawrócić, ale pragnienie zwyciężyło. Mnich zabrał się do roboty: wdrapał się na najwyższą aktinidię, narąbał pnączy, splótł z nich kładkę i powiesił nad kanionem jak hamak. Ten most – Kazurabashi– przetrwał do dziś.
Kukai lubił Sikoku, „wyspę czterech krain” lub „zakątek życia po życiu”, jak ją nazywają Japończycy. Wałęsał się po górskich szlakach, wygrzewał na piaszczystych plażach, popijał sake, leniuchował, układał wiersze i odwiedzał świątynie: jedną, drugą, trzecią, dziesiątą… Mówią, że zajrzał do osiemdziesięciu ośmiu.
Wielu podąża jego śladem. Pielgrzymkę, która jest w istocie kręgiem, nie ma ani początku, ani końca, można zacząć dowolnie i w każdej chwili przerwać. Po czasie wrócić i zacząć od nowa. Zdarza się, że po latach początek jest tylko cieniem dawnego zaczynu, zachwaszczoną przesieką, pozbawionym konturów przemgleniem.
Przemierzenie całego szlaku pielgrzymkowego na piechotę zajmuje jakieś dwa miesiące. Z S. nie mieliśmy tyle czasu. Wędrówkę zaczęliśmy od świątyni Unpen-ji, czyli „zawieszonej w chmurach”. Postawiono ją na górze nieco niższej niż Śnieżka w Karkonoszach. Szczyt rozmywał się w powietrzu, słońce paliło, woda skończyła się u podnóża. Nie było kiosków ani knajpek przydrożnych, tylko brunatne lasy i zawijasy ścieżek prowadzących coraz to wyżej i wyżej. Wreszcie zamajaczył prześwit w gęstwinie.
Wierch góry wykarczowano i obsiano łąką, toteż przypomina łepetynę wygoloną do łysa, porosłą delikatnym meszkiem. Spośród fioletowych dzwonków i stokrotek wyjrzał mężczyzna. Siedział na kamieniu, prawą dłoń położył na biodrze, lewą podparł brodę. Miał harmonijne rysy twarzy, doskonały owal, krótki nos, ładnie wykrojone usta złożone do beztroskiego uśmiechu. Odziany w tunikę, która więcej odsłania niż zakrywa, śnił albo dumał. Japończycy powiedzieliby o nim iki.
W tym krótkim słowie mieści się cały wachlarz znaczeń. Człowiek iki jest jednocześnie powabny i butny, wytworny i hardy, ceniący sobie spokój i podejmujący ryzyko, kokieteryjny i wyniosły, swobodny i wycofany. Zalotny, ale na wschodnią nutę: raczej pragnący i upragniony niż zdobywający i zdobywany. Bo zalotność na sposób japoński karmi się nieustanną pogonią, nieosiągalnością, przybliżaniem bez ostatecznego zbliżenia.
Mężczyzna z kwiatowej rabatki był krępy, wyczuwało się w nim prostotę, jasność i elegancję ducha. Zanim wspiął się na szczyt, mógł być strażakiem, który dzielnie walczył z „kwiatami Edo”, jak nazywano pożary, cieślą balansującym na rusztowaniach albo zawadiackim światowcem paradującym z fasonem po ulicach Kioto. Może wyrzekł się przeszłości, zrezygnował z barwnego świata, bo zachciało mu się zgłębić przeznaczenie? A może przyszedł tu, by pogodzić się z losem?
Kim jest? Wyrafinowanym czy porzuconym kochankiem, poetą czy czarusiem, smakoszem życia czy lekkoduchem? – zastanawiałam się, kątem oka śledząc już innych – również wykutych w kamieniu. Dziesiątki, setki, może pół tysiąca mężczyzn zaludniło tę przecinkę w lesie. Eleganci z klasą znaleźli się obok przeciętniaków, wytwornisie przy obdartusach, pięknoduchy ocierały się o prostaków. Ten, co zgrywa chojraka, opierał się o samuraja, mędrzec miał za sąsiada pijaka, muzykant – postać dłubiącą w zębach, a wachlujący się piórami – rzygającego wykolejeńca. Skromny – jaskrawego, skupiony – krzykacza, powściągliwy – przymilnego, oczytany – analfabetę, gruby – chudego, młody – starca, światowiec – prowincjusza, pieszczoch – barbarzyńcę, odludek – birbanta, melancholik – ekscentryka, błyskotliwy – głupka, pyszałek – skromnisia, lubujący się w zbytku – ascetę. A subtelny boczył się na rubasznego kolegę z gołym brzuchem na wierzchu.
Kim są ci posągowi mężczyźni? – dumałam. Obejrzeli się i zastygli jak żona Lota? Żyli naprawdę, czy ich zmyślono? Czy to bracia zakonni? A może sam Budda opowiedziany na setki sposobów: sabi – dojrzały, miyabi – wyrafinowany, aji– smakujący życie, otsu – rzutki, kiza – popisujący się, iropposa – ponętny, yabo – prostacki, iki – zalotny, bitai –kokieteryjny. Bo kultura Wschodu pozwala mu na więcej, może robić, co mu się żywnie podoba. Japoński bóg może się bawić, na przykład z bożkami Jizō, wymyślać dla nich zagadki, układać kalambury i rozkazywać: niech „lokaty” przyniesie deszczówkę z Sahary, „pyzaty” podbierze miód pszczołom tybetańskim, „grubcio” rozłoży gwiazdy i zaceruje hamak księżycowy. Nie musi się modlić w ogrójcu, wskrzeszać Łazarzy, ani umierać na krzyżu za ludzkie i nieludzkie grzechy. Budda śmieje się bez powodu, nie dba o zęby i dietę bez glutenu.
W 2016 roku Kengo Kuma zaprojektował Stadion Narodowy w Tokio. Ta olbrzymia budowla rozmywa się w powietrzu. Architekt pozacierał bowiem kontury, wymyślił łagodne linie i postarzył cząstki składowe budynku – ryushi, by nie raziły nowością. Ponadto obłożył patykami fasadę, ale zostawił w niej sporo szpar, rys, szczelin. Promienie słońca wpadające przez te wyrwy i luki miały grać na twarzach 68 000 widzów Olimpiady Tokio 2020. Z powodu pandemii trybuny były puste.
A jednak migotliwe światło zwodziło kibiców zgromadzonych przed ekranami telewizorów i komputerów. Ślizgało się pod łukami, przysiadało na zielonych, białych, brązowych krzesłach – liściach. I udawało życie. Jakby stadion zaludniły setki, tysiące postaci: eleganckich, wyrafinowanych, kokieteryjnych albo pełnych przywar, złych nawyków i grzeszków odciśniętych na policzkach.
Może to nie stadion tylko zawieszona w chmurach świątynia Unpen-ji?
AGNIESZKA KANIA
O przesypianiu
Kiedy mieszkałem w Podkowie Leśnej do Warszawy jeździłem kolejką WKD (prawo jazdy zrobiłem późno, po trzydziestce). Jeździłem i wracałem. Zdarzało się, że zasypiałem w stanie zmęczenia albo upojenia poimprezowego. Ale zawsze działał wewnętrzny budzik, który na wysokości stacji w Kaniach lub w Otrębusach kazał mi otworzyć oczy, bo za chwilę była moja Podkowa Wschodnia. Kiedyś budzik nie zadziałał. Ocknąłem się i za oknem zobaczyłem tablicę: Brzózki. – No, przejechałem, ale nie tak dużo. Wysiądę – pomyślałem – i cofnę się, przejdę na piechotę. Ruszyłem ścieżką wzdłuż torów. Po pewnym czasie zorientowałem się jednak, że idę w kierunku przeciwnym, to znaczy, nie do Podkowy, tylko do Grodziska. Wreszcie odtworzyłem, co się ze mną działo. Nie obudziłem się w Otrębusach, ani w Podkowie. Kolejka zawiozła mnie, śpiącego do Grodziska. Spałem nadal. Obudziłem się dopiero, kiedy jechała z powrotem, w stronę Warszawy. Wtedy nastąpiło przebudzenie w Brzózkach. I błędne rozpoznanie kierunku.
Archeologia
Na przecięciu dróg rosły gęste i kolczaste krzaki. Tam uczyłem się czym są ruiny. Po przedarciu się przez chaszcze wchodziło się do nieistniejącego domu, w prostokąt zburzonej chałupy. Cztery izby, pośrodku piec, czubkiem buta można było wydobyć z ziemi pokruszone talerze, jakieś kawałki zardzewiałego metalu. Nigdy nie dowiedziałem się, kto tam mieszkał.
Najpierw chciałem być paleontologiem. Nie ja jeden. Był to czas wielkich odkryć skamielin szkieletów dinozaurów na pustyni Gobi. Część z nich trafiła do Pałacu Kultury w Warszawie. Były naprawdę ogromne, prawie jak sam pałac, zachwycające. Później jednak przerzuciłem się na archeologię. Może uznałem, że nie będę miał nic do roboty, bo wszystkie dinozaury zostały już odkryte.
Z archeologią kontakt był łatwy. W Podkowie mieszkał Kazimierz Michałowski, światowej sławy archeolog-starożytnik, który uratował wielkie posągi faraonów w egipskim Abu Simbel i wydobył z piasków pustyni freski w Faras. Nie to mnie jednak pociągało, ale świadomość, że i tu, gdzie stoję, gdzie chodzę, może się coś kryć i czekać na mnie.
Miałem nawet możliwość by zejść do wykopów na stanowisku archeologicznym, bo asystentka mojego ojca, Hania Marciniakówna była z wykształcenia archeolożką. Pogoda była paskudna, w wykopach błoto, ale byłem szczęśliwy, a ktoś mi pokazywał, jak czytać ziemię z jej warstw.
Dlaczego nie zostałem archeologiem? W pewnym sensie zostałem, bo czy filologia albo odtwarzanie biografii nie jest archeologią. Czasami posługuję się łopatą i pędzelkiem.
PIOTR MITZNER
To jest to – wymknąć się na kilka godzin z seminaryjnej debaty o przyszłości Europy na obrzeżach Lasku Vinceńskiego do miejsca z silnym stygmatem jej przeszłości. Nie jest to trudne w Paryżu, ale zamek w Vincennes ma swoją specyfikę, która daje dzisiaj do myślenia. Położony na peryferiach miasta, na wiele stuleci stał się królewskim azylem. Pałacyk myśliwski Kapetyngów w ostatkach dziewiczej puszczy blisko ujścia Marny do Sekwany, przemieniony na rodzinną twierdzę, przez złośliwych Amerykanów przezywaną „średniowiecznym bunkrem Saddama”. Miał być manifestacją potęgi władzy, stał się częstą kryjówką królów uciekających z pola bitwy bądź przed gniewem zbuntowanych Paryżan. Na litografii z początku XIX wieku, zamieszczonej w Wikipedii, w korycie dawnej fosy, obok studni widoczna jest wierzba płacząca wyrosła w miejscu grobu księcia d’Enghien, czyli Ludwika de Burbon. Jego szczątki po kilkunastu latach przeniesiono do gotycko płomienistej kaplicy zamkowej. Żadnego upamiętnienia nie doczekała się za to śmierć Mata Hari, której działania szpiegowskie podczas I wojny światowej niecnie wyolbrzymiono, a jej obrońcami-kochankami wzgardzono. Nie godząc się na przesłonięcie oczu opaską, egzotyczna tancerka o przybranym imieniu „oko dnia”, która jeszcze jako uczennica musiała uciekać z Amsterdamu wdawszy się w romans z dyrektorem szkoły, patrzyła prosto w oczy żołnierzom plutonu egzekucyjnego mierzącego do niej z dwunastu karabinów.
Sto trzynaście lat wcześniej, w 1804 roku napoleoński pluton egzekucyjny rozstrzelał tutaj księcia d’Enghien, ostatniego potomka rodu królewskiego, a tym samym realnie zagrażającego władzy republikańskiej. Na rozkaz Napoleona sprokurowano fałszywe oskarżenie o udział w spisku, wysłano lotne komando, które go porwało z własnego domu w neutralnej wtedy Badenii, wykopano mu grób i zaraz potem rozstrzelano. Nie pomogło późniejsze zrzucanie winy na Talleyranda, Napoleon stracił respekt w wielu kręgach europejskiej arystokracji, w tym rosyjskiej. Tołstoj otwiera Wojnę i pokój dyskusją na temat współczesnej Europy w salonie politycznym Anny Pawłowny Szerer, której sylwetkę naszkicował jednym ruchem mistrzowskiego pióra: „Być entuzjastką stało się jej pozycją społeczną”. W rok po egzekucji księcia d’Enghien spotyka się u niej noblesa petersburska, a sprawa śmierci młodego Burbona daje pretekst do krytyki Napoleona, który pośród Rosjan miał licznych wyznawców, w tym samego Puszkina, nie wspominając Czernyszewskiego, Bielińskiego czy Hercena. Co ciekawe, Tołstoj, doszukując się przyczyn okrutnego wyroku Napoleona, daje posłuch raczej plotce niż faktom, a w konsekwencji, zamiast podążać tropem politycznej gry wokół zagrożeń związanych z królewską schedą, wybiera trop ludzkiej psychologii. Wicehrabia Mortemart, który w salonie rzecz całą wykładał, ujawnił oto, że obaj panowie Bonaparte i Ludwik zabiegali o względy znanej aktorki z Paryża, mademoiselle George, aż razu pewnego podczas sekretnej wizyty u niej natknęli się na siebie. „Napoleon – czytamy u Tołstoja – spotkawszy się tam z księciem, przypadkowo wpadł w jedno z omdleń, którym często podlegał, i znalazł się w mocy księcia, czego książę nie wykorzystał, Bonaparte jednak w przyszłości odpłacił księciu śmiercią za tę jego wspaniałomyślność”.
Bywa, że mimowolnie stajemy się świadkami czyjejś słabości, błędu bądź czegoś jeszcze bardziej zawstydzającego. Kierując się szlachetnymi pobudkami, niezdolni zniżyć się do wykorzystania tej – podrzuconej nam przez los i dla nas samych niewygodnej – wiedzy przeciwko osobie, albo też grupie ludzi, którą w obnażeniu słabości poznaliśmy, zachowujemy milczenie, odwracamy się dyskretnie, udajemy, że nic się nie stało, więcej – że nic nie wiemy. Wierzymy, że postępując w ten sposób, zamykamy sprawę. Tymczasem po drugiej stronie sprawa przedstawia się inaczej i zupełnie nie po naszej myśli – pojawia się cień resentymentu, niechęci, upokorzenia. Rzecz komplikuje się, gdy strony pozostają ze sobą w relacji konkurencji, konfliktu, wojny. Wywołany przez ślepy los „uraz niedyskrecji” obnażający słabość innych, z okrutną łatwością może eskalować nienawiścią, obsesyjną potrzebą upokorzenia „świadka”, aż po odebranie mu życia.
Myślę, że Tołstoj miał dobrą intuicję, choćby nawet znane nam fakty historyczne kwestionowały jej prawomocność. Wciąż zbyt mało przywiązujemy wagi do psychologii międzyludzkich relacji, lekceważąc przede wszystkim „słabość słabych”, która potrafi wzniecić pożar ze spraw wydawałoby się błahych, zwłaszcza w porównaniu z ogromem spowodowanego przez nie zniszczenia. Nasze życie – a polityka tylko wydobywa to na powierzchnię, a potem już tylko żywi się tym – pełne jest „świadków”, za którymi ciągnie się odium ciemnego resentymentu tych, którzy wiedzą, że „oni” wiedzą. W odróżnieniu od świadków, przyłapani na słabości nie chcą milczeć, pełno ich w mediach i partiach politycznych, propaganda jest dla nich najlepszą maską i szansą udziału we władzy, którą rozumieją jako środek do upokorzenia „tamtych”. W ten sposób zaczyna swój ślepy bieg koło międzyludzkich oddziaływań, z każdym obrotem pogłębiające przepaście podziałów. Wydaje mi się błędem mniemanie, że jego bieg zdolni są powstrzymać wyłącznie „obnażeni w słabości”, choć to oni czynią jego obroty. Bywa, że szlachetna pobudka zamykająca usta i odwracająca wzrok to za mało w przypadku bycia świadkiem cudzej słabości. Bywa, że potrzebna jest rozmowa, poszukiwanie szansy spotkania, wychodzenie sobie naprzeciw i inne próby wydobycia się z pozycji uprzywilejowanej – choćby nawet działania te miały obnażyć własną słabość świadka. A może zwłaszcza dlatego…
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI
Polana była ładna. Nic specjalnego, ale ładna. Drzewa różne. Igły i liście. Jechało się trasą na Modlin. Miała prowadzić gdzie indziej. Nagle skręt w lewo, na obrzeże Kampinosu. To wzbudzało niepokój. Tu przecież nie było żadnego obozu.
Zwozili z Szucha, z Rakowieckiej, z innych miejsc i łapanek. Z wozów, które odbijały w leśną nierówną drogę, leciały zeszyty, dokumenty, osobiste drobnostki – miały znaczyć szlak, były kierunkowskazem. Tędy nas wiozą. Już wiedzieli. To było pożegnanie.
Polanę powiększono. Wykarczowali drzewa. Potrzeba było więcej miejsca na ciała. Niemcy włożyli sporo wysiłku w to, by utrzymać mord w tajemnicy. Przepędzali kręcących się w okolicy tubylców.
Strzelali z karabinów maszynowych, dobijali pistoletem. Łącznie około tysiąca ośmiuset zabitych. „Około” – najokrutniejsze słowo w historii okupacji.
Trupy spadały do dziur w ziemi. Doły kopano do trzech metrów. Gdy partia zastrzelonych miękko się obalała, ustawiano niekiedy kolejną. Jeden lądował na drugim. Ranni udawali nieżywych – czekała na nich gorsza śmierć. Nie było ucieczki, mieli zasłonięte oczy. Niemcy szybko zasypywali ciała, niedobitki musiały dusić się pod ziemią. Na miejscu rozwałki sadzono mech i sosenki. Na pewno nikt nie zobaczy. Niemcy byli głupio naiwni.
Etymologia słowa „psychopata” jest oczywiście grecka. ψυχή + πάθος, czyli psyché + páthos: dusza i, można powiedzieć, cierpienie. Ci, którzy strzelali do niewinnych ludzi kiwających się nad rowem, nie byli psychopatami. Wygodnie się tak myśli, ale to przecież nieprawda. Ich „dusze” nie były „patho-logiczne”. Głowy mieli zdrowe. I poradzili sobie z zadaniem. Oto człowiek i ludzkie dzieło. Historia wydała na nich inny wyrok. Opuścili polanę jako ścierwa. Śniły im się nogi ofiar uginające się w kolanach. Giętkie, kukiełkowate kończyny. Na nich luźne tułowia, opadające jak cięte palmirskie brzózki.
Pamięci Stefana Napierskiego i Witolda Hulewicza – tłumaczy Rilkego, propagatorów kultury niemieckiej rozstrzelanych w Palmirach kolejno w kwietniu 1940 i czerwcu 1941 roku.
PAWEŁ BEM
Xavier Farré Vidal (ur. 1971) – kataloński poeta, eseista i tłumacz, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po polsku ukazał się jego tom „Kompas na śniegu”. Przekłada z języków polskiego i słoweńskiego na hiszpański i kataloński. Członek kapituły Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Laureat Nagrody Jordi Domènecha (2021) za przekład Pana Cogito Zbigniewa Herberta na język kataloński. Prezentowane utwory pochodzą z tomu „Tristes? Cartes a Lluci (proses retallades)”, który wkrótce się ukaże. Ten złożony z ponad sześćdziesięciu utworów cykl to listy do wyimaginowanego przyjaciela. Ich motywem przewodnim jest pragnienie rozmowy, trudność porozumienia – poprzez bogactwo i przemieszanie języków. Wielość języków wyostrza wrażliwość na słowo, potrzebę precyzyjnego sensu, ale często zamiast zbliżać skazuje na wieczne przybliżenia, zaniemówienie, językowe wygnanie. Polska wersja tych utworów odzwierciedla ich językowe komplikacje, a zarazem jest wynikiem przyjaźni i poetyckiego porozumienia. Tłumaczyłam z języka hiszpańskiego, na podstawie przygotowanego przez autora przekładu z katalońskiego oryginału.
Anna Arno
13
Drogi Lucjuszu, w poprzednim liście
pytałem o zazdrość. Nieraz muszę
swój stan przejaskrawić, może to
linia obrony? W dodatku na próżno?
Wiesz, jak się myli miesiące?
Światło października, nie sierpnia, w lipcu.
Cholerny deszcz, który się sączy i ustaje,
chłodny jak ziemia, na której tracisz równowagę.
Przez to nie wyostrzasz uwagi,
tylko całkiem tracisz zaufanie, żaden matematyk
nie widział takich niewiadomych
Pewne jest tylko, że nie możesz mieć planów.
Albo się pogodzisz i w końcu ten stan
Będzie towarzyszył ci stale.
W 80% jesteś zależny od tego co dzień
w dzień wpada przez okno twojego odosobnienia.
15
Lucjuszu mój miły, światło chwil straconych,
do dupy nie mieć z kim pogadać
Nie o ciebie tu chodzi, do którego mogę
pisać (choćby te listy) albo mówić.
Strata jest w dźwiękach, wstajesz, wychodzisz
na ulicę i musisz natężyć umysł
aby rozpoznawał dźwięki z innej przestrzeni.
I tak płyną dni, jak woda we młynie
Kręcisz się w miejscu,
jak koń pociągowy, jak osioł, który wlecze
ciężar sensów wyuczonych na ślepo
Zapewniam cię: obrywasz za cudze przewiny.
I widzisz, nie możesz skojarzyć, nazwa
którą nadawałeś rzeczy znika i się rozmywa
w szarzyźnie dni jak powtarzająca się naklejka w albumie
I nigdy nie możesz powiedzieć: „tę już mam” [1].
27
Wiesz, Lucjuszu, gdy jesteś daleko i ruszasz
w drogę pozostawiając za sobą rzeczy i przedmioty,
i niczym wielki motek nici,
oplątuje cię to, co cię ukształtowało.
I zaczyna się nieubłagany proces, ludzie
których nie umiałeś kochać, ponieważ, Lucjuszu,
(po raz pierwszy wołam cię dwa razy,
znak, jak dotkliwie cię brakuje),
ponieważ, wiesz, chyba na odległość
nie można mieć normalnych uczuć.
Kto wie, skoro nie potrafisz umocnić tego, czym jesteś,
to, co cię określa też powoli płowieje
U mnie tak jest stale, szczególnie,
jak wspominałem, z ludźmi, których
nie umiałem dobrze kochać (czyli jak?) a robi się późno
kiedy do ciebie dociera, że tylko to się liczy.
XAVIER FARRÉ VIDAL
tłum. ANNA ARNO
[1] W oryginale „tengui”. Tak mówiły dzieci, kiedy wymieniając się naklejkami, chciały powiedzieć, że tę już mają w swoim zbiorze. „Tengui” to nie poprawny czasownik, lecz zniekształcona forma „tengo” (mam).
Kiedy jak co roku w stolicy rozbrzmiewają skomponowane przez bliskiego mi Andrzeja Panufnika Warszawskie dzieci, przypominając o kolejnej rocznicy Powstania Warszawskiego, moje myśli biegną do kompozytora, którego los ułożył się w dużym stopniu analogicznie do młodszego od niego o kilka lat poety, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Roman Padlewski – bo o nim tu mowa, urodził się w 1915, a zadebiutował jako kompozytor w 1933 roku, I Kwartetem smyczkowym. Niedługo przed wybuchem wojny, w czerwcu 1939 roku, skomponował Stabat Mater. Utwór dedykował matce, cenionej pianistce i pedagog Nadziei Padlewskiej. Gest ten po latach odczytywany bywa w kategoriach tragicznego proroctwa – zapowiadającego nie tylko śmierć samego kompozytora, który zginął w Powstaniu Warszawskim, ale i bolesny los jego matki, która podczas wojny, w ciągu niespełna dwóch lat straciła obu synów i męża. Starszy brat kompozytora, Jerzy, działający w wywiadzie AK, został aresztowany i stracony przez Niemców 3 lutego 1943 w obozie w Brandenburgu, a 8 września 1943 zmarł ojciec rodziny, Leon. Młody Roman szedł zatem do powstania z pełną świadomością, że jest ostatnim z bliskich swej matki…
Zgłosił się na ochotnika do oddziału „Radosław” na Woli 6 sierpnia. W jego biogramie zamieszczonym w witrynie Muzeum Powstania Warszawskiego czytamy: „Po opuszczeniu Woli brał udział w walkach na terenie dawnego getta, czasami wchodząc w skład obsługi karabinu maszynowego. W dniach 13-14 sierpnia dowodził wydzieloną z plutonu pancernego grupą skierowaną do obrony Muranowa na wsparcie oddziałów «Czaty 49»”. I dalej: „14 sierpnia 1944 r. porucznik «Skorupka» [to powstańczy pseudonim Padlewskiego] usiłował unieszkodliwić «Goliatha», zatrzymanego przez obsługę ok. 50 metrów przed pozycjami powstańczymi w rejonie Remizy Tramwajowej na Muranowie. Ciężko ranny (postrzały nerek i kręgosłupa) został pod ostrzałem wyniesiony do Szpitala Jana Bożego. Po udzieleniu pierwszej pomocy i założeniu opatrunków został przeniesiony do szpitalika w kamienicy Tyszkiewiczów na Krzywym Kole, gdzie leżeli już wcześniej ranieni ppłk «Radosław» i dowódca plutonu por. «Wacek». W szpitaliku opiekowała się nim dr «Przemysława» z sanitariatu Kedywu KG AK oraz jego przyjaciółka Monika Żeromska”.
I to właśnie Monika Żeromska zaświadczyła później, że Padlewski zmarł tam 16 sierpnia, rany okazały się zbyt ciężkie…
Ocalały tylko nieliczne kompozycje. Potwierdzają one rangę i wyjątkowość talentu Romana Padlewskiego. Wśród nich prawdziwe arcydzieło to Stabat Mater przeznaczone na chór a capella. Utwór powstał w czerwcu 1939 roku, a więc trochę ponad dekadę po słynnym dziele Karola Szymanowskiego i zaledwie dwa lata po jego śmierci. A jednak próżno szukać w nim jakichkolwiek nawiązań do muzyki tego twórcy, co w pokoleniu kompozytorów wzrastających w cieniu, ale i wielkim umiłowaniu dla dokonań Szymanowskiego, jest niemal niespotykane. Już to samo budzi szacunek dla artystycznej niezależności Padlewskiego, który zdecydował się szukać artystycznych impulsów gdzie indziej: sięgając po tradycyjny łaciński tekst sekwencji oraz nawiązując do muzyki religijnej epoki renesansu, które to elementy połączył ze współczesną mu, dwudziestowieczną harmoniką. W rezultacie powstała kompozycja o kryształowo czystym tonie, oryginalna i nowoczesna w brzmieniu. Jest to w muzyce polskiej perła, zasługująca na trwałe miejsce w życiu koncertowym. Potwierdza to niedawne nagranie utworu w wykonaniu Zespołu Śpiewaków Miasta Katowice Camerata Silesia pod dyrekcją Anny Szostak, wydane na płycie CD, a od niedawna dostępne też na kanale zespołu na Youtube. Słuchając tej jakże skupionej w wyrazie, ascetycznie pięknej muzyki, myślę o młodym kompozytorze, który – jak wielu innych – podzielił tragiczny los warszawskich powstańców. Jak wyglądałyby jego losy po wojnie? Ile i co jeszcze by skomponował? Jak zmieniałby się jego język muzyczny? Tego oczywiście nigdy się nie dowiemy. Właściwie to i tak możemy być wdzięczni losowi, że pozostało choć tyle – nie tylko Stabat Mater, ale i II Kwartet smyczkowy, skomponowany już w czasie okupacji i w postaci mikrofilmu przesłany konspiracyjnie do Londynu. I jeszcze kilka drobiazgów, wartych zapewne bliższego rozpoznania…
Zaglądam też do znakomitego tomu Okupacyjne losy muzyków. Warszawa 1939–1945, w redakcji nieodżałowanej Elżbiety Markowskiej oraz Katarzyny Naliwajek-Mazurek (Warszawa, 2014). Znajduję tam wiele informacji na temat jawnego i tajnego życia muzycznego okupowanej stolicy, gdzie tak wielu muzyków usiłowało zarobić na życie grą w kawiarniach (z najsłynniejszym duetem fortepianowym Lutosławski-Panufnik), w których kwitła nieraz konspiracja, a pod podłogą składowano broń („Salon Sztuki” Bolesława Woytowicza przy Nowym Świecie). Czytam o koncertach w prywatnych mieszkaniach, gdzie grywał też i Roman Padlewski, jako drugi skrzypek w kwartecie Eugenii Umińskiej, a nawet uśmiecham się czytając, jak to Konstanty Regamey, ceniony orientalista, by nie tracić czasu podczas kawiarnianych fortepianowych improwizacji stawiał sobie na pulpicie teksty we wschodnich językach, by umysł zająć w czasie gry ich tłumaczeniem… Ten sam Regamey, jako obywatel szwajcarski, pomagał przerzucać ludzi za granicę i niejednokrotnie użyczał swego mieszkania uciekinierom.
We wspomnianym tomie jest także rozdział poświęcony Romanowi Padlewskiemu, możemy w nim przeczytać fragmenty jego listów i wspomnień o nim. Był ważnym członkiem okupacyjnego życia stolicy. Nie tylko uczestniczył w koncertach jako kompozytor, skrzypek i dyrygent, ale brał też udział w pracach Tajnego Związku Muzyków, przygotowującego plany odbudowy życia muzycznego po wojnie. Tego już niestety nie doczekał, 6 sierpnia 1944 roku poszedł do powstania…
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
Zanim w 1818 roku jej kolekcja trafiła do Muzeum Brytyjskiego, długo zajmowała sześć pomieszczeń w trzypiętrowej rezydencji przy 32 Soho Square. Przez czterdzieści lat Sarah Sophia Banks gromadziła tam książki, monety i przede wszystkim – druki ulotne. Wizytówki, reklamy, ulotki i zaproszenia, stworzyły wyjątkowe archiwum codzienności georgiańskiej Anglii. Ale ten zbiór to nie tylko cenne źródło do badań historii społecznej, to również świadectwo aktywnego życia, na przekór ograniczeniom. Kolekcja, przez lata marginalizowana, ostatnio odkrywana jest na nowo. Dzięki digitalizacji można ją niemal w całości podziwiać na stronie internetowej muzeum.
Druki akcydensowe, nazywane także ulotnymi, a po angielsku ephemera, to każdy produkt poligraficzny, który nie jest książką lub czasopismem. Przypadający na XVIII wiek intensywny rozwój technik drukarskich, uczynił akcydensy przedmiotami wartymi uważnego zainteresowania. Możliwość łatwego łączenia tekstu z obrazem sprawiła, że bilety i ulotki zaczęły przyciągać wzrok, nabrały estetycznego wyrafinowania i nie służyły już tylko jako proste przekaźniki informacji. Sarah Sophia Banks była bardzo zaangażowaną kolekcjonerką tych okolicznościowych druków, zebrała ich prawie dwadzieścia tysięcy.
Wielką przyjemnością jest oglądanie tych małych dzieł grafiki użytkowej z przełomu XVIII i XIX wieku. Szczególnie ciekawe są dla mnie karty handlowe. To druki zwykle większe od wizytówek, służące jako reklama przedsiębiorstwa. W swojej podstawowej formie zawierały nazwę, adres i element graficzny. Często jednak opatrywano je rozbudowanymi ilustracjami i opisami działalności, a nawet szczegółowym przedstawieniem oferty. Przeglądanie tych kart jest jak wehikuł czasu, pozwala spojrzeć na londyńską ulicę sprzed ponad dwustu lat.
Skromny kotlarz umieścił na swojej małej karcie prosty rysunek imbryka. Gibbs i Lewis, wytwórcy nożyc i brzytew z Bond Street, zdecydowali się na szczegółową rycinę przedstawiającą ich wyroby. Jakie to ułatwienie dla klienta, móc zobaczyć produkt przed przyjściem do sklepu. Niektóre karty przypominają, że wydrukowano je w szczycie Oświecenia. Obok prostych rzemieślników, reklamują się specjaliści wytwarzający przyrządy matematyczne, termometry, lunety. Coraz więcej osób odrzuca religijne dogmaty, chcą poznać materię świata, dociec, jak jest zbudowana, wszystko samemu zmierzyć i zbadać. Pomagają w tym tacy ludzie jak pan Trouville, który według karty, może nas odwiedzić w domu, żeby nauczać łaciny, geografii i astronomii.
Epoka georgiańska, która przyjęła nazwę od panowania czterech kolejnych monarchów o imieniu Jerzy, to czas bogacenia się Anglii. Rewolucja przemysłowa, rosnące zyski z kolonii i dominacja w światowym handlu morskim, sprawiły, że ludzie zamożni pozwalali sobie na coraz większą konsumpcję. Pokazują to karty handlowe importerów tytoniu i herbaty, cukierników wypiekających owocowe torty, jubilerów, perfumiarzy i wszystkich innych dostawców dóbr uprzyjemniających życie. Oglądając, warto jednak zwrócić uwagę na to, czego tam nie ma. Na handlarzy, którzy nie mieli swoich kart i ich klientów ledwie wiążących koniec z końcem. Na nędzę farmerów dostarczających jedzenie na pańskie stoły i gorzki płacz wyzyskiwanych kolonii.
Chociaż produkcja druków akcydensowych była wówczas coraz łatwiejsza, to nie była tania. Kupcy i rzemieślnicy zamawiali niewielkie nakłady swoich kart, a potem rozdawali je klientom raczej oszczędnie, czasami dopiero po dokonanym zakupie. Nie była to masowo rozprowadzana makulatura, karty krążyły przekazywane między sobą wśród znajomych. Ich jakość była najczęściej bardzo wysoka. Karty były uznawane za nośnik prestiżu przedsiębiorstwa. Do ich wykonania zatrudniano często doskonałych artystów-rytowników, a układ elementów na karcie był starannie zaprojektowany. Dzięki temu ich estetyka do dzisiaj cieszy oko, szczególnie u odbiorców, którzy znają szkaradztwa współczesnej reklamy.
Zbiór ponad trzech tysięcy kart handlowych z kolekcji Sarah Sophii Banks, ukazuje również rozmaite podejścia do rodzącej się dziedziny marketingu. Niektórzy próbowali przekonać klienta słowem, szczelnie pokrywając kartę tekstem zachwalającym produkt i przekonującym o jego prymacie względem konkurencji. Inni zaczęli rozumieć, że w reklamie wygrywa się przyciągającym wzrok obrazem. Doskonałym przykładem jest tutaj karta pana Varneya, grawera pieczęci. Lakoniczny tekst zajmuje funkcję podrzędną wobec pięknej ryciny kota trzymającego w łapie wygrawerowany naszyjnik. Takie bogato ilustrowane akcydensy musiały być bardzo cenione przez kolekcjonerów. Zwłaszcza przez kobietę, która świetnie zdawała sobie sprawę ze znaczenia tych druków dla zachowania historii epoki.
Sarah Sophia Banks urodziła się w 1744 roku jako córka jednego z najbogatszych posiadaczy ziemskich w Anglii. Zaczęła zbierać różne przedmioty już jako nastolatka, być może zainspirowana swoim ojcem, członkiem towarzystwa antykwarycznego. Czytała ogromną liczbę książek o rozmaitej tematyce, zdaniem niektórych, czyniąc wbrew kobiecej naturze. Naśmiewano się czasem, że Sarah nie przywiązuje uwagi do swojego wyglądu. W pojemnych kieszeniach staromodnych sukni nosiła po kilka książek naraz, żeby zawsze mieć pod ręką coś do czytania. Jej księgozbiór obejmował zakres od poezji i romansów, po prace na temat religioznawstwa i historii starożytnej. Nie ulega wątpliwości, że była bardzo inteligentna i marzyła o karierze naukowej. Niestety dopiero pół wieku po jej śmierci uniwersytety zaczęły przyjmować pierwsze studentki. Pasjonowały ją obce kraje i kultury, ale nigdy nie miała okazji wyjechać poza Anglię. Chociaż była bogata, to ograniczona duchem czasu, nie mogła korzystać z możliwości, jakie były dostępne na przykład dla jej ukochanego brata.
Joseph Banks, rok starszy od Sarah, był jednym z najwybitniejszych przyrodników swojego czasu. Studiował na Oksfordzie i chociaż nie uzyskał dyplomu, posiadł dużą wiedzę na temat świata roślin i zwierząt. Jako dwudziestopięciolatek wykupił dla siebie miejsce na pokładzie okrętu Endeavour, który pod dowództwem Jamesa Cooka wyruszył w podróż dookoła świata. Banks był głównym botanikiem przełomowej wyprawy. Odkrycie setek nowych gatunków na Tahiti i w Australii zaszokowało świat nauki. Joseph, dobry naukowiec, ale jeszcze lepszy mówca i popularyzator, wyrósł na prawdziwą gwiazdę. Wziął udział w kilku mniejszych wyprawach, ale wkrótce na stałe wrócił do Londynu. Niemal przez pół wieku był przewodniczącym Towarzystwa Królewskiego, a jako dyrektor ogrodu botanicznego w Kew, upowszechnił uprawę wielu egzotycznych roślin. Swoim entuzjazmem, wpływami i majątkiem wspierał naukowców w całej Europie.
Kiedy Joseph gromadził okazy roślin z odległych krain, Sarah Sophia skupiona była na dziełach człowieka. Zajęła się numizmatyką, na przekór panującej opinii, że to męska dziedzina. Zbudowała imponujący i, co ważne, nowatorski zbiór. O ile większość kolekcjonerów pasjonowała się monetami sprzed wieków, Sarah ciekawiły głównie te współczesne, pochodzące z różnych krajów. Katalogowała je więc geograficznie, a nie chronologicznie. Żywo śledziła wydarzenia polityczne i ekonomiczne, które mogły skutkować pojawieniem się nowych monet. Dzięki temu bardzo szybko zdobyła na przykład pierwsze dolary wybite w zbuntowanych amerykańskich koloniach. Przez lata zgromadziła prawie dziesięć tysięcy numizmatów z całego świata, łącznie z tymi najbardziej niezwykłymi, jak białe muszle ślimacze stosowane jako waluta w Afryce.
Pomimo miłości do monet, najwięcej uwagi poświęcała temu co wyszło spod drukarskiej prasy. Tu również najbardziej interesowało ją to, co jej współczesne. Miała przy tym wrodzony zmysł kuratorski. Jej kolekcja wyróżnia się spośród innych tym właśnie specyficznym podejściem, w niektórych aspektach wyprzedzającym epokę. Sarah Sophia była świadoma, że zbiera źródła dla przyszłych historyków. Akcydensy drobiazgowo segregowała, często wklejając je do folderów, według jasno określonych wytycznych, ich układ przypominał wystawę muzealną. Notowała daty i okoliczności pozyskania druków. Dzięki folderom tematycznym chciała przechować pamięć o zjawiskach istotnych dla ówczesnego społeczeństwa. To na przykład bilety i reklamy dotyczące lotów balonem, wielkiej sensacji końca XVIII wieku, czy album wycinków prasowych na temat morskich zwycięstw admirała Nelsona. Banks sama zaplanowała, że po jej śmierci kolekcja ma trafić do muzeum. Traktowała ją jako dzieło życia, swój wkład w naukę, z którego była dumna.
W 1777 roku świeżo ożeniony Joseph kupił ogromną posiadłość na prestiżowym Soho Square. Wkrótce zaprosił do siebie siostrę, na co Sarah z radością przystała. Nigdy nie wyszła za mąż, pozostając do końca panną Banks. Joseph i jego żona Dorothea, nie mieli dzieci. Ich trójka była nierozłączna, chodzili razem na wszystkie przyjęcia, spotkania i spektakle. Ze względu na swój status majątkowy i wielką sławę Josepha, Banksowie obracali się w najwyższych kręgach angielskiej socjety.
Od momentu wspólnego zamieszkania, kolekcja Sarah zaczęła rosnąć w błyskawicznym tempie. Kontakty, które nawiązywała dzięki bratu, umożliwiły jej pozyskiwanie wielu interesujących druków. Przyjaciele Josepha pamiętali o jej pasji i w czasie swoich zagranicznych podróży zbierali dla niej bilety wizytowe. Nawet córka króla, księżniczka Elżbieta, przesyłała jej egzemplarze do kolekcji. Dzięki temu Sarah mogła wyklejać foldery z wizytówkami, które są kolejnym znakiem rozpoznawczym jej zbioru. Osobne albumy dla rodziny królewskiej, arystokratów i zwykłych obywateli. Foldery dla Francuzów, Niemców i Włochów. Czyste bilety wizytowe do ręcznego wypisania segregowała według kształtu, lub tematu ilustracji. Wizytówki w albumach układała w odpowiedniej kolejności, tworząc z nich swego rodzaju mapy społecznych powiązań.
Panna Banks nawiązywała bardzo szerokie kontakty z innymi kolekcjonerami. Korespondowała z mnóstwem osób i regularnie wymieniała się swoimi zbiorami. Była przy tym bardzo wybredna, interesowały ją tylko najciekawsze obiekty. Czasem z oferowanej jej setki druków, wybierała tylko jeden. Poszukiwania były stałym elementem jej dnia. W towarzystwie służących codziennie wyruszała na długie przechadzki po Londynie. Odwiedzała antykwariaty, księgarnie, kupców, rzemieślników i uliczne handlarki, od których czasami kupowała tanie arkusze papieru z tekstami ludowych piosenek i wierszy.
Rezydencja Banksów była czymś w rodzaju prywatnego muzeum, zatrudniano nawet kustosza i bibliotekarza. Joseph prezentował wszystkim zainteresowanym potężny zbiór roślin i owadów. Naukowcy spotykali się tam niemal codziennie, dyskutując i czytając. Nie wszyscy jednak przychodzili, żeby podziwiać zielnik. Adres 32 Soho Square odwiedzano również, żeby zobaczyć niesamowitą kolekcję panny Banks. Sarah prowadziła wtedy gości po kilku pokojach, otwierała szafy pełne monet i druków, wyciągała foldery chwaląc się nowościami. Odniosła sukces, na tyle, na ile to było dla niej możliwe. Była doceniana i szanowana, nie licząc złośliwości i komentarzy padających czasem ze strony mizoginów. Wspólnie z bratem, który bardzo cenił jej zdolności i wielokrotnie zwracał się do niej po rady, stworzyli dwie uzupełniające się kolekcje, próbujące ująć sumę świata. Kultura i natura przenikała się w domu Banksów, realizując oświeceniowe ideały.
Od razu po śmierci Sarah Sophii, jej bratowa zaangażowała się w przekazanie całej kolekcji do Muzeum Brytyjskiego. Rodzina wiedziała jakie to ważne. Przez lata zbiór traktowano z różną troską, czasem wprowadzano niepotrzebne ingerencje, zmieniano autorski układ elementów. Niektórzy kustosze przykrywali kolekcję warstwą uprzedzeń. Za Banks zaczęła ciągnąć się opinia dziwaczki, bezrefleksyjnie zbierającej wszystkie kawałki papieru, jakie wpadły jej w ręce. Jak to bywa w tych sytuacjach, dopiero ostatnie lata i zainteresowanie badaczek kobiecej historii, pozwala odkłamywać niesprawiedliwe osądy. W minionej dekadzie powstało kilka prac naukowych wysoko oceniających działalność Banks. Docenia się jej erudycję i świadomość metody naukowej przy tworzeniu kolekcji. Zwraca się uwagę na cenny zasób drukowanych teatraliów, czy materiałów dotyczących łucznictwa, które było jej wielką pasją. Dzięki digitalizacji każdy może docenić wspaniały wkład Sarah Sophii Banks w zachowanie części historii, oby przysłużyło się to też pamięci o niej samej.
ARTUR URBAN
Cieniowi A. W.
Biel przechodzi w róż, lecz niedomyta i niezadbana – szarzeje. Tak wyglądają elewacje domów w Arles po pandemii lub też w jej trakcie. Tak wyglądają nasze nadzieje na to, że może być lepiej…
Korzystam z chwili, gdy „fala” opada, aby zanurkować w prowansalskie „wczoraj”, a zarazem sprawdzić, jak wygląda obecnie tutejsze menu du jour. Mieszkam w klimatyzowanej celi w starym budynku szpitala miejskiego w Arles (jego dziedziniec malował, a jakże, van Gogh), gdzie swoją siedzibę ma od lat Collège International des Traducteurs Littéraires. Za przewodnika obieram zmarłego niedawno honorowego obywatela Arles, poetę, malarza i tłumacza – Adama Wodnickiego. Jego teksty zebrane w Tryptyku oskytańskim to w moim odczuciu najpiękniejsze stronice zapisane w języku polskim na temat Prowansji. Kiedy je czytam, dochodzę do przekonania, że składając pokłon cieniowi Wodnickiego tutaj, w jego ukochanym Arles, przed katedrą świętego Trofima, u stóp obelisku strzegącego Placu Republiki – powinienem zamilknąć. Nic więcej o tym jedynym miejscu na planecie nie da się powiedzieć.
Jednocześnie kusi mnie, aby pójść własną ścieżką pośród ryżowych pól Camargue, zapuścić się na łąki, na których pasą się stada białych koni i czarnych byków. Te byki hoduje się tutaj nie tylko na mięso, ale i (a może przede wszystkim) z myślą o ich udziale w courses camarguaises – tutejszej bezkrwawej odmianie corridy, w której tak zwani raseteurs usiłują zerwać kokardę z rogów byka. W przeciwieństwie do corridy, bohaterami courses są byki. Dlatego, osiągnąwszy sławę i dożywszy sędziwego wieku na pastwiskach, chowane są uroczyście łbem w stronę dalekiej Andaluzji i morza. Zasłyszana mądrość głosi, że aby odkryć Camargue, potrzeba oczu, serca i białego konia… Dodałbym jedynie, że także i byka.
Kusi mnie, aby dotrzeć do pobliskiego Saint Gilles i pokłonić się nie relikwiom św. Idziego, a duchowi Ewy Demarczyk, której Ballady o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego wysłuchuję, siedząc przed romańskim portalem katedry.
Słyszę wołanie dobiegające z masywu Lubéron i czuję, że powinienem przystanąć nad grobem Alberta Camus na wiejskim cmentarzu w Lourmarin. Mały kamień z imieniem i nazwiskiem oraz rocznymi datami narodzin i tragicznej śmierci wielkiego pisarza. Zastanawiam się, czy podejmując w 1958 roku decyzję o zakupie domu właśnie tutaj chciał być bliżej miejsca, w którym się urodził?
Chciałbym powędrować na przedmieścia Saint-Rémy-de-Provence, do monasteru Saint Paul de Mausole, gdzie przez ponad rok van Gogh leczył skołataną duszę z pomocą lekarzy nie znających się na malarstwie. Za oknem jego pokoju zmieniło się niewiele: te same pola, o tej porze roku spalone już słońcem Południa, te same cyprysy i powykręcane pnie drzew oliwkowych, te same skały na horyzoncie.
Od sprzedawczyni ostryg na sobotnim targu będę się chciał dowiedzieć, co robiła z muszlami, gdy nie mogła ich sprzedawać…
Przekonam się boleśnie, że nie jestem stanie patrzeć na mordowanie byka na zalanej słońcem Arenie (rozdygotany, uciekałem z niej zaraz po „występku” pierwszego z trzech matadorów). Widok zamęczonego na śmierć dumnego zwierzęcia szybko wyleczył mnie ze złudzeń, jakie miałem po lekturze Leirisa, przeglądającego się narcystycznie w Lustrze tauromachii.
Chciałbym pospacerować uliczkami La Roquette, położonej tuż obok Espace van Gogh, gdzie mieszkam. Kiedyś była to dzielnica rybaków, całkiem nieźle prosperująca, dopóki na początku drugiej połowy XIX wieku nie pojawiła się kolej. Co to oznaczało dla ludzi żyjących z handlu na Rodanie? Nie muszę mówić. A potem zamieszkiwali tu coraz częściej imigranci z północnej Afryki. Zastanawiam się, co porabiają i z czego żyją dzisiaj ich potomkowie. Nie widać, by pławili się w luksusie. Czytam w miejscowej gazecie o leżącym niedaleko stąd miasteczku Lunel, że jest fabrique de djihadistes français… Tu, w La Roquette, nie czuję jednak zagrożenia. Spokojnie siadam na tarasie kawiarni przy placyku Doumera i zamawiam formule du petit… Mimo to z pewnym sceptycyzmem podchodzę do obietnic, które składa Maja Hoffmann, urodzona i wychowana w Camargue miliarderka i opiekunka artystów, nazywana przez niektórych „królową Arles”. Czy wieża, której zaprojektowanie zleciła leciwemu Frankowi Gehry, zbudowana na obrzeżach starego „horyzontalnego” Arles, odmieni oblicze tego miasta? Kierowana przez Maję Hoffmann fundacja Luma oferuje tutaj artystom „przestrzeń do tworzenia, współpracy i prezentowania swoich prac”. Ponieważ prawie co czwarta osoba w Arles żyje poniżej granicy ubóstwa, Hoffmann ma nadzieję, że to, co będzie się działo wokół La Tour, przyciągnie turystów i podreperuje tym samym lokalną gospodarkę. Pomimo sceptycyzmu, trzymam kciuki…
Czy przez dziesięć dni można się przebić przez „bedekerową makatkę” uplecioną „ze słońca, winorośli, van Gogha, słoneczników, Lazurowego Wybrzeża, flamingów i dzielnych katarów” i sprostać wyzwaniu, które celnie precyzuje Dariusz Czaja w posłowiu do Tryptyku oksytańskiego? Raczej nie. Trzeba tu przyjeżdżać przez lata, cierpliwie czytać znaki i sploty znaków – od rzymskich po mistralowskie. Czyli wszystko przede mną, przed nami… Dopóki nie zabierze nas stąd łódź Charona, przed którą właśnie stoję, ale nie kusi mnie, by na nią wsiąść… Towarowa barka z I wieku po Chrystusie, z czasów świetności przeładunkowego portu w Arelate, ma 3 metry szerokości i 31 metrów długości. Zatonęła, ponieważ załadowano na nią za dużo wapiennych bloków z kamieniołomu w Fontvieille. Z takich właśnie bloków zbudowano Arles. Nienaruszoną niemal barkę wydobyto z dna Rodanu w 2013 roku, a teraz, po odrestaurowaniu, można ją oglądać w muzeum starożytnego Arles. Ma rację Adam Wodnicki, kiedy zauważa, że „nie sposób uciec od przeszłości. Co krok staje się w nią w oko w oko, widzi, jak się przeplata z dniem dzisiejszym, jak zapuszcza niewidzialne korzenie, sączy swe podstępne blekoty w najgłębsze, najbardziej intymne obszary duszy”. Przyglądając się barce, miałem wrażenie, że to właśnie na niej płynie czas i muszę się spieszyć, by go dotknąć i ogrzać oddechem, „jak wyciągniętą w ciemności dłonią dotyka się innej dłoni”. Z wiedzą, że tylko wtedy „czas miniony […] zaczyna świecić jak czarodziejska latarnia”, a „energia zapisana w genetycznej pamięci kamienia, drzewa, liścia, kropli wody, owada zaczyna krążyć w przestrzeni pełnej tajemnic i cudów, pobudzona do życia najpotężniejszym z człowieczych zaklęć – pamięcią i słowem”.
zapisane w Arles na początku lipca 2021 roku
JAN MARIA KŁOCZOWSKI