Georges Simenon
Rok 1981. Zaledwie dwa lata minęły, odkąd uzyskał dyplom wyróżniony medalem krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dopiero co wychwalali go profesorowie Mieczysław Wejman i Jan Świderski, całkiem niedawno asystował profesorowi Marianowi Kruczkowi w jego pracowni grafiki przy pl. Jana Matejki. A teraz siedzi na brzegu łóżka i mocuje się z korkiem od szampana. Sparciały korek, kruszy się i łuszczy. Mężczyzna dziurawi go nożem i wpycha do środka. Nagle zjawia się Bolesław Polnar, pokrzykując od progu: „Dawaj obraz na aukcję!”. I dał. Potem szwendał się po rynku, zajrzał do Pająka i Klubu Związków Twórczych. Tu kieliszek, tam dwa. Wytoczył się sponiewierany, w oczach miał obwisłe pończochy, na policzkach wściekły róż i żółte zęby barmanek.
Pod ratuszem natknął się na zbiegowisko. Przeciskał się do środka, deptał czółenka przerobione z tenisówek, miętosił bufiaste rękawy i potrącał kokardy we włosach. W końcu dobrnął do konferansjera, który mówił do mikrofonu: „Drodzy Państwo, niebywała atrakcja. Obraz syna pana wojewody! [jego ojciec Mieczysław Moryto był wicewojewodą opolskim w latach 1975–1982]. Proszę licytować!”. I podniosły się ręce. Morze rąk. Młotek walił w blat. Prowadzący skandował: „Dziesięć. Dwadzieścia. Pięćdziesiąt. Sto! Sto po raz pierwszy. Po raz drugi. Trzeci. Sprzedany!”. Grubas w różowej koszuli przedarł się pod megafon. Rzucił setkę na stół, Waryńskim do góry, wcisnął obraz pod pachę. I rozpłynął się w tłumie.
Syn pana wojewody, Zygmunt Moryto, też chciał się rozpłynąć. Zwiesił głowę, rozsypał włosy po twarzy i czmychnął pod arkady. Przykleił się do filaru i nie oderwał przez jakieś dwie godziny. Dopiero nocą poczłapał do domu i nie zzuwając butów, rzucił się na kanapę – „Po co ja wracałem do tego cholernego miasta!”.
Zacieniony
Wpadałam czasem do jego atelier na parterze kamienicy przy ul. Reymonta w Opolu. Po prawej stronie od wejścia mieściła się kuchnia z cepeliowskimi meblami, na lewo zaś szło się do pokoju zadaszonego antresolą. Na wprost drzwi stało biurko zawalone papierami, pędzlami i ołówkami, nad nim półki pełne tubek z farbami akrylowymi. Amsterdamy i Starty gniotły się obok słoików i słoiczków z kwasami, tuszem i rozpuszczalnikami. O dłuższą ścianę opierała się olbrzymia prasa drukarska: dwa walce obramowane ciężkim metalowym zbrojeniem, poniżej czarne, naoliwione koła zębate wprawiane w ruch korbą z drewnianą rękojeścią. Gdyby nie obrazy, mnożące się i wpadające na siebie, wypełniające całą przestrzeń, wydawać by się mogło, że to hala fabryczna w cieplickiej Fampie, a nie pracownia-mieszkanie artysty.
Zygmunt Moryto parzył mocną kawę w szklance, zapadał się w fotelu klubowym obitym wyświechtanym welurem i palił, jednego za drugim. W jego paleniu było coś więcej niż zaciąganie się dymem. Najpierw zgniatał papierosa kciukiem i palcem wskazującym. Potem długimi, cienkimi palcami wprawiał go w ruch: zanim trafił do ust wchodził w półobrót, pląsał wokół warg, jakby szukał jakiejś furty, tajnego wejścia, sezamu. Wreszcie spoczywał na dolnej wardze, zakleszczony szczękami. Kiedy Moryto zaczynał opowiadać, zapominał o swoim Popularnym, który podskakiwał w rytm wypowiadanych słów albo dopalał się na stercie kiepów w popielniczce.
Papierosy były ważne. Autoportret z 1985 roku to Moryto ustylizowany na Jacka Malczewskiego: długi płaszcz, finezyjnie zawiązana apaszka, podwinięte rękawy. I ptasie palce, które bawią się papierosem. Sportretowany jest bez reszty pochłonięty tą czynnością, jakby nawlekał nić na igłę albo przygotowywał się do jakiejś operacji ratującej życie. A może chce powiedzieć: cokolwiek robię, robię żarliwie?
W pracowni-mieszkaniu Moryty panował półmrok: od zasuniętych do połowy kotar, dawno niemytych szyb i dymu plamiącego sufit. Siedzieliśmy przy niewielkim stoliku na patykach, wciśnięci w kąt, zacienieni. Cień nie opuszczał też obrazów, wlókł się od malunku do malunku i maskował mieszkające tam postacie. W swoim własnym cieniu ukrywał się ich autor, czasem szukał cienia innych ludzi, żeby się tam przechować. Nawet Toga skrywała się w głębokim cieniu. Ta brązowa suka, mieszanka labradora i wyżła, zwijała się w kłębek na swoim krześle i godzinami lizała, śliniła, podgryzała i przewracała w łapach gumowy ogórek.
– Uroiła sobie ciążę. Myli ogórka ze szczeniakiem – tłumaczył sukę Moryto. – Pasujemy do siebie. Dwoje chorych z urojenia.
Do piachu
Uroiłem sobie, że jestem piękny – opowiadał kiedyś – więc namalowałem swój akt, velazquezowski, w kapeluszu. Mężczyzna jak się patrzy! Po prostu model. Niedawno też się rozebrałem, stoję przed lustrem, przeczesuję wyleniałe włosy, prężę się jak kozioł, wyciągam szyję, napinam muskuły. A tam odbija się stary cap, bęben sterczy, łydki się krzywią, plecy gną się w pałąk. Rzuciłem paletę i w nogi. Jak byłem w szpitalu, to wiesz, co było najgorsze? Żadne tam zastrzyki, krew w rurkach, operacje czy bandaże. Starzy ludzie. Chorują, użalają się nad sobą, noszą leki po kieszeniach. Zwiałem stamtąd. Zaszyłem się.
– Na 20 lat?
– Tak wyszło.
– Co robiłeś? Malowałeś? Tworzyłeś te swoje akwaforty i akwatinty?
– Coś tam malowałem. Poza tym piłem, spadłem na dno, pocięli mnie, poskładali. Zepsuł mi się żyroskop w głowie, nie mogłem złapać pionu, nadal mam kłopot z równowagą. A do tego kolana, mówię ci, ortopedzi to debile. Zaraz potem są neurolodzy.
– Wydawało mi się, że to mądrzy lekarze.
– Co ty, nie wierzą człowiekowi, a skoro ktoś idzie do lekarza po dziesięciu latach, to chyba nie kłamie. Miałem plan: dociągnę do pięćdziesiątki i idę do piachu. Jak sławni artyści. Bo który żył długo? Modigliani się ładnie zawinął, trzask-prask i po nim. Umiał odejść z pompą. Albo Polnar. Kopnął w kalendarz przy sztaludze. I tyle ładnych babek miał na pogrzebie. W życiu bym nie pomyślał, że mi stuknie szósty krzyżyk. A to jeszcze nie koniec. Ojciec ma 90 i całkiem nieźle się trzyma. Oszaleję, jak mi taki numer wywiną.
– Co będziesz robił?
– Wspominał. Chcę też namalować ładny obraz. Taki, że wejdzie sąsiad, ten z góry, co nigdy mu się nic nie podoba, stanie jak wryty i wrzaśnie: „Ale, kurwa, ładny obraz namalowałeś!”.
Ładny obraz jest kobaltowo-czerwony. Wielka, ogolona głowa Moryty zajmuje trzy czwarte płótna. Odcięta pędzlem wzdłuż kości jarzmowej udaje jajo Fabergé poszatkowane na dwie części. Nad głową-jajem unoszą się mali ludzie. Potykają się, przewracają, obracają do siebie plecami. Coś tam bełkoczą, gubią się, tracą rozum, pogrążają w mroku. Przesuwają się powoli, w strugach deszczu. Woda skleja ich włosy i koszule, obmywa twarze – wychudzone, zmienione strachem, wykrzywione. Nieludzkie. Tuż pod górną ramą skowronek przysiadł na gałęzi i śpiewa, kury gdaczą, gęsi wyciągają szyje. Pod gruszą kwitną nasturcje i dojrzewają czerwone porzeczki, do zerwania, jeśli odsączyć owoce od tła.
„Wszystko jest w głowie – napisał pod płótnem Zygmunt Moryto. – Życiorys człowieka pisany jest cierpieniem. Każdy ma jednak swoje ogrody, których nikt nie może wykarczować”.
Kto kogo prowadzał?
Na obrazach Moryty zacierają się kontury. Horyzont dłuży się jak samotność, postacie ukryte w przemglonych barwach szukają swoich dawnych odbić. Jej dłoń milknie w pożegnalnym geście, on płowieje przy kolejnej szklance koniaku, ktoś zostawia wstyd na krawędzi kanapy, ktoś inny sumuje nieczułe lata. Tam, gdzie zieleń kłóci się z fioletem – to czyjeś plecy zgarbione milczeniem, tam, gdzie szarość pokrywa się rdzą – to starzec puszcza latawce. Wystarczy podejść bliżej, aby zobaczyć, że te latawce to kalendarze. Gdzieś tam podstarzała kobieta oswaja bezsenność, gdzie indziej młoda przytula się do grubego. Ten się odstawił, założył jasnoróżową koszulę, ścisnął paskiem i zasznurował muchą. Pobladł, wybrzuszył się, nabłyszczył łysinę, przywarł do jej policzka, wydął wąskie usta i szepnął coś małej do ucha. I naraz jej młodość wypłowiała. Od jednego wyszeptanego słowa.
Obrazy Moryty to niekończące się historie, muśnięte lekkim pędzlem. Nie można mieć jednego, natychmiast biegnie się po następny, jak po kolejny tom ulubionej powieści, jak po nową płytę Maleńczuka. Ciekawość nie pozwala zasnąć. Pytania błądzą i powracają, jak twarze na płótnach – te zwrócone do siebie plecami i te pielęgnujące lęk. Jak naręcza pogardy malowane purpurą, jak zdrady w ciepłych odcieniach beżu. Tło to kolejne opowieści. Kolory bledną albo porastają mchem, to ciemnieją, to chudną, zbliżają się do ziemi i fruną w jakieś tam jutro.
Artysta wpisał się w pejzaż Opola. Przemierzał deptak na Krakowskiej, widziano go na Ozimskiej, pod teatrem i na placu Daszyńskiego, Moryto z psem albo pies z Morytą, bo nie wiadomo, kto kogo prowadził. Na niejednej grafice można zobaczyć pana i psa. Na przykład na linorycie z lat 80. ubiegłego wieku. Chłopiec z podwórka: w pomiętym swetrze, przykrótkich spodniach i bejsbolówce ugania się za bezpańskim psem. Łobuz dorwał czworonoga w parku. Biedak pałętał się po skwerze, zajrzał na plac zabaw, powąchał siatkę pachnącą rybami i właśnie się zabierał za wylizywanie starej puszki, gdy nagle ktoś dźgnął go w szyję. Zachwiał się, upadł, zarył nosem w ziemię i postawił ogon, jakby chciał złapać pion. Może się jeszcze wymigam? – pomyślał sobie. Ale chłopak nacierał, był wprawnym szermierzem. Pewnie zamiast huśtać się na trzepaku, ćwiczył fechtunek w osiedlowym klubie. Teraz złościł się, pokrzykiwał: – No już! Walcz, potworze! Pies skulił się, zmalał. Gdyby umiał, przywołałby jakąś boginię, ale przecież psy w bogów nie wierzą. Gdzie indziej macho w czarnym kapeluszu i koszuli w kratę, zapiera się ile sił w nogach, bo bestia chce go wyrwać z obrazu.
Rozmydlam i zamazuję
– Skąd bierzesz modeli? Przychodzą do pracowni? – spytałam pewnego razu.
– Gdzie tam. Maluję z pamięci. Oszalałbym, gdyby mi jakaś damulka pozowała. Bałbym się powinności. Że muszę uchwycić podobieństwo, oddać jej brwi i owal twarzy. I jak tu się skupić na kompozycji? A tak – pędzel sam mnie prowadzi. Niedawno odkryłem tajemnicę.
– Jaką?
– Niedowidzę. Cierpię na dziwną ślepotę. Nie przeczytam ani słowa z pudełka papierosów, które leży na stole, ale znajdę najmniejszy włosek na dywanie, mogę go obracać w palcach i kroić w plasterki. Kupiłem sobie więc okulary.
I pokazał szkła w czarnej oprawie dyndające na szyi na postrzępionym sznurku konopnym.
– Kładę linię i badam rysunek w powiększeniu. Jeśli wyszedł zbyt wyraźny, przecieram, rozmydlam, zamazuję kontury.
Na jednej z grafik rozmazał Odyseusza. U Moryty wygląda jak robotnik z Cementowni „Groszowice”. Dopiero co wrócił z nocnej zmiany – sterany, o mętnym spojrzeniu, skończył daleką podróż. Nie zdążył jeszcze zdjąć beretu ani brezentowej bluzy, kiedy zapytał: – Co na obiad, kobieto? Podeszła przygarbiona i ciepła. Pocałowała króla w rękę, chciała zdjąć jego ciężkie, ubłocone buty, ale odsunął ją gniewnie. Zapachniało majerankiem, pieczoną wołowiną i kartoflami w koszulkach. Podała też budyń z konfiturą wiśniową, a do wysokiej szklanki nalała wino domowej roboty. – Piwa nie ma? – spytał, nie podnosząc wzroku. A ona milczała jak Penelopa.
Bez retuszu
W 2015 roku w opolskiej Ramiarni odbyła się wystawa malarstwa Zygmunta Moryty zatytułowana: „Nie znam słów, nie bywam”. Sala przeznaczona dla 50 osób pomieściła tego dnia ze dwie setki oglądających: opartych o ściany, rozproszonych po kątach, zbitych w ciasny krąg wokół malarza. Widzowie byli w przedsionku, na korytarzu i na klatce schodowej. Ci, którym udało się przecisnąć do środka, przechadzali się od płótna do płótna, próbując odczytać historie zapisane kreską i plamą. Jakaś para odwróciła się do siebie plecami, zdaje się, że odgrywali żywy obraz: on małomówny, ona o zmiętej twarzy. Niewysoka dziewczyna pozowała do zdjęć z pieskiem, takim z malowidła – czarno-brązowym, z wąską mordą i cienkim, ruchliwym ogonkiem. Wyższa panna ustawiła się przy akcie z ciepłych krajów – To ja – przekonywała widzów – odchudzona.
Moryto wystawił wtedy prywatność; nieczęsto pokazuje się ona bez retuszu. Tu rozsiadła się między ramami, cerowała pończochy, wróżyła ze szklanej kuli, łapała rajskie ptaki. Godziła się na czyjąś nieobecność. Maskowała sińce pod oczami, sztukowała wybrakowane zęby i zakrywała przed widzem obwisłe piersi. Przyłapana w krzakach, w kąpieli, sam na sam z butelką wina, rozchełstana, bez makijażu, w dziurawych majtkach lub podomce. Raczej samotna i smutna niż wpadająca w zachwyt z byle powodu.
Pięć lat wcześniej, w 2010 roku namalował kwiaty. Płótna przywodzą na myśl koreańskie hwajopto (obrazy z kwiatami i motylami) albo paekjopto (obrazy ze stu motylami) i opowiadają o miłości. Ona ukazana jest pod postacią róży eglanterii, on leci nad nią i trzepocze skrzydłami. Czasem kwiaty broczą krwią, innym razem motyle giną w sieci.
– Ależ tu nie ma motyli – powie z przekąsem niedowiarek, który pamięta wystawę w Galerii Sztuki Współczesnej zatytułowaną „Opole Gł. / Kraków Gł. / Opole Gł.”, gdzie pokazało się trzech artystów: Bolesław Polnar, Mariusz Dudek i Zygmunt Moryto.
Motylem był Zygmunt.
Jak Nam Nabi, słynny XIX-wieczny koreański malarz, za którym w jego rodzinnym mieście wołano na ulicy:
– Idzie mężczyzna-motyl, idzie mężczyzna-motyl!
AGNIESZKA KANIA
Zygmunt Moryto zmarł 1 stycznia 2021 roku, w wieku 66 lat. Wspomnienie o nim ukazało się w piśmie uniwersyteckim „Indeks”.
Z cyklu Berentiana
Mateusz Antoniuk w książce „Kultura małomówna” Stanisława Lacka. W kręgu młodopolskiej świadomości mowy i milczenia (Kraków 2006) zrewidował stereotyp młodopolskiego przegadania i wielosłowia, pokazując na przykładzie twórczości Marii Komornickiej, Lacka i Wyspiańskiego szczególną rolę, jaką u niektórych pisarzy tego okresu odegrały: lakoniczność, a nawet milczenie. Takie podejście da się zastosować także do innych pisarzy przełomu wieków.
Wśród kilku krótkich tekstów prozatorskich WB tylko jeden był przez pisarza, po pierwodruku w czasopiśmie, wznawiany w wydaniach książkowych: W puszczy. Szkic ten ukazał się w takiej formie, z podtytułem Krajobrazy, wraz z powieścią Fachowiec. Powieść współczesna w roku 1912, a następnie, z podtytułem Krajobraz, także z Fachowcem, w pierwszym tomie Pism w roku 1933. To ostatnie wydanie stało się też podstawą przedruku w opracowanym przez Ryszarda Nycza tomie Pisma rozproszone. Listy (1992).
W puszczy to utrzymana w pierwszej osobie relacja o pobycie w Puszczy Białowieskiej. Narrator wspomina, jak nie mogąc spać w prymitywnych warunkach wiejskich, wśród zwierząt domowych, doczekał świtu przed chałupą, po czym ruszył „w towarzystwie leśnika” przez las; widzieli ślady czyszczenia lasu ogniem, potem spotkali starego żubra, po czym narrator pozostał sam: kontemplował ciszę lasu, widział łosicę z małym, napotkał całe stado żubrów, wreszcie zabłądził w puszczy: „Zgubiłem siebie w przestrzeni i nie wiem, czy na dół patrzę czy w górę spoglądam, jaki kącik w tym obszarze zajmuję, gdzie i czym jestem, czy to, co mi w tej chwili dokucza, moją jest dolegliwością, czy też bólem całego otoczenia, drobną cząstką smętku, który wchłonąłem w siebie z tego grobu melancholii”. Młodopolski Weltschmerz.
Powiedziałem, że narrator kontemplował ciszę lasu. Warto przytoczyć ten fragment, pokazuje on bowiem skrajną amplifikacje doznań akustycznych: „Gdy w pobliskiej trawie zabrzęczał bąk niskim tonem, wydało mi się to pomrukiem złowieszczym dzikiej bestii; gdy długa szyszka, oderwawszy się od wierzchołka świerku, leciała w dół, szeleszcząc w liściach i głośno stukając o gałęzie, byłem pewien, że drzewo wali się gdzieś w pobliżu. Lada szmer potęgował się niesłychanie, echem błądził po ostępie, budził czujność, naprowadzał lęk”.
W takiej scenerii (przypominającej eksplorowanie przez Leśmiana odgłosów przyrody w malinowym chruśniaku, gdzie „Bąk złośnik huczał basem”) ciekawość budzi postać leśniczego czy leśnika, bo tak go narrator wymiennie nazywa. Chciałoby się usłyszeć w tej ciszy jego głos. Tymczasem w wersji książkowej leśnik jest bardziej niż lakoniczny: wypowiada dwa zdania, jedno słowo i jedną zgłoskę. Pierwsze zdanie dotyczy wypalonego przez drwali starego dębu: „– Dąb diabli wzięli – rzekł flegmatycznie – tak to ogień rozkładali”. Ślad po leżącym żubrze doczekał się najzwięźlejszej reakcji: „– O! – mruknął leśnik, wskazując na ten odcisk”. Znalazłszy starego żubra leśnik woła do narratora w języku obcym: „– Naszou!”. I wreszcie, na zakończenie spotkania ze zwierzem: „– Chce się położyć – mówił leśniczy. – Pora zostawić go w spokoju, bo może być źle”. W sumie cztery zdania, dwadzieścia jeden słów.
Inaczej było w pierwodruku W puszczy, ogłoszonym w roku 1896 na łamach „Biblioteki Warszawskiej”. Tutaj narrator z leśniczym prowadzą, owszem, zwięzłe, ale jednak rozmowy. Na przykład o orientowaniu się w lesie: „Przed każdym zakrętem spodziewam się ujrzeć łączkę, do której zdążamy; zamiast tego widzę ciągle szarzejący pas leśnej drogi, ujęty w zwarty szpaler wysmukłych świerków, buków i osiny. Leśniczy utrzymuje jednak, że nie mamy więcej, jak dwie wiorsty za sobą. — W lesie—mówi—nie ma po czym miarkować, a przy tym czas się wydłuża. Przypomniały mi się bajki z dzieciństwa: «Weszli do lasu i idą, idą, idą». — «Aż tu patrzą… »”.
Albo o wypalaniu drzew: „Leśniczy podjął sczerniały wiór, dmuchnął nań i zapalił sobie fajkę tem łuczywem. — Po cóż te ognie? —pytam. — A cóż mają robić — odparł — z gałęźmi i lichszym drzewem? kto po to przyjdzie? jak zamiecie? Darmo-by dali. A oczyścić trzeba. — Piękne czyszczenie! — krzyknąłem w szczerym oburzeniu, wskazując przed siebie. Na małym wzniesieniu, niby na wysepce, stał wielki szlachetny dąb. Pień jego był z jednej strony osmalony aż po nad wysokość człowieka”.
A oto rozmowa, z której w końcu, w wersji książkowej, zostało tylko jedno zdanie: „— Dąb diabli wzięli, — rzekł flegmatycznie leśniczy. — Puszcza spalić się może, — dodałem ze swej strony. Roześmiał się. — Ej, nie spali się! — Toż paliła się już nieraz. — Może i paliła! — odparł od niechcenia i, siadłszy na pniu, począł kiwać głową z politowania nad dębem. — A tego szelmę robotnika przepędzę, — mruczał do siebie. — Tak to ogień rozkładał!”.
Jest w wersji z „Biblioteki Warszawskiej” kilka jeszcze wypowiedzi leśnika. Sprawiają one wrażenie ściśle, na miejscu, zanotowanych słów lokalnego przewodnika – ich autentyzm potwierdza dodatkowo to, że w wersji książkowej nie zostały zmienione, a jedynie skrócone. Składają się na portrecik człowieka dojrzałego, doświadczonego, a przy tym flegmatycznego, palącego fajkę i małomównego, lakonicznego. Można odnieść wrażenie, że tak się odzywa cudzoziemiec, znający język polski, ale wolący powiedzieć za mało, niż za dużo, może trochę nieufny wobec literata z Warszawy. W chwili emocji leśnik woła, że znalazł żubra – po rosyjsku, w języku urzędowym.
Oddaliśmy mu głos, oddajmy i tożsamość. WB odwiedził puszczę białowieską w roku 1896. Od roku 1894 osobą odpowiedzialną za ten kompleks leśny był z carskiej nominacji przybysz z Czech, Józef Newerli. Dziad i pradziad dwóch polskich pisarzy Igora Newerlego i Jarosława Abramowa-Newerlego, oprowadzał oto WB – wkraczającego do literatury polskiej potomka przybyszów z Niemiec. Podówczas już autora Fachowca, ale jeszcze nie mającego na swoim koncie takiego sukcesu jak Próchno – które ukaże się w roku 1903. W roku narodzin Igora Newerlego.
Jeden z najgłębszych artykułów o Próchnie wyjdzie spod pióra Stanisława Lacka – to ostatni odcinek jego cyklu O doktrynerach, zamieszczony w „Nowym Słowie” 1903 nr 20. Jest w nim następujący wywód, próba rekonstrukcji myślenia WB: „Mówić nie jest rzeczą dostojną, więc trzeba milczeć. Lecz… milczeć nie można. A wówczas narzucają się przemocą prawa mówienia. Nikt nie milczy na świecie, są, którzy zamilczają. Oczywiście najtragiczniejszą, więc najgrubszą pomyłką, to właśnie owa formułka, która jest mówieniem pod każdym względem. W ten błąd popada ciągle: poczyna sobie za szeroko, kończy za ciasno. Stąd ponure niezadowolenie. Można wyobrazić sobie umysły, którym darzy się na odwrót. Poczynają sobie za ciasno, wypada im za szeroko. Człowiek tu dąży do milczenia. Oto jego dzieło. Doszedłszy do milczenia, stanie się niepotrzebnym. Inni jego dzieło podejmą. Jak widać, tu ludzie za największą poczytują sobie zbrodnię, że są, czym są, gdy tymczasem inny sposób bycia jest dostojny, więc ów sposób, w którym człowieka pochłania afekt jedyny. Twór artystyczny, to widoczna. Sztuka nie jest rzeczą dostojną. Co jest rzeczą dostojną? Życie jest dostojne. Lecz życie jest mówieniem, poza mówieniem nie ma życia, jest bezimienność”.
WB z pewnością czytał oryginalne rozważania krakowskiego krytyka, zwłaszcza, że znał dobrze redaktorkę „Nowego Słowa”, Marię Turzymę. Parę lat wcześniej smalił cholewki do jednej z jej trzech córek, która jednak wybrała malarza Dąbrowskiego; ona też napisała o Próchnie w piśmie matki. Recenzja, wydrukowana w numerze 2 w styczniu 1903 roku, kończyła się również motywem milczenia, niemoty: „Berent dał nam szereg typów, nowych, bardzo żywiołowych. Ale całość jest smutna… Ci ludzie — jedni toną w błocie — inni zakopują się w fanatyzmie, który jest właściwie grą… na niemych klawiszach. Dźwięczne struny swych dusz pozrywali dla urojeń… i grają… ale z męką dla siebie, z męką dla innych, grają — niemo… przy nocnych pobłyskach próchna…”.
A poprzedzała recenzję Eliny Dąbrowy-Dąbrowskiej impresja Stanisława von Kelles-Krausa Szept czaszki. Autor, podówczas student medycyny, opiera rozgorączkowane czoło na leżącej na stole czaszce i wsłuchuje się w jej szept. A czaszka mówi mu o puszczy: „Przed laty wielu w wielkim leżałam lesie. A las to był wspaniały! Nic było mu końca, a drzew wierzchołki chmury przychodziły całować. Dęby wiekowe, siwe jodły i sosny wysmukłe rosły szczęśliwe, silne, niebotyczne. Piorunowe burze daremnie paliły żarem zielone głowy drzew, gromy potężne nie mogły zachwiać olbrzymów”.
WB znał się na czaszkach, jak o tym świadczy jego fachowy artykuł Jeszcze o domniemanym protoplaście człowieka, ilustrowany rysunkiem, podpisanym: „Odtworzona głowa (czaszka) Phitecantropusa” („Wszechświat” 1896 nr 23). Autor przedstawia tam dokładnie zmiany, zachodzące w położeniu części twarzowej głowy w szeregu coraz wyższych ssaków: „Czaszka, zrazu podłużna, staje się wyższą i krótszą, kość czołowa, idąca wraz z nosową w kierunku płaszczyzny pochyłej nieco od poziomej uchylonej, wypukla się u wyższych coraz bardziej i opada wreszcie ku twarzy w kierunku prawie pionowym”.
Czaszka w poetyckiej impresji Kelles-Krausa opowiada, szeptem, o zagładzie wielkiego lasu, a rzecz kończy się opisem tego, co się dzieje, kiedy ucichnie nawet szept. „Już dawno umilkł szept czaszki, a ja długo jeszcze, z uchem przy próchniejącej kości, marzyłem o tych lasach niebotycznych, o orłach, co pieśń natchnioną śpiewały i o przeczystych wód krynicach…”.
Młodopolska kultura małomówności i milczenia. Skąpo odmierzane słowa leśnika Józefa Newerlego wyparowują z tekstu opowieści WB, zapada wymowna cisza.
JAN ZIELIŃSKI
Dla Józefa Czapskiego – którego nawet dalecy mu ludzie nazywali bezceremonialnie Józiem – te lata w zasadzie nigdy się nie zakończyły; może w ostatnim dziesięcioleciu ślepoty i wyczerpania… W jego życiu można mówić o wielu epokach nauk, o wielu dłuższych i krótszych, dobrowolnych i niedobrowolnych podróżach inicjacyjnych: od Azji sowieckiej po Amerykę. O wielu cyklach opowieści, które zapisywała jego egzystencja. Uwagę moją przyciągają lata młodości, które zwykle określamy jako formacyjne i z których próbujemy odgadnąć w jakim kierunku poprowadzi dalsza droga bohatera. W decydujących momentach nie grała tu pierwszej roli decyzja, osobisty wybór, tylko wydarzenia, wojny, rewolucje, porywające za sobą ludzi i kraje, rzeczy materialne i niematerialne. To wydarzenia rzucają nas w inne miejsca, inne stosunki społeczne, a gdy burza chwilowo przycicha pozostawiają pośród zmienionego krajobrazu, wobec nieprzewidzianych możliwości i niemożliwości. Pokoleniu Czapskiego – trzeba przyznać, że i następne nie było pod tym względem ubogie – przypadły wyjątkowe biograficzno-historyczne komplikacje. Uczestniczyło ono w paru wielkich wojnach i w mniejszych, ale decydujących. Zaznało wielokrotnie przesuwania granic państwowych i przepędzania wielomilionowej ludności ze Wschodu na Zachód. Zostało zmuszone do przyjęcia nowej geografii, nowych sposobów bycia, często do wymyślania sobie nowego powołania. Historia, z której pokrótce chcę zdać sprawę, dotyczy małego skrawka życia bohatera, jego początków, które z kolei zapowiadają dalsze perypetie, jeszcze ukryte za horyzontem czasu.
W 1918 roku Czapski, do niedawna elew imperialnej szkoły kadetów, żyje w Piotrogradzie, wyludnionym i wygłodzonym, bez światła i bez opału; w Piotrogradzie „rozstrzelanym”. Idąc ulicą Siergiejewską natrafia na tabliczkę z nazwiskiem Mereżkowskiego, znanego autora powieści filozoficzno-religijnych. Sam znajduje się właśnie w moralnej rozterce: czuje się tołstojowcem, odrzuca wszelką przemoc, a tymczasem obok szykuje się nowa Polska – potrzebni są ludzie do armii. Dzwoni do drzwi, otwiera mu drobny mężczyzna w kobiecym palcie. Co robić? – pyta przybysz pisarza religijnego. Ten obraca się ku wnętrzu mieszkania i woła: Zina, Zina, chodź, to interesujące! Tak zaczyna się wielka przygoda duchowa dwudziestodwuletniego Józia. Dotyczy ona „triumwiratu” Dymitr Mereżkowski – Zinaida Gippius – Dymitr Fiłosofow, przez kilka dziesięcioleci mieszkających i podróżujących razem, złączonych pasją do poezji, religii a później i polityki; po rewolucji emigrantów w Polsce i we Francji. To oni dadzą młodemu pierwsze lekcje sztuki bycia wygnańcem.
Nie wszyscy troje spełnią wobec niego taką samą rolę. Mereżkowski to pisarz, który go zachwycał w okresie dorastania, Gippius to poetka o klasycznej chłodnej strofie, i jej wiersze będzie sobie recytował do starości. Prawdziwym przyjacielem i mistrzem zostanie Fiłosofow. Osobowość niezwykła, czuła i despotyczna, tajemnicza i spalająca się w wielorakiej aktywności skierowanej przeciw Rosji Sowietów: w mobilizacji rosyjskich emigrantów, poszukiwaniu sojuszników u obcych, układaniu strategii walki przeciw zbrodniczemu i wynaturzającemu rosyjską duszę systemowi.
Moment decydujący to opuszczenie przez nich Rosji razem w pierwszą falą przerażonych puczem bolszewickim uciekinierów. Na początku 1920 roku osiedlają się w Warszawie. Mereżkowscy, obrażeni na Polskę za podpisanie traktatu ryskiego, wyjadą rychło do Paryża. Fiłosofow zabiera się od razu do zdobywania kontaktów w polskim świecie polityki i kultury, do wydawania gazety, której tytuły będą się zmieniały, ale brzmią energicznie i bojowo, jak: „Za swobodu!”. Ponieważ do zbliżenia polskich i rosyjskich elit przykładał wielkie znaczenie, z myślą o przyszłości, kiedy Rosja zrzuci swoje nowe jarzmo, zorganizował mieszany klub dyskusyjny pod puszkinowską nazwą „Domek w Kołomnie”. Przez kilkanaście miesięcy klub cieszył się sporym powodzeniem, uczestniczyły w nim, z różną częstotliwością, ważne osobistości życia literackiego i politycznego. Ale najbardziej niezwykłą zdobyczą polską Dymitra Władimirowicza była przyjaźń z Piłsudskim – częste spędzanie godzin nocy w Belwederze na rozmowach. Zauważmy: w scenerii Nocy Listopadowej, co dla świeżego wielbiciela polskiej poezji nie mogło nie mieć znaczenia. Sam przepadał za Wyspiańskim i żałował, że literatura rosyjska nie znała dramatu historycznego tego typu. Czy te rozmowy zostały spisane przez gościa? Czy może zapis spłonął podczas wojny wraz z dziennikami i obrazami Czapskiego?… Tenże nieraz odwiedzał go przed południem w paskudnym pokoiku przy ulicy Siennej, gdy się odświeżał po nocnych dyskusjach, i tylko raz poskarżył się, że Naczelnikowa niczego nie podaje do herbaty…
Inną częścią prac Fiłosofowa było wychowywanie Józia. To ciężkie, jak przyznawał, ale owocne zadanie rozszerzy na starszą jego siostrę, którą wszyscy nazywali – i tak jest do dziś – Marynią, nieodstępną towarzyszkę brata.
Czas teraz zrzucić maskę i wyznać mą zależność wobec pisarza i historyka doskonale znanego czytelnikom „Księgi przyjaciół”, Piotra Mitznera. Od lat prowadzi on badania nad rosyjskimi kontaktami paryskiej „Kultury”, nad przyjaźniami i współpracą członków zespołu z Maisons-Laffitte z porewolucyjnymi emigrantami a później emigrującymi dysydentami ze wschodu. Owocem tych badań jest seria pasjonujących książek – wybieram z nich najnowszy tytuł Ludzie z nieludzkiej ziemi. Rosyjski krąg Józefa Czapskiego, gdzie autor opowiada o związkach z Rosjanami na przebiegu jego długiego żywota. W trzech fazach: przed II wojną światową, czyli w niepodległej Polsce (z krótką, lecz treściwą uwerturą petersburską) – podczas wojny, kiedy nasz bohater, wypuszczony z sowieckiego obozu, poszukuje zaginionych kolegów (ze znanym nam negatywnym rezultatem…) i wstępuje do armii Andersa, który wyprowadzi z „domu niewoli” wiele tysięcy polskich więźniów – wreszcie na emigracji, gdy występuje jako współpracownik „Kultury”, dla której jednym z podstawowych założeń były więzi ze wschodnimi sąsiadami. Książka, o której mowa, jest zbudowana z fragmentów dziennika, listów Czapskiego, do Czapskiego i czasami o Czapskim oraz z komentarza autora, który jest przewodnikiem po drogach i manowcach rosyjskich przyjaciół.
Z tej opowieści, ciekawszej niż niejedna powieść o tamtych czasach, wyłaniają się sylwetki, wyraziste i wymowne, chociaż zawsze chroniące w sobie jakąś zagadkę. Znajomi, przyjaciele, mistrzowie Czapskiego, ludzie idei, wysokiego ideału. Na ich tle, Józio, nawet przeszło czterdziestoletni, wydaje się nieśmiały i niepewny siebie, ciągle poszukujący, między pisaniem i malarstwem, życiem kontemplatywnym i aktywnym, z wdzięcznością odbierający lekcje starszych i bardziej doświadczonych.
Pokora, chęć uczenia się Józia zbiega się z surowością Fiłosofowa, który staje się zarazem najbliższym przyjacielem. Dimka chce wykorzenić złe nawyki: bierność, uczuciowość, intelektualną zależność od innych (!), mętność i niezdolność widzenia konkretu (!), niekonsekwencję… Mało tego, tymi wadami brat zatruwa Marynię, która je w sobie jeszcze bardziej pogłębia. Wygląda na to, jakby i bratu, i siostrze groziło całkowite zagubienie, jeśli on im nie przyjdzie z pomocą. W grę wchodzi przede wszystkim pisanie. Mistrz poprawia eseje Józia, pierwszą książkę Maryni, mocno krytykowaną za sentymentalizm, wystąpienia publiczne Józia (wykład dla Rosjan, głos na zebraniach „Domku w Kołomnie”). Atakuje bylejakość i awanturniczość jego projektów (jak założenie pisma awangardowego „Gazeta artystów”, które spaliło na panewce). Lecz w sumie przyznaje, że „dzieci” są dobrymi uczniami i z radością obserwuje ich rozkwit. Józio znosi lepiej ten reżim, ma poczucie rośnięcia i w końcu jest traktowany na prawach przyjaciela. Jest miły moment, kiedy wobec wahań ucznia w wyborze powołania i w ogóle co do własnej wartości, odpowiada mu krzepiąco: „Jeśli nie wyjdzie ci nic z tego malarstwa, to nie martw się. Jakiś tam bulion z ciebie będzie” [podkreślenie EB]. Zwierza się w liście do Marii Dąbrowskiej: „Czapscy to bardzo dobry materiał i warto nam nad nimi pracować. Jest w nich wiele naiwności, ale jest to naiwność raczej z tych «genialnych» a nie wynikająca z defektu umysłu. Jest to naiwność dziecięcej ufności, czy w ogóle dziecięcej bezpośredniości. […] Jest w nich jakaś «seraficzność» Franciszka z Asyżu”. Nieźle zaobserwowane…
Co do Maryni, ceni w niej te zmiany, które sam spowodował, ale praca nad nią była jeszcze trudniejsza. Pisał do Dąbrowskiej i Stanisława Stempowskiego: „Marzyłem o tym, by zrobić z niej pożyteczną pszczołę-robotnicę. Dla tego powinna odrzucić «poezję» (zawsze w stylu Rodziewiczówny), pseudonaukowe grzebanie się w plotkach i w ogóle aspiracje do poważnej nauki. Jej aspiracje (z naiwności) są niemożliwe. […] Co do niezdarności Maryni, to wiele od niej nie wymagam. Chcę tylko, żeby w ogóle wsiadła do tramwaju i pojechała. Ogólnie rzecz biorąc myślę, że Polsce robotników trzeba, ale powinni to być fachowcy, a nie gaduły […] Marynia. Materiał to dobry i szczery. Ale … to przecież «wierzba» a gruszki na niej nie wyrosną!”. Nie dziwimy się, że pod koniec lat trzydziestych siostra skarżyła się, że wizyta u Fiłosofowa jest dla niej gorsza niż wypicie szklanki trucizny! Potem, w Rosji, wiedząc już o jego śmierci, Czapski zastanawiał się skąd na starość okrucieństwo u tego najlepszego, najdelikatniejszego człowieka – odziedziczone po dziadku tyranie?…
Cezura, którą stała się śmierć Dymitra Władimirowicza, wewnątrz innej ogromnej wyrwy jaką był wybuch wojny, była przedmiotem jego stałych rozmyślań. Zapisywał: „X. 40. Chodzi mi o to czy śmierć Dimki to będzie dla mnie ostatni sygnał, teraz albo nigdy. Ty będziesz punktem dyspozycji ostatecznym dla siebie, czy będziesz znowu szukał, żeby znaleźć nowego mistrza, żeby znowu przy nim spełniać funkcje ważne de second plan. To nie chodzi o sprawę próżności. Tu trzeba wiedzieć, znaleźć, gdzie jest moje miejsce. – Zdaje mi się jednak, że w chwili pełni sił Dimka, jego działanie – mój z nim kontakt był pełny i w wolności, dopiero jak on wyszedł zupełnie z czynu – i ja zacząłem kuleć – nie mogąc go zastąpić w niczym, nie chcąc go zdradzić i opuścić, żyłem ostatnie lata pełen niepewności, czy moim obowiązkiem jest oderwać się, znowu szukać innej w życiu życiowo twórczej kombinacji, bo co do mojej impotencji poza pracą malarską i literacko-malarską i «różdżkarstwem» wśród ludzi nie mam innego przystosowania […]”. „4.X. Ciągle dalej myśli o D. W jego linii jest tak myśleć o nim niehagiograficznie ani łzawo, ale starać się do końca sobie uświadomić co zasymilować, co przyjąć, co wykreślić z wpływów, które u mnie doszły do nieświadomych odruchów. […] Trzeba znów nastawić anteny na wszystkie strony, i nie polegać tylko na nich – tu grożą największe pomyłki, ale i odkrycia, a tego nie można zrobić per procura – i nie można być w odruchu swoim krępowanym do tego stopnia, jak byłem krępowany ostatnio”.
W roku 1946 zapisuje słowo „dostojeństwo” – przy wyniszczających warunkach życia: „twarz ze spuchniętymi powiekami, z bólem i ten jasny, twardy wzrok. Trudne są schody wygnania”.
Po lekturze książki Piotra Mitznera pozostał mi obraz Dimki „z białymi oczami”, jak wtedy, gdy mówił rzeczy ważne, kiedy rozbijał łatwe iluzje. Dla czytelnika pism Czapskiego zniknie on z horyzontu problemów, które będą dręczyły jego ucznia na emigracji we Francji. Niektóre „wady” pozostaną, inne zostaną rozwiązane przez okoliczności życia. Problemy będą ciągle te same, ale ciągle się odnawiające: twórczości i wierności sobie. A kiedy w późnej starości zostanie zapytany czy był to ważny związek, Czapski odpowie: „Może nawet najważniejszy. Byłem dla niego jak syn”.
W ostatnich latach przed wojną Fiłosofow chorował, odsunął się od ludzi. Sedno jego życia, działalność na rzecz wolnej Rosji zapadała w próżnię, na bliższą metę skazana na jałowość. Czy w swych wewnętrznych rachunkach szczycił się tym, że w osobie Józia pracował nad formowaniem się „pięknego człowieczeństwa”, czy przeczuwał jego potencjalności? Józio odwiedzał go często w sanatorium w Otwocku, zgorzkniałego mizantropa. Siostra również zmuszała się do wizyt. Na nocnym stoliku trzymał truciznę – „w razie przyjścia Sowietów”. Zmarł jesienią 1940 roku. Czuwała przy nim do końca niezastąpiona Marynia.
Zakończeniem opowieści może być scena, gdy na prośbę Czapskiego Miron Białoszewski i Ludwik Hering szukają grobu Fiłosofowa na cmentarzu prawosławnym na Woli. Raz wydawało się, że znaleźli, ale zgubili trop…
EWA BIEŃKOWSKA
Piotr Mitzner, „Ludzie z nieludzkiej ziemi. Rosyjski krąg Józefa Czapskiego”, Warszawa, PIW–Wydawnictwo Naukowe UKSW, 2021.
Adamowi Jasserowi ku pamięci
Kryzys wieku średniego (któż go nie przechodził, a jakże, wieki temu) to jest kaszka z mleczkiem w porównaniu z kryzysem wieku starczego. Ten ostatni strasznie mało opcji sobą przedstawia. Bo naonczas człowiek generalnie się odchudzał, fundował sobie operację plastyczną tego i owego, albo kwicząc z bólu poddawał się serii zastrzyków z botoksu i z kolagenu, kupował wystrzałowe ciuchy z drugiego obiegu, farbował włosy na różowo i jechał w góry albo do wód, zadając szpanu. Można się było jeszcze załapać na letnią przygodę, a nawet nieco trwalszą relację. Bywało, że do człowieka wprowadzał się wtedy drugi człowiek. Po chwilowym entuzjazmie wraz z upływem dni narastała konstatacja: to już nie to. Ten drugi okazywał się skąpy. Albo rozpustny. Odznaczał się naturą kontrolera. Miał hyzia na swoim punkcie. Domator, czekający na domowe kolacyjki. Albo włóczykij od knajpy do knajpy. Żłopał piwo. Był bezwzględnym abstynentem. Uprawiał Tai Chi i pichcił tofu. Miał trójkę dorosłych dzieci. Był zajadłym kawalerem. Lubił wyłącznie towarzystwo swoich kumpli. Pracoholik, nie wstawał od rajzbretu. Leń, co szklanki po herbacie nie włożył do zmywarki.
I tak trwało zimne obmacywanie wzrokiem. Bez wątpienia wzajemne.
Kryzys wieku starczego nie zna takich sytuacji. Człowieka otacza dzwoniąca w uszach pustka, a gdy wychodzi na ulicę, przybiera strukturę powietrza. Ponieważ jest niewidoczny dla postronnych, ciągle go ktoś zahacza łokciem lub następuje na stopę.
Na starość chłopy babieją, a baby chłopieją. Gdyby nie pewne niuanse w ubiorze, trudno byłoby odgadnąć ich płeć. Nazwijmy ją neutralną. Lub bezinteresowną, bo nikogo już nie interesuje.
Henrik Ibsen
Rozglądanie się za drugim mija się z celem, bo co niby można by z nim robić. Grać w pchełki pastylkami, mającymi oszukać podstępny organizm? Człowiek liczy lata (w urzędzie słyszy, jeśli w ogóle jeszcze słyszy bez aparatu: „O, moja babcia ma taki sam PESEL”) i zagląda do statystyk średniej długości życia. Nie wyglądają one zbyt korzystnie. Coś niewiele tego czasu zostało. Tylko przez chwilę cieszy się, że właśnie odnaleziono najstarszego mężczyznę świata, Jordańczyka liczącego 114 lat. Jakaś Francuzka podobno dożyła 117 lat, ale pewnie sobie dodała, co u kobiet w kryzysie wieku średniego jest wręcz nie do pomyślenia. Jakby człowiek szedł na taki rekord, to by się okazało, że już dawno pomarły dobre dusze, które się nim zajmowały. Telefonowały codziennie rano z jednym i tym samym pytaniem: „Żyjesz jeszcze?”. Dziwiły się, że ciągle padała odpowiedź twierdząca, aż w końcu same się zawinęły.
W kryzysie wieku starczego człowiek grzebie się w albumach rodzinnych i studiuje wiek przodków. Odchodzili z tego świata w przedziale wiekowym 54-73. Niedobrze. Może ktoś przed nimi wyróżniał się krzepą, ale drzewa genealogicznego nie da się rozrysować, bo brakuje większości danych.
W skamieniałych odchodach dinozaurów polscy uczeni dokonali ostatnio niebywałego odkrycia, które opisał cały świat: znaleźli tam owada, który po wielu zabiegach zaczął przejawiać oznaki życia. Niezły zadatek na nieśmiertelność, ale czy a: człowiek chciałby się przeistoczyć w owada; b: w tej formie dać się połknąć dinozaurowi, a następnie zostać wydalony w potężnej masie fekalnej. Wybudza się taki po setkach tysięcy lat i jest totalnie wyalienowany. Na dodatek może go dziobnąć byle gołąb czy wróbel, jak na ironię wywodzący się z dinozaurów czy pterodaktyli. I cała męka na nic.
Kryzys wieku starczego polega na wygłaszaniu w pustkę litanii bólów, koronek chorób, zdrowasiek kalectw. Jest to gadanie po próżnicy, bo niczego ono nie zmieni. Jeśli, to raczej na gorsze w miarę upływu czasu. Kiedy człowiek wlecze się do apteki, swego ulubionego miejsca zakupów (a kiedyś były nimi butiki), omiata stęsknionym wzrokiem półki z lekami i pseudolekami, pragnąc zgarnąć je wszystkie. A nuż któryś okaże się cudotwórczy. Drżącą ręką (czyżby oznaki Parkinsona?) podaje komórkę z e-receptą i wyciąga przygotowaną zawczasu torbę podróżną, którą kiedyś brał na wakacje. Płaci kartą kredytową, nie patrząc na wysokość rachunku, zresztą zaćma dojrzewa do operacji, więc i tak niedowidzi. Najwyżej zje nazajutrz bułkę bez masła.
Kryzys wieku średniego odznacza się wybuchem szaleństwa. Człowiek gwałtownie chce coś zmienić w swoim poukładanym życiu, zerwać krępujące go więzy, na nowo się zakochać albo zagrać z losem w loterię. I rusza w piruety. Otóż kryzys wieku starczego w pewnych okolicznościach może też pociągnąć za sobą pokazanie faka własnemu organizmowi. Człowiek o kulach może na przykład zaciągnąć się na statek żaglowy i ruszyć w podróż od kanału La Manche do północnej Hiszpanii, a stamtąd do Lizbony. Jest to rejs szczególny, bo jego uczestnikami są niemal sami lekarze. W najgorszym razie człowiek może się na pokładzie poddawać codziennie innej operacji, bo w specjalistach może przebierać jak w ulęgałkach. W przerwach między wachtami wykażą się chyba koleżeńską solidarnością. A przy okazji nie wyjdą z wprawy.
RENATA GORCZYŃSKA
Szóstego maja po południu pojechałem na Miłą, by zobaczyć ojca. Kiedy wszedłem do mieszkania, poczułem dławiący odór. Przekroczyłem próg pokoju i zobaczyłem to, czego najbardziej się bałem. Ojciec leżał martwy na podłodze, na brzuchu. Miał na sobie tylko szary sweter. Lewą dłonią ściskał szare spodnie, spod których wystawały zielone szelki. Nogi i pośladki były sine. Najstraszniejsza była twarz, spuchnięta, czarna, z kilkunastodniowym zarostem.
Miałem znaki, ale jak przystało na głupca zlekceważyłem je. 21 kwietnia o piątej rano zadzwonił domofon, ale przy drzwiach do bloku nie było nikogo. Odłożyłem słuchawkę i znowu rozległ się dzwonek domofonu. Zdziwiłem się. Powtórzyło się to nazajutrz: o piątej rano zadzwonił domofon nie naciskany ludzką dłonią.
Tydzień później miałem sen: szedłem ulicą Jana Pawła w stronę Miłej i przy Anielewicza zobaczyłem nadlatujące stado kawek. Przeleciały mi tuż nad głową, a chwilę potem nadleciały wrony, po nich zaś ogromne kruki wielkości ludzi. Jeden z kruków, o czarnych błyszczących skrzydłach, stanął przede mną i coś powiedział, czego teraz nie pamiętam, po czym wzbił się i dołączył do stada. Ptaki usiadły na gałęziach wysokiego drzewa rosnącego obok domu mego ojca. Patrzyłem na drzewo i czułem lęk. Obudziwszy się, wiedziałem, że to duchy zmarłych – i domyśliłem się, że coś się stało, ale na Miłą nie poszedłem. Dopiero szóstego maja.
Była godzina piętnasta, przez otwarte okno wpadało słońce i pachnące niedawnym deszczem powietrze. Lecz wystarczyło cofnąć głowę z otwartego okna, by poczuć smród śmierci. Jeśli to prawda, że zapach jest duszą rzeczy, to śmierć jest wszędzie wokół nas, bo potem przez trzy dni czułem jej zapach nie tylko w jajkach na twardo, ale też pośród majowej zieleni.
Zadzwoniłem pod 112. Skierowano mnie do pogotowia ratunkowego. Ratownik poradził, bym zwrócił się do lekarza rodzinnego w celu wystawienia karty zgonu. A skoro nie wiem, kto był lekarzem rodzinnym ojca, to muszę zadzwonić do Szpitala Wolskiego, ale dopiero po godzinie 18.00, i oni przyślą lekarza.
Zadzwoniłem kilka minut po osiemnastej.
– Pesel poproszę – usłyszałem.
– Mój?
– Nie, zmarłego.
– Nie znam.
– No to nie mogę przysłać lekarza. Niech pan poszuka peselu.
– A jeśli nie znajdę?
– To nie przyślę lekarza.
Zacząłem szukać dowodu osobistego ojca. Nigdzie nie było. Może jest w kieszeni spodni, które przytrzymuje lewą dłonią? Ująłem jego rękę i nieco ją uniosłem. Była zimna i lepka, smród jeszcze się wzmógł. Sięgnąłem do kieszeni spodni. Były powalane trupią, cuchnącą wydzieliną. Prawa kieszeń pusta, lewa pusta. Szukam dalej. Po pół godzinie znajduję w jednej z szuflad jego stary dowód osobisty. Dzwonię, podaję pesel.
Nim przyjechał lekarz, by wypisać kartę zgonu, przesiedziałem z trupem trzy godziny. To dość, aby oswoić się ze śmiercią, patrząc na jej działanie i wdychając jej smród. Przebiegłem pamięcią wszystkie zdarzenia związane z ojcem – widziałem go młodego, dumnie noszącego mundur żołnierza, potem starego, zgarbionego pod ciężarem choroby, ożywionego nienawiścią do mnie. Gdy byłem u niego ostatni raz, siedział na łóżku i powoli zakładał skarpetki. Położyłem mu pieniądze z emerytury na stole, a on zapłakał i powiedział:
– Dziękuję.
To było gorsze niż nienawiść. Czyjaś niespodziewana skrucha jest nie do udźwignięcia. Podszedłem, położyłem mu rękę na ramieniu i rzekłem:
– Nie martw się.
Nikt nas nie uczy mówić do człowieka w przeddzień jego śmierci.
ROBERT PAPIESKI
Ileż to razy człowiek, skuty siłą ciążenia i skazany na spadanie, usiłuje oderwać się od ziemi. Nie wiedzieć kiedy doświadcza lotu. Nie do końca wiadomo czym on jest, po której stronie realności się znajduje, kiedy się kończy i jaką prawdę o nas wyjawia. Podobnie jest z opowieścią. Bywa, że mając skrzydła tylko urojone, opowieść uwalnia się od zmyślenia i staje realna, a przynajmniej równie realna jak uczucie nawiedzające nas, gdy doświadczamy lotu. Próbując opowiadać tak, jak próbujemy oderwać się od ziemi, i jeszcze raz, i jeszcze, otwieramy się na to coś, co może się prawdziwie wydarzyć, nie wiedzieć kiedy. Tak opowiadając, zaczynamy żyć-lecieć.
Właśnie coś takiego przytrafiło się małemu Kokešowi, bohaterowi jednego z tych cudownie stających na głowie opowiadań Jiříego Grušy, zebranych w tom Życie w prawdzie, czyli kłamstwa z miłości i mistrzowsko spolszczonych przez Andrzeja Jagodzińskiego. Mały Kokeš tylko czekał, aż jego stryjek się urżnie, bo wtedy zaczynał opowiadać. Opowiadał o Kysibelce, wielkim balonie, którym płynął nad Hradczanami. Najpierw robiło się tak cicho, że słychać było piwo w dzbanku, a potem szewc Anton, który jeszcze chwilę wcześniej nosił imię „piłczystą” i zamiatał ziemię kapeluszem firmy Johnston & Co., zamieniał się w powietrznego pływaka i opowiadał. Mały słuchał opowieści aż do chwili, gdy stryjek zaczynał bełkotać, a wtedy zwykle wylewał na niego miskę zimnej wody. Aż któregoś razu, kiedy wydawało mu się, że już nigdzie ze stryjkiem nie poleci, popatrzył uważnie, poczuł, że opuszczają go siły, odstawił miskę na posadzkę i skamieniał. Zobaczył Antona wysoko w Kysibelce… „Nareszcie! Cieszę się, że tego doczekał. Ile się naopowiadał o swoim lataniu, a ja nie miałem serca mu powiedzieć, że zmyśla i że o tym wiem. […] Kysibelka się wznosi. Horyzont jest zamglony, lecz pola i łąki na dole pod koszem nie tracą nic ze swej ostrości i wyrazistości. Ja też, wychylony z okna, z ręką nad czołem, aby osłonić oczy, muszę być świetnie widoczny”.
Andrzej Jagodziński
Może tak narodził się pisarz Jiří Gruša? Jest świetnie widoczny tam, gdzie go realnie nie ma. Zamiast pisać o lataniu, tworzy opowieści wznoszące się jak Kysibelka nad ziemią, oczekując, że jego czytelnicy odstawią na podłogę miski z otrzeźwiającą wodą. Opowiadania Grušy uwolnione są z wiedzy o ich zmyśleniu, rządzą się innymi prawami grawitacji. Tak przynajmniej dzieje się w opowiadaniu Paltot stryja Antona, w którym pisarz objawia się pod postacią małego Kokeša. Na kilku stronach mieści się tu całe morze opowieści. Jakby autor nie miał miejsca ani czasu ani cierpliwości na rozwodzenie się o czymkolwiek, na wprowadzenia, dygresje i zanurzenia w psychologię. Jego bohaterowie nie mają historii, nie poznajemy splotów ich życia, nie tracimy czasu na rozpoznawanie kontekstów kulturowych czy politycznych. Spotykamy ich nagle i na krótko, a przez to w jakiejś esencjonalnej nagości. Dostajemy dobrze wysuszony chrust, kilka gałązek i jest ogień, bez zbędnego dymu. Reszta jest wyobraźnią słuchacza / czytelnika. Cieszą go okruchy tu i tam porozrzucane, z których może sobie to i owo dopowiedzieć, a nawet wysnuć opowieść długą jak powieść. Jego sprawa. Reszta przypomina didaskalia z końcówki pewnej tragedii, napisanej przez aptekarza, w której w ostatnich słowach Książę Lutobor pyta: „Czy to ma być doskonałe? (szarpie się i – jeśli trzeba – kona) (Reszta dramatu to uporczywe milczenie. Jego długość będzie ustalona w porozumieniu z reżyserem)”.
Cóż to jest za opowiadanie! W pierwszych słowach Próby czytanej dowiadujemy się, że aptekarz Dolus powiesił się. „No, powiesił się. Czemu by się nie miał powiesić?”. Czeka nas noc spędzona z kierownictwem amatorskiego teatru, do którego należał denat, co więcej był jego rewizorem. Rozczarowani postępkiem Dolusa, na którym dotąd mogli polegać, zwołują zebranie, podczas którego odczytują na głos tragedię. Jej premiera miała uświetnić obchody jubileuszu teatru, a do jej napisania zobowiązał się aptekarz. Zanim popełnił samobójstwo, zadanie swoje wypełnił i to w taki sposób, że trudno nam jest rozgraniczyć gdzie kończy się fikcja aptekarza a zaczyna realność bohaterów Grušy, tym bardziej, że z didaskaliów dowiadujemy się, że: „Wszystkie postaci może grać jeden aktor, z wyjątkiem swobodnie wiszącego Księcia”. Jest to zresztą jeden z powodów, dla którego członkowie amatorskiego teatru nie mogą sobie wybaczyć, że nie postawili na „sprawdzony repertuar”. Wygląda to tak, jakby Dolus ze stryczka przysłuchiwał się zebraniu i wpisywał kwestie na nim zasłyszane do swojej tragedii. Tragedia to dużo powiedziane, choć – co by nie powiedzieć – samobójstwo pozostaje samobójstwem. My natomiast, bądź co bądź czytelnicy opowiadania, czujemy się tej nocy bardziej jednak jak widzowie Rejsu. W Wikipedii film Marka Piwowskiego określono jako „czarno-białą komedię filmową”. Rozumiemy, że określenie to odnosi się do braku koloru, a przecież coś korci nas, coś grušowo-piwowowskiego, aby myśleć o czarno-białej tragikomedii, w której żadna postać nie jest czarno-biała, a każda łza jest słodko-kwaśna. Choć rzecz Grušy powstała w 1965 roku, kilka lat przed Rejsem, trudno uznać by Piwowski z Głowackim ją znali, więc temu powinowactwu winien musi być duch czasu. Małe świństewka moralne po jednej stronie polsko-czechosłowackiej granicy były zapowiedzią, a po drugiej rozliczeniem z wielkiego świństwa jakim i tu i tam, choć z różnych powodów, okazał się być rok 68 (acz tak dobrze rozpoczęty, tu manifestacją w obronie Dziadów, tam Praską Wiosną). Samozwańczy kaowiec, w „Rejsie” grany przez Tyma, w opowiadaniu Grušy mógłby być autorem wystąpienia rewizora Wohanki. Zwietrzywszy romans aptekarza z pewną nauczycielką, w te słowa się odzywa: „…oboje zwracali się do siebie per ty, co mnie szczególnie mocno zastanowiło, ponieważ kol. Sporová nie jest członkiem LUTOBORA i jako taka podczas wspólnych wyjazdów płaciła zawsze o 5 koron więcej”. Sąd nad Dohalem jako żywo przypomina te koleżeńskie ze statku wycieczkowego między Warszawą a Płockiem. Banał i tu i tam staje się tajemnicą dramatu, bowiem – jak to ujął aptekarz – „skoro ma to być tragiczne, to musi być banalne”. Wypada też zgodzić się z twierdzeniem innego członka amatorskiego teatru: „Ogólnego zbioru faktów nie poszerzymy w żaden sposób jakościowo, możemy jedynie dodawać do niego kolejne wariactwa”. Możemy się śmiać do rozpuku, ale koniec końców pozostanie z nami to zdanie z tragedii napisanej przez pana Dolusa tuż przed odebraniem sobie życia: „Bo śmierć to strach z powodu tego, kim byliśmy”.
Jiří Gruša, jak przystało na czeskiego pisarza, nie obnosi się z moralnością jak weteran wojenny z orderami na piersi. Nawiasem mówiąc miałby ku temu powody, nie raz więziony, prześladowany jako sygnatariusz Karty 77, po roku 1980 emigrant pozbawiony obywatelstwa czechosłowackiego. Co by jednak powiedzieć o jego opowiadaniach i nowelach, pod naskórkiem groteskowego absurdu i szyderczej ironii daje się w nich wyczuć światłoczuły nonkonformizm, coś na kształt kośćca moralnego. Poucza o tym opowiadanie Życie w prawdzie, czyli kłamstwa z miłości, zarazem tytułowe i otwierające książkę. Nosi ono datę 2011, czyli śmierci pisarza, przedwczesnej, która dosięgła go w Niemczech. Pobyt w Bad Oeynhausen, który miał być tylko etapem w jego życiu, poprawiającym pracę schorowanego serca, niespodziewanie okazał się być stacją końcową. Jednak opowiadanie to zaczął pisać wiele lat wcześniej, może trochę później od tego momentu w życiu, w którym Marek Hłasko pisał Pierwszy krok w chmurach, ale na pewno nie później od momentu, w którym Paweł Huelle zaczął pisać Pierwszą miłość. Musiało w tej opowieści być coś intymnie osobistego, co sprawiało, że do końca życia odkładał jej ukończenie i publikację. A może wciąż szukał takiego uwolnienia opowieści, które oczyszcza miłość z kłamstwa?
Kłamiemy by ocalić pierwszą miłość. Jiří Řeřich, uczeń szkoły miejskiej numer trzy, w dzień śmierci Stalina podpadł Píd’zie, nauczycielowi rosyjskiego, temu samemu, który przed wojną uczył niemieckiego. Tego dnia Píd’za kontrolował smutek uczniów. Tymczasem Jiří przystawiał się do Hany Hladkiej, proponując jej rękawiczkę z jednym palcem. Otóż tenże Jiří żyje nie tylko w Jiřím Grušy. Czasem nasze kłamstwa mają szansę przeprowadzić nas od pożądania do miłości. Tak było z pierwszym kłamstwem Jiříego, które uwolniło go od Hany i sprawiło, że stał się liryczny, to znaczy: „Problem erotyczny interesował go tylko jako poetę”. Przybierając maskę jako autor wierszy miłosnych, ciągle czuł, że żyje w prawdzie. Podobnie jak wtedy, gdy okłamywał cały świat, ukrywając swoją prawdziwą miłość, tym bardziej, że była zakazana. Przyszedł jednak moment, gdy skłamał o jeden raz za dużo; taki moment, jeden jedyny, w którym jeśli nie wypowiemy prawdy o sobie, tracimy to, co dla nas najdroższe. Gdy skłamiemy miłości, klucz do życia, w posiadaniu którego do tej pory byliśmy, niczego już nie otwiera.
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI
Wracam do książki sprzed kilku lat, o której sporo pisano, żeby zwrócić uwagę na pewien jej aspekt, nazwijmy go: humanistycznym. Pośród wielu prac z zakresu historii idei Północ i Południe. Teksty o polskiej kulturze i historii (Teologia Polityczna, Warszawa 2018) wyróżnia się szczególną wrażliwością autora na rozmaite spotkania. Mogą być one zaświadczone własnymi oczyma, albo opisane przez innych, albo nawet wyimaginowane. Kilka przykładów. Marek A. Cichocki wspomina konferencję w Rzymie, w której sam uczestniczył, i podczas której inny mówca, Peter Sloterdijk, ostro zareagował, kiedy w trakcie jego wykładu o Europie pewien obecny na sali eurokomisarz rozmawiał przez telefon. Moment konfrontacji podstawowych reguł zachowania w przestrzeni publicznej z arogancją i butą biurokraty. Przykład inny, w pewnym sensie przeciwstawny: Uniwersytet Warszawski, wczesne lata siedemdziesiąte, cykl gościnnych wykładów Teodora Parnickiego. Pisarz, ubrany ze staromodną elegancją, wygłasza bez notatek fascynujące opowieści o gatunku powieści historycznej i o swojej twórczości. W pewnej chwili, wyrecytowawszy z pamięci imiona wszystkich cesarzy rzymskich z dodaniem, jaką zmarli śmiercią, sumituje się wobec studentów, że może ich zanudza. Znów moment konfrontacji dwóch światów, delikatność mówcy, branie pod uwagę ograniczonych możliwości percepcyjnych słuchaczy. Albo inne spotkanie, tegoż Parnickiego, we Lwowie, ze starożytnikiem, profesorem Konstantym Chylińskim, który spytał go, czy jest pewien, że w ówczesnej sytuacji Aecjusz, bohater jego powieści, ów „ostatni obrońca Rzymu”, mógł jeszcze coś w ogóle ocalić czy zbawić w Europie.
W tym szeregu spotkań, przewijających się przez książkę jako swego rodzaju autorska pieczęć, dla mnie najciekawsze jest niedopowiedziane, zasugerowane spotkanie Parnickiego z Aleksandrem Watem. Cichocki wprowadza ten wątek zdaniem „Tę swoją debiutancką powieść Parnicki napisał we Lwowie, który Aleksander Wat uważał nie bez racji za najbardziej włoskie ze wszystkich polskich miast”, po czym przywołuje rozmowy Wata w więzieniu na Zamarstynowie ze lwowskim adwokatem nazwiskiem Róg, człowiekiem o dużym wykształceniu historycznym, który wskazywał na bezpośredni związek bazy komunizmu z barbarzyństwem. Przypomnę tu odpowiedni fragment Mojego wieku: „Dżyngis-chan nie był dziki. Był barbarzyńcą, ale miał swoją kulturę, swoją cywilizację, świetną organizację, jak ci wiadomo. Ale to był aspekt Wschodu, Tartarii czy Tartaru, który szedł na cywilizację chrześcijańską, zachodnią. I w jego przedstawieniu Czerwona Armia to nie było nic innego. Cały marksizm, leninizm to nic innego nie było. Owszem – to było coś, ale na tej bazie. Najpierw trzeba widzieć bazę – najeźdźcy z barbarii. A już na tym można budować wszystkie wariacje racjonalizujące, wszystkie mędrkowania”. Cichocki wybiera z tego miejsca rozmów Miłosza z Watem inne zdanie, jeszcze dobitniejsze: „Antychrześcijański aspekt komunizmu to było bardzo istotne i wszystkim nam trafiało do przekonania, poczynając od ludzi najbardziej przeintelektualizowanych do prostaczków”.
Na temat rzeczywistych kontaktów Parnickiego z Watem autor Północy i Południa pisze: „W trzeciej fali masowych aresztowań do więzienia na Zamarstynowie trafiają także Aleksander Wat i Teodor Parnicki. Chyba nie wiedzą o sobie nawzajem, siedzą w oddzielnych celach. Nie wiem nawet, na ile w tamtym okresie w ogóle się znają”. Po czym daje krótką charakterystykę postaw politycznych obu pisarzy w okresie międzywojennym (dość od siebie odległych) i powtarza: „obaj w tym samym czasie, […] zdaje się, że nawet dokładnie tego samego dnia, trafiają do sowieckiego więzienia na Zamarstynowie”.
Tak rzeczywiście było, aresztowano ich równocześnie, nie utrzymywali kontaktu. Na wolności zetknęli się osobiście bodaj raz. Ale łatwo znaleźli wspólny język, jak o tym świadczy ich korespondencja, a raczej znana jej część, czyli listy Parnickiego do Wata (Parnicki, jak się zdaje, spalił listy Wata przed przeniesieniem się z Meksyku do Polski w roku 1967, skądinąd roku śmierci autora Mojego wieku). W pierwszym, z 6 lipca 1942 roku, Parnicki, jeden z redaktorów wydawanej przez polską placówkę dyplomatyczną w Kujbyszewie „Polski”, zachwyca się nadesłanym przez Wata wspomnieniem o literacie Rogożu, w ostatnim, z 7 marca 1961 roku, chwali Wata za przekład Braci Karamazow, a w szczególności jednego rozdziału: „Legenda o Wielkim Inkwizytorze, znana mi w oryginale prawie na pamięć, jest w Pańskim spolszczeniu arcydziełem rytmiki (muzyki) i retoryki, i mocy dramatycznej, jakie zadziwiająco […] wyróżniają tych właśnie kilkadziesiąt stron oryginału”. Wat jest mile zaskoczony tonem pierwszego listu Parnickiego (wynika to z kolejnego ogniwa korespondencyjnej rozmowy, gdzie Parnicki pisze: „Znaliśmy się mało jako pisarze, a jeszcze mniej jako ludzie – tym sobie tłumaczę, że Pana zdziwił ton mojego poprzedniego listu, do autora takiego studium o Rogożu…” i gdzie precyzuje w dopisku: „Pochlebne dla mnie było tylko, że zdziwienie to było jakby… przyjemnym zdziwieniem”), a potem, po wojnie, jako doradca włoskiego wydawcy Umberta Silvy, proponuje do opublikowania po włosku Srebrne orły. Sporo pisze wówczas Wat o Parnickim w listach do Giedroycia i do Stempowskiego. Choćby w liście do pierwszego, z 8 kwietnia 1960 roku, o Srebrnych orłach: „Uderzająca siła wyobraźni historycznej, uporczywa siła, perseweracyjna, powiedziałby psychiatra. Jest to już raczej jasnowidztwo niż literatura, a temu jasnowidztwu historycznemu nie szkodzą (a może nawet i pomagają) pewne możliwości historiozoficzne […]”.
Warto wczytać się uważnie w listy Parnickiego do Wata, z których siedem ukazało się w opracowaniu Aliny Kowalczykowej w drugim tomie Korespondencji Wata, a całość (10), w solidniejszym opracowaniu Piotra Gorlińskiego-Kucika, w „Śląskich Studiach Polonistycznych”. We wspomnianym pierwszym liście Parnickiego zastanawia zwłaszcza taki fragment, dotyczący owego szkicu wspomnieniowego o Rogożu: „Oczywiście, nie wiem, czy nie będzie jakichś skreśleń dokonanych przez cenzurę, – ja ze swej strony zrobię tylko jedną zmianę: król Henryk Ptasznik (inaczej, niż jego syn Otto Wielki) nigdy nie był cesarzem, zresztą nigdy się o tytuł cesarski nie kusił; sądzę, że nic Pan nie ma przeciwko tej drobnej poprawce”. Drugi edytor zaznacza, że słowo „król” jest w tym tekście dopiskiem odręcznym.
Henryk I
Rzecz w tym, że w wydrukowanym w kujbyszewskiej „Polsce” wspomnieniu o Rogożu ani Henryk Ptasznik, ani jego syn cesarz Otto Wielki wcale się nie pojawiają. Wniosek z tego jasny: w tekst prócz Parnickiego, który poprawił cesarza na króla, interweniowała też radziecka cenzura. W którym fragmencie? Nasuwają się tu dwa miejsca, oba będące świadectwem istotnych rozmów Wata ze Stanisławem Rogożem. Najpierw we Lwowie, zapewne jesienią 1939 roku, w czasie wkraczania Armii Czerwonej: „[…] «nocna rodaków rozmowa», pewnej tragicznej nocy, pełnej bolesnego resentymentu, niedobrych przeczuć i męczącego – aż do migreny – niemilknącego turkotu czołgów. Rogoż mówił wtedy o najgorszym swoim lęku: przed oportunizmem, przed spodleniem. Próżny był lęk. Rogoż pozostał semper fidelis…”.
Trzykropek może być tu śladem po cięciu cenzury.
I drugie spotkanie, po „przeszło dwu latach”, w eleganckim hotelu w tymczasowej stolicy Związku Radzieckiego, jaką stał się Kujbyszew: „Mówiliśmy o tym, że jesteśmy naocznymi świadkami pomieszania języków, apokaliptycznego zdruzgotania kultur i cywilizacji, które chciały się rządzić wyłącznie prawami ludzkiego rozumu. Mówiliśmy o chlebie powszednim, o domu, o tradycji, o rzeczach najprostszych, uświęconych wiekami. Mówiliśmy słowa najprostsze, katolickie, tzn. powszechne i rozumieliśmy się jak dwaj świadkowie prostego zdarzenia, którzy opisują je sobie podczas jego przebiegu”.
Owo „przejmujące wspomnienie” Wata, jak to określiła redakcja, zostało przedrukowane w Londynie pt. Jak umierał Rogoż („Wiadomości Polskie” 1943 nr 9), ale oczywiście redaktorzy pisma mieli dostęp tylko do tekstu wydrukowanego w Kujbyszewie, nie do rękopisu czy maszynopisu Wata, więc nie mogli uwzględnić usuniętego przez cenzurę miejsca. „Wiadomości Polskie” interesowały się losem Rogoża, który przed wojną pisywał do „Wiadomości Literackich”. W numerze 7 z roku 1943 opublikowano oryginalne zdjęcie Rogoża przy oświetlonym biurku, z roku 1934, i jego ostatni list do ambasadora (i historyka) Stanisława Kota, pisany w Nowosybirsku 13 lutego 1942 roku, w którym wyrażał wiarę „w dobre jutro sprawy ważniejszej od wszystkiego co nas gnębi i co nam dolega”. Wcześniej („Wiadomości Polskie” 1942 nr 23) Kazimierz Wierzyński w swoim wspomnieniu o Rogożu pisał: „Miał swoje ukryte ambicje i szerokie zamiary, marzył o paru pracach, głównie z zakresu historii i filozofii kultury”.
Skąd w tym wszystkim Henryk Ptasznik i dlaczego padł on ofiarą nożyc radzieckiego cenzora? Rysują się tu trzy możliwości: włócznia, Himmler i niewiedza. Po pierwsze, imię króla Henryka kojarzone jest z faktem, że to on zdobył dla swego rodu włócznię św. Maurycego, a ta, jako narzędzie, które przebiło bok Chrystusa, stała się znakiem legitymacji władzy dla cesarza Ottona i jego następców. Po drugie, w latach trzydziestych do osoby Henryka Ptasznika chętnie nawiązywał Heinrich Himmler, który uważał się za coś w rodzaju reinkarnacji średniowiecznego władcy. W przemówieniu, wygłoszonym w Quedlinburgu z okazji tysiąclecia śmierci króla Henryka (1936), czynił zeń wzór germańskiego wodza. Rok później zorganizował ponowny pochówek króla i założył Fundację Pamięci Króla Henryka I. Henryk Ptasznik był w rozumieniu Himmlera i związanych z nim historyków (jak Franz Lüdtke) prawdziwym twórcą państwa niemieckiego, szczególnie zasłużonym jako zwolennik terytorialnej ekspansji na Wschód i pogromca Słowian. To na jego cześć plan budowy niemieckiego Wschodu nazwano „Programm Heinrich”. Postawienie na Henryka Ptasznika a nie na Ottona oznaczało priorytet ekspansji na Wschód nad tradycyjną orientacją na Włochy i Rzym (jesteśmy tu, dodam, w kręgu problematyki ideowej książki Cichockiego, jeśli abstrahować od tego, że w jej centrum nie stoją Niemcy, tylko Polska). I wreszcie trzecie możliwe wyjaśnienie: cenzor wyciął ze wspomnienia Wata o Rogożu aluzje do Henryka Ptasznika na wszelki wypadek, bo nie wiedział o kim mowa.
Aleksander Wat wrócił do swego tekstu o Rogożu w autobiograficznej opowieści, nagranej jesienią roku 1966 dla rozgłośni polskiej „Wolnej Europy” i opublikowanej w radiowym piśmie „Na Antenie”: „W kujbyszewskim piśmie ambasady londyńskiej «Polska» w r. 1942 ogłosiłem nekrolog śp. Stanisława Rogoża, w którym deklarowałem się jako chrześcijanin i przewidywałem (jakże nietrafnie) zdruzgotanie obu mocarstw totalnych. W następstwie drogo za to zapłaciłem, naturalnie”.
Marek A. Cichocki nie wnikając w filologiczne detale ujmuje istotę kwestii, pisząc: „Ta kalwaria Wata przez sowieckie więzienia była dla niego nie tylko drogą męki, ale także drogą nawrócenia – odrzucenia komunizmu i odnalezienia chrześcijaństwa”. Rozdział Kalwaria Aleksandra Wata jest przykładem subtelnej analizy przypadku tak trudnego do opisania, jak sprawy wiary, wątpliwości, światopoglądu, widzenia świata (to nie to samo), ateizmu i mistycyzmu. Jego rozważania opierają się przy tym na twardej siatce pojęciowej, zbudowanej na kategoriach geopolitycznych i kulturowych.
Kontekst ocenzurowanego wspomnienia Wata o Rogożu rozszerza te rozpoznania o pewien aspekt, nazwijmy go historiozoficznym. Postać Henryka Ptasznika staje się łącznikiem między napięciami w Europie w początkach wieku jedenastego a sytuacją geopolityczną po agresji Hitlera na Związek Radziecki. Ojciec Ottona Wielkiego otrzymał swój przydomek ze względu na upodobanie do tresowania sokołów. Aleksander Wat przyjął z czasem to miano jako metaforę swego losu. W niedokończonym tekście, opublikowanym pośmiertnie jako Słowo wstępne bardzo osobiste, ujmował to tak: „Ilekroć przekraczałem granice komunistycznego świata, ulegałem rozdwojeniu. Szukając dla niego analogii, nie znajduję nic lepszego niż banalnie sytuację ptaka, którego wypuszczono na krótko z klatki, oraz tego, kto go wypuścił. Byłem jednym i drugim”. Po czym wracał do „analogii z ptakiem i ptasznikiem”, powiadając: „Obnosiłem tedy klatkę z pustką (razem i żal, i radość, i zgryzotę) chodząc śród niefrasobliwych tłumów ludzi wolnych, w Paryżu, w Wenecji, w Rzymie, zawiedziony, że nie wiedzą, iż są wolni, że dawno oduczyli się świadomości, iż są wolni”.
Chyba jednak cenzor wiedział, co robi, wycinając ze wspomnienia wzmiankę o Henryku Ptaszniku…
JAN ZIELIŃSKI
W pobliżu źródła umieram z pragnienia.
Pałam płomieniem, zębem o ząb dzwonię…
François Villon, Ballada z turnieju w Blois
W Jabłonkowie nie ma nawet porządnego zabytku. Barokowy kościół, secesyjny ratusz, willa adwokata Fischgrunda w stylu funkcjonalnym. Nawarstwione ślady historii, kawałek środkowej Europy. Dwadzieścia minut za czeską granicą. Bezcenne po roku bez podróży. Bez samolotu i pociągu, bez Włoch i Francji, bez morza, fresków i obrazów. Rynek, jakich wiele w tej części Europy. Na jego flankach dwie, na pewno rywalizujące ze sobą cukiernie. Pośrodku kolumna z posągiem Immaculaty. Wzniesiono ją w 1798 roku, podczas epidemii cholery. Przyjechaliśmy w sobotę, w kościele (katolickim, choć w swojej historii kilkakrotnie należał do protestantów), trwał właśnie ślub. Ze wszystkich stron spieszyli goście, ubrani w ten szczególny sposób, w jaki ludzie stroją się na wesele. Wyglądało to tak, jakby całe miasto zostało zaproszone. Jakby ludzie żyli tu bez strachu. A przecież historię Jabłonkowa przeorały epidemie: najpierw dżuma, potem kolejne fale cholery. Na niewiele się zdała morowa kolumna.
A teraz nawet do Czech jeździć nie wolno. Mija rok bez zabytków, bez wystaw i zwiedzania. Można podróżować dookoła własnej czaszki. Jak Frigyes Karinthy, który słyszał w niej huczące pociągi. W jego przypadku zawinił guz mózgu, a tę bólową golgotę przejmująco opisał. Albo jak Xavier de Maistre: odbyć podróż dookoła własnego pokoju. Można wędrować w wyobraźni, wolno też zatęsknić. Do małego kina – to znaczy do wodopoju, źródła niszowej kultury, ale przede wszystkim do człowieka. Do bycia samemu wśród ludzi, w cichym porozumieniu. Małe kina: oddychające jak łan zboża, nie wietrzone po kilku seansach. Szeptanie na ucho, pokasływanie, duszący zapach czyichś perfum. Kiedy znów będzie można tak bezkarnie chrząkać w kinie?
Ale przecież narzekanie na głód kultury zakrawa na pięknoduchostwo. Trzeba owinąć się w kokon i przeczekać. Dopóki książki są na półkach, „prawdziwe istoty, / Które zjawiły się raz, świeże, jeszcze wilgotne”, jak pisał Czesław Miłosz. Zresztą ograniczenie można potraktować jak przymusowy trening uwagi. Do niedawna kręciłam się po świecie jak fryga, pod pretekstem „ważnej” wystawy jechałam na drugi koniec Europy. Teraz podnoszę głowę na trasie codziennego spaceru. Czasem spojrzy na mnie szyderczo wyrzeźbiona głowa. Zauważam gzyms z motywem wolich oczu albo łacińską inskrypcję. „Nie ma nic lepszego człowieku nad dobrą myśl” przy ulicy Kanoniczej. I jeszcze jedna, z Wergiliusza: „Trzymajcie się z dala, niewtajemniczeni”. Przy tej samej ulicy, w Domu Pod Telegrafem mieścił się areszt miejski. Pamiątkowa tablica przypomina, że w 1903 roku kilka dni spędził w nim Jaroslav Hašek. Tablica tkwi tutaj od dawna, ale ja dopiero ją zauważyłam.
Można „uczyć się patrzeć”, jak Malte z młodzieńczej powieści Rilkego. Przypomnieć sobie drżący głos Józefa Czapskiego, opowiadającego o tym, że kawałek materiału, gazety, dwie białe miseczki dają mu przeżycie. Ale do tego trzeba mieć tkliwość Czapskiego. I oczy, choćby ślepnące, ale przez dziesięciolecia karmione malarstwem. Nie, epidemia nie uszlachetnia, a ograniczenia nie wyostrzają wrażliwości. W tych warunkach dusza jest stłamszona. Świadomość, że to dotyka wszystkich jakoś ułatwia przetrwanie, a zarazem przytępia, otumania. Statystyki przestały robić wrażenie. Na początku podawano płeć, wiek, miejsce zamieszkania, choroby współistniejące. Potem już tylko liczby, a w sąsiedniej kolumnie rady, jaki krem położyć pod maseczkę.
A jednak, czy w tych warunkach wolno myśleć o kulturze? Może nawet trzeba, ale chyba nie o tym, że jej brakuje. Wystarczy wyobrazić sobie Mandelsztama, czytającego w obozie Petrarkę albo Czapskiego, z pamięci opowiadającego współwięźniom o Prouście. Bez biblioteki, atramentu, papieru. Bez ciepła i strawy, podstawowych warunków, w których można myśleć o kulturze. W porównaniu z nimi, żyjemy w wieżach z kości słoniowej. Ale w wieżach właśnie. Bez oddechu zasłuchanych towarzyszy.
Ponownie czytam Dawnych mistrzów Bernharda: jego zgryźliwy bohater namiętnie przychodzi do wiedeńskiego Muzeum Historii Sztuki. Zajmuje ławeczkę przed portretem Tintoretta i utyskuje na pięknoduchów i koneserów. Wymądrzają się albo mają chorobliwy przymus podziwiania. A jednak Reger, któremu od lat ciężko oddychać, regularnie spędza pół dnia przed obrazem weneckiego mistrza: „Dla wyczerpanych zwiedzających muzeum, którzy całkowicie wyczerpani wchodzą do sali Bordona i pragną usiąść w sali Bordona na ławce, jest, rzecz jasna, nieszczęściem, że ja siedzę na ławce w sali Bordona, ale nic na to nie poradzę, zaraz po przebudzeniu w domu myślę, że już niebawem siądę na ławce w sali Bordona, żeby nie popaść w rozpacz, popadłbym w najgłębszą rozpacz, gdybym kiedyś nie mógł usiąść na ławce w sali Bordona, oświadczył Reger”. Ktoś popadł w rozpacz, nie mogąc posiedzieć przed obrazem. Czy posucha, wynikająca z zamknięcia muzeum, skraca komuś oddech i odbiera powietrze?
Jacopo Tintoretto „Portret mężczyzny z białą brodą”
Kilka miesięcy temu, korzystając z poluzowania obostrzeń przyjechałam do Wiednia. Na jeden dzień, do lekarza. Po wizycie wpadłam do Muzeum Historii Sztuki. Prosto na pierwsze piętro, do sali Bordona. Stanęłam przed obrazem Tintoretta, który jest albo nie jest jego autoportretem. Oto starszy mężczyzna w półprofilu, w pozie, która stwarza złudzenie, że model nas śledzi i zaraz się poruszy. Patrzę na tę plamkę światła w oku, dzięki której spojrzenie jest żywe. Śledzę pociągnięcia pędzla na siwej brodzie, sine żyłki na dłoniach. Czerń ubrania stapia się z ciemnym tłem, ale przecież nie do końca. Podchodzę bliżej, podglądam, rozważam: jakie smugi, delikatne pociągnięcia stwarzają cień i światło, ale także wrażenie, że w tym ciele pulsuje życie?
Wyobrażam sobie Regera, a właściwie Thomasa Bernharda. Pisarz chorował na płuca, miał kłopoty z oddychaniem. Lekarze pozwalali mu pić tylko tyle wody, ile było konieczne dla przeżycia. Był wiecznie spragniony. Wyobrażam sobie Bernharda na ławce przed Tintorettem. Być może uśmiecha się sarkastycznie, dwuznacznie. Nie, nie jest pięknoduchem, marszandem ani historykiem sztuki, nie jest też turystą, który zalicza muzeum w europejskiej stolicy. Jedna z jego autobiograficznych opowieści nosi tytuł Oddech. Podtytuł: Decyzja. Osiemnastoletni narrator nieomal umarł na zapalenie płuc. A jednak w granicznej chwili postanowił żyć: „Chciałem żyć, reszta była bez znaczenia. Żyć, i to moim życiem, tak długo i w sposób, w jaki zechcę. Nie była to przysięga, taki zamiar powziął człowiek stracony, w chwili, gdy inny człowiek, leżący przed nim, przestał oddychać”. Kiedy szale losu przechyliły się na stronę życia, w głowie pacjenta zaczęły układać się myśli, snuć motywy Schuberta i Mozarta. Dochodząc do siebie uznał wręcz, że tak skrajne doświadczenie jest konieczne dla higieny duszy: „Od czasu do czasu takie choroby, rzeczywiste lub nie […], są nieodzowne, aby w człowieku zakiełkowały myśli, jakie nigdy nie przyszłyby mu do głowy bez tej okresowej choroby. Jeżeli w sposób naturalny nie zostaniemy zmuszeni do wkroczenia w te strefy myśli, jakimi niewątpliwie są takie szpitale i lecznice w ogóle, musimy przybywać do nich w sposób sztuczny, nawet gdyby przyszło nam dopiero wyszukiwać w sobie, wynajdywać, czy wręcz sztucznie wytwarzać choroby, które zmuszą nas do udania się do szpitali i w ogóle wszelkich lecznic, bo inaczej nie zrodzą się nam w głowie myśli istotne i decydujące dla życia”.
Wyobrażam sobie Bernharda przed Tintorettem. Jego ciężki oddech, w prawie pustej sali. Jego suche wargi, jego wieczne pragnienie. W wiedeńskim muzeum jest cicho – zwiedzający porozumiewają się szeptem, w poczuciu obecności czegoś większego od siebie. Przystaję przed płótnem, na które wcześniej nie zwracałam uwagi: Carlo Bononi, Święty Ludwik z Tuluzy modlący się o zażegnanie zarazy. Na pierwszym planie kobieta podtrzymuje ciało omdlewającego chorego. Dalej zsiniały trup, którego ktoś próbuje usunąć. W głębi młoda kobieta trzyma w ramionach martwe niemowlę. Po prawej stronie Święty Ludwik klęczy na poduszce – odłożył berło i koronę, rozkłada ramiona w ufnej, a może także rozpaczliwej i bezradnej modlitwie.
ANNA ARNO
Szkic wyróżniony II Nagrodą w konkursie ZAiKS-u „Kultura w pandemii, pandemia w kulturze”.
Gdy wreszcie pozwolono otworzyć bramy, tłum wpadł na dziedziniec Pałacu Dożów. „Czy to prawda?”, „Zrobili to?”, pytano się wzajemnie. Przewodniczący Rady Dziesięciu uniósł zakrwawiony miecz i obwieścił głośno: „Sprawiedliwość została wymierzona zdrajcy!”. Lud Wenecji dobiegł do pałacowych schodów i ujrzał na nich martwe ciało swojego władcy. Rada nie miała litości, mówiono z trwogą. Nikt nie może bezkarnie podnieść ręki na reguły Republiki. Doża Marino Faliero został ścięty na tych samych schodach, na których kilka miesięcy wcześniej został zaprzysiężony. We wrześniu założono mu czapkę książęcą, w kwietniu kat przykrył odciętą głowę czarnym całunem. Nieudany pucz doży Faliero z 1355 roku to jedna z największych tajemnic miasta na wodzie.
„Każdy fakt dotyczący Wenecji jest niezwykły – jej obraz jest jakby snem, a jej historia jakby romansem”, pisał George Byron, który w czasie swoich licznych pobytów w Wenecji, poznał ją cieleśnie i duchowo. Na postać doży-zdrajcy angielski poeta natknął się po raz pierwszy w 1817 roku. Historia zrobiła na nim duże wrażenie, nie zapomniał o niej i trzy lata później napisał tragedię Marino Faliero, wydaną w jednym tomie z poematem Proroctwo Dantego.
Byron, a razem z nim tłumy turystów odwiedzających Wenecję trafiają na ślad Faliero w tych samych zwykle okolicznościach. Sala Wielkiej Rady w Pałacu Dożów, pomnik splendoru miasta i jego osiągnięć estetycznych, jest całkowicie wypełniona malowidłami mistrzów. Centralny element stanowi monumentalny Raj Jacopa Tintoretta, największe płótno na świecie, długie na 22 metry. Namalowane pod koniec XVI wieku było już tylko apoteozą wspomnienia o weneckiej potędze, gasnącej z każdym kolejnym rokiem. Pod sufitem sali, znalazło się miejsce na freski przedstawiające pierwszych 76 dożów Wenecji. Zamówiono je u starego Tintoretta, ale większość z nich wykonał jego syn – Domenico. Jeden z portretów od razu przykuwa wzrok. Podobizna zastąpiona jest namalowaną czarną zasłoną, na której widnieje łaciński napis: „To miejsce Marino Faliero, ściętego za zbrodnie”.
Nieudany przewrót Faliero to jeden z nielicznych przypadków w historii, kiedy władca sprzymierzył się z ludem, żeby obalić klasę panującą. To jednocześnie rozdział dziejów, który zawsze będzie otoczony mgłą niepewności. Szczegóły spisku, motywy doży i postulaty buntowników prawdopodobnie nigdy nie staną się dla nas jednoznacznie jasne. Natura sprawy, upokorzenie doży Faliero dodatkową karą potępienia pamięci (damnatio memoriae), poskutkowało lakonicznymi opisami tego epizodu w państwowych archiwach.
Ród Faliero należał do najstarszych i najbardziej poważanych w Wenecji. Dwa stulecia przed Marino, urząd doży pełnili jego przodkowie – Vitale i Ordelafo. W ich czasach doża był prawdziwym władcą o szerokich uprawnieniach, wybieranym przez zgromadzenie wszystkich obywateli Republiki zwane concio. Sytuacja zaczęła się zmieniać od XII wieku. Polityczne znaczenie concio słabło na rzecz nowo powołanej Wielkiej Rady, aż wreszcie zupełnie zanikło. Uzyskanie miejsca w Radzie było teoretycznie dostępne dla każdego, ale z czasem stało się niemożliwe bez dużych pieniędzy i wpływów. Przełomowy moment nastąpił w 1297 roku, wraz z Serrata del Maggior Consiglio – zamknięciem Wielkiej Rady. Od tego momentu w jej szeregi mogli wchodzić niemal wyłącznie potomkowie poprzednich członków rady. Plebejusze i pomniejsi patrycjusze stracili realny dostęp do władzy w Republice. Potężne i bogate rody arystokratyczne miały losy Wenecji w swoich rękach.
Coraz bardziej oligarchiczna republika musiała zmienić kształt urzędu doży. W jej systemie nie było miejsca dla silnego władcy, bogatego w uprawnienia. Rozwiązaniem okazało się stosowanie promissione ducale – zobowiązania składanego przez dożę w czasie zaprzysiężenia. Każde kolejne promissione wprowadzało nowe ograniczenia dla władcy, czyniąc jego urząd politycznie nieistotnym, sprowadzonym do funkcji ceremonialnych. Doża Marino Faliero nie chciał się z tym pogodzić.
Urodził się około 1274 roku, wzrastał w kulcie służby dla Wenecji i dumy ze swojego rodu. Nieustannie musiał słyszeć rodzinne opowieści o swoim przodku Ordelafo, który jako doża wyruszył na wojnę przeciwko Chorwatom i Węgrom, pragnąc rozszerzyć weneckie panowanie nad szlakami handlowymi na Adriatyku.
Marino robił wszystko, żeby być godnym swojego nazwiska. Jego życie można uznać za wzorowe spełnienie weneckiego ideału patrycjusza. Zasiadał w Wielkiej Radzie, pełnił rozmaite urzędy. Jako członek Rady Dziesięciu tropił wrogów Republiki. Wielokrotnie mianowano go zarządcą weneckich posiadłości, dowodził flotą ochraniającą morskie szlaki handlowe.
Wraz z wiekiem nabierał doświadczenia i umacniał swoją pozycję. Coraz częściej powierzano mu najbardziej odpowiedzialne zadania. Wysyłano go z misjami dyplomatycznymi do Genui, w czasie gdy między dwiema kupieckimi republikami toczył się spór o wpływy na Morzu Czarnym. Przebywał na dworze cesarza Karola IV, zaskarbiając sobie jego przychylność i uzyskując szlachectwo.
W 1354 roku umarł doża Andrea Dandolo. Jego rządy naznaczone były kolejnymi klęskami spadającymi na Wenecję. Bardzo silne trzęsienie ziemi w styczniu 1348 roku zniszczyło wiele budynków w mieście. Eskalacja konfliktu z Genuą zaowocowała, kolejną, trzecią już wojną, znacząco obniżającą wpływy z handlu. Nic jednak nie mogło się równać z czarną śmiercią. Trwająca dwa lata epidemia dżumy pochłonęła jedną trzecią weneckiej populacji.
Czterdziestu jeden elektorów w swoim pierwszym głosowaniu, niemal jednogłośnie wybrało Marino Faliero na nowego dożę. Kiedy po kilku tygodniach wrócił do miasta, wszedł na schody prowadzące do Pałacu i na ich stopniach został zaprzysiężony. Następnie został przedstawiony zgromadzonemu tłumowi, który symbolicznie zaaprobował jego wybór. To ostatnie co zostało z dawnej władzy concio.
W czasie gdy Faliero objął urząd doży, narastała powszechna wrogość wobec kasty arystokratów. Klasa kupiecka i ogromna część plebejuszy, która była u niej zatrudniona, zarzucała możnym rodom niechęć do zakończenia wojny z Genueńczykami. Najbogatsi mieli żerować na stratach mniejszych handlowców, gnębionych przedłużającym się konfliktem. Krytykowano sposób prowadzenia działań wojennych i niekompetencję arystokratycznych dowódców.
Niechęć między warstwami weneckiego społeczeństwa narastała także na innym polu. Młodzi patrycjusze, synowie wielkich rodów, zaczęli czuć się coraz bardziej swobodnie i bezkarnie. Regularnym problemem stało się wszczynanie przez nich awantur, bezwstydne zaczepianie kobiet, wyzwiska rzucane w stronę ludności. Wiedząc, że będą sądzeni przez równych sobie, najczęściej unikali odpowiedzialności. Głośną sprawą stało się spoliczkowanie szanowanego marynarza Israela Bertuccio, dokonane przez pewnego młodego arystokratę w czasie posiedzenia admiralicji. Żądny zemsty Bertuccio miał zebrać tłum zwolenników i czekać z nimi przed budynkiem, żeby wymierzyć sprawiedliwość napastnikowi. Służby porządkowe uspokoiły sytuację, a marynarzowi polecano udać się ze skargą do władz, zamiast organizować samosąd. Bertuccio posłuchał i jeszcze tego samego dnia opowiedział o wszystkim doży. Tak zaczął się zawiązywać spisek.
Doża też odczuł bezczelność arystokratycznej młodzieży. W czasie uczty wyprawionej w pałacu z okazji Tłustego Czwartku miał miejsce przykry incydent. Grupa młodych ludzi wdarła się do prywatnych komnat doży i pozostawiła w nich wulgarne napisy, opatrzone obscenicznymi rysunkami. Obelgi skierowane były prawdopodobnie w stronę doży i jego bratanka. Sprawcy incydentu zostali wykryci i osądzeni. Marino spodziewał się niskiego wymiaru kary, ale wyrok i tak go zaskoczył. Żartownisie zostali skazani na kilka dni więzienia, najbardziej aktywny z nich, Michel Steno na dziesięć dni. Tak niska kara za pohańbienie majestatu doży miała być momentem, w którym Marino Faliero uznał, że należy ukrócić rozpasanie arystokracji.
Tutaj rozpoczyna się część historii, której można się tylko domyślać, opierać na próbach rekonstrukcji wydarzeń. Doża Faliero w czasie sekretnej rozmowy z Israelem Bertuccio miał uzyskać zapewnienie o poparciu ludu dla wzmocnienia władzy dożowskiej. „Wenecjanie są tak samo jak ty rozwścieczeni wyrokiem sądu dla Michela Steno. Nie mogą się pogodzić z tak podłym atakiem na dożę”, przekonywał swojego starego władcę. Przygotowania do spisku były błyskawiczne. W ciągu kilku dni Bertuccio i jego zaufani współpracownicy, wywodzący się głównie z klasy średniej, mieli zrekrutować 800 ludzi gotowych do rozprawienia się z arystokracją. Wieczorem 15 kwietnia, doża miał wydać polecenie uderzenia w dzwon św. Marka, który bił tylko w wyjątkowych okolicznościach. W tym samym czasie spiskowcy mieli rozgłaszać wieści o ataku Genueńczyków. Zaniepokojeni patrycjusze, członkowie Wielkiej Rady, gromadziliby się na głównym placu, gdzie zostaliby wymordowani. Lud wenecki, miał dołączyć do przewrotu, zgromadzić się przed pałacem i ustanowić Marino Faliero księciem Wenecji.
Spisek okazał się kompletnym fiaskiem. Rada Dziesięciu bardzo szybko wykryła rosnące poruszenie w mieście. Kilku buntowników nie utrzymało tajemnicy, ostrzegając swoich znajomych arystokratów przed wychodzeniem z domu. Gdy rozpoczęły się aresztowania i ściganie podejrzanych, część ludności pomagała służbom w ujęciu spiskowców. Brutalnie torturowani przyznali się do wszystkiego, wyjawiając plan i zaangażowanie doży. Już następnego dnia po zaplanowanej dacie przewrotu dziesięciu przywódców zostało powieszonych. Rada nie zwlekała też z osądzeniem doży. Od razu skazała go na śmierć za zdradę.
Prowadzony na ścięcie Marino Faliero zachowywał spokój. W obawie, że tuż przed śmiercią będzie starał się podburzyć lud, zamknięto pałacowe bramy. Zdjęto doży jego złoty płaszcz i charakterystyczną czapkę (corno ducale), symbole weneckiego majestatu. Ubrany już tylko w białą szatę poprowadzony został w dół schodów, na które kilka miesięcy wcześniej wstępował jako nowy doża. Po chwili kat wykonał wyrok Rady Dziesięciu.
Eugène Delacroix „Egzekucja Marino Faliero”
Ten moment uwiecznił Eugène Delacroix na obrazie Egzekucja Marino Faliero. Francuski malarz zainteresował się tematem dzięki sztuce Byrona. Stworzył poruszające przedstawienie śmierci doży, krytykowane przez pierwszych recenzentów za złamanie kanonów malarstwa historycznego. Rzeczywiście, Delacroix ukazując temat historyczny, nie skorzystał z przyjętych rozwiązań klasycystycznych. Obraz mistrza romantyzmu przywodzi na myśl dekorację teatralną, ze swoją zmysłowością i estetycznym rozbuchaniem. Wyobrażenie zdobień fasady Pałacu Dożów, przypomina, że Wenecja na zawsze zapisała się w powszechnej pamięci jako Najjaśniejsza Republika, piękna jak senne marzenie.
Jest niemal pewne, że malując Egzekucję Marino Faliero, Delacroix znał powstający w tym samym czasie obraz Françoisa Gérarda Koronacja Karola X. Zaznaczenie wspólnych elementów, takich jak postać z wysoko uniesionym mieczem, symbolizującym sprawiedliwość, czy motyw wkładania i ściągania drogocennych szat, sprawia, że dzieła korespondują ze sobą. Być może Delacroix chciał przypomnieć, że raz założoną koronę zawsze można zdjąć. Dumnie wzniesiony miecz oznaczający początek panowania, może przerodzić się w miecz katowski. Ma to szczególny wydźwięk wobec sytuacji w ówczesnej Francji i powrotu Burbonów na tron.
Trudno znaleźć rozsądne wytłumaczenie sprawy Marino Faliero. Doża poświęcił całe długie życie służbie weneckiej oligarchii, wywodził się z szanowanego rodu, ale był gotów wymordować swoich pobratymców i przyjaciół. Nie wiadomo, jak wyobrażał sobie przyszłość. Nie miał potomka, któremu mógłby zostawić władzę, ale był blisko ze swoim bratankiem, może to on miał kontynuować władzę rodziny Faliero w Wenecji. Sąsiednie państewka coraz częściej rządzone były przez silne książęce rody tak jak Visconti w Mediolanie. Ludność oddawała im władzę, rezygnując z systemu republikańskiego, zyskując bezpieczeństwo i porządek. Przewrót był jednak źle przygotowany i pospieszny, trudno było liczyć na utrzymanie tak zdobytej władzy.
Marino miał 80 lat, może to wszystko było jego kaprysem, chęcią spektakularnego pożegnania się z życiem. Ale był przecież znany z roztropności i uczciwości, jego znajomi nie byli w stanie zrozumieć jego motywów, niczym się nie zdradzał. Może zatem to starość, postępująca demencja, przyćmiła umysł doży. Żył urojeniem, może nawet został zmanipulowany przez innych spiskowców, miał być kozłem ofiarnym w razie klęski. W to też trudno uwierzyć. Wybór na dożę zastał go w czasie misji dyplomatycznej na dworze papieskim, Faliero był wtedy w pełni sił. Czyżby po prostu tak mocno uwierzył w swoje możliwości? Lata sukcesów zbudowały w nim poczucie, że jest stworzony do rzeczy wielkich. Zmiana weneckiego systemu mogła być jego ostatnim wielkim projektem.
Zagadkowość spowijająca historię buntu Marino Faliero, czyni ją tym bardziej ciekawą. Wielość interpretacji pobudza wyobraźnię, inspiruje, zachęca do poszukiwań i wysnuwania własnych przypuszczeń. Faliero w kulturze to nie tylko Byron i Delacroix. To również dramaty Delavigne’a i Swinburne’a, opera Donizettiego, nowela Hoffmana i obraz Hayeza. Imponujące dziedzictwo skazanego na damnatio memoriae.
ARTUR URBAN