Karol Szymanowski to moja pierwsza muzyczna miłość. I jak każde silne pierwsze zauroczenie, uczucie to nigdy nie straciło swego powabu. Muzyka tego twórcy wciąż mnie porusza. O jego życiu wiem sporo. Od czasów, kiedy jako uczennica rzeszowskiego Liceum Muzycznego wzięłam udział w ogólnopolskim konkursie wiedzy poświęconym Szymanowskiemu, wygrywając wszystkie trzy etapy (ostatni ex aequo z koleżanką z klasy, z którą przepytywałyśmy się na wszystkich niemal przerwach), moja miłość do niego pozostaje niezachwiana. Bez przesady mogę powiedzieć, że to zapewne dzięki Szymanowskiemu (i dzięki temu konkursowi) wybrałam studiowanie muzykologii. Zaręczam też, że jeszcze dziś, obudzona w środku nocy bez zająknięcia powiedziałabym, że ostatnie słowa umierającego kompozytora brzmiały: „Zimno mi doktorze, zimno mi”…
Nieodmiennie wzrusza mnie każda niemal fraza Stabat Mater, boska Pieśń Roksany z Króla Rogera, czy giętkie frazy I Koncertu skrzypcowego, podobnie jak ekscytują energiczne, pełne pasji dźwięki IV Symfonii, II Koncertu skrzypcowego, czy Harnasiów. Wiem, co o kompozytorze pisali jego następcy – Lutosławski, Palester, Panufnik, Maciejewski czy Mycielski. Znam ich wspomnienia, znam także teksty Iwaszkiewicza, jego żony Anny, siostrzenicy kompozytora Kici, etc. etc. Częściowo znam też jego listy – ich wielotomowa edycja opracowana przez niestrudzoną Teresę Chylińską jest od dawna dostępna, podobnie jak i trzytomowa monografia autorstwa tej zdecydowanie najbardziej dla Szymanowskiego zasłużonej badaczki (Kraków, Musica Iagellonica, 2008).
Na co zatem liczyłam sięgając po najnowszą biografię kompozytora, napisaną przez Danutę Gwizdalankę? Doskonale znam zacięcie autorki do spychania wielkich twórców z postawionego im pomnika. Od dawna podziwiam jej łatwość pisania, szeroką wiedzę i wartki, potoczysty język. Ale i znam jej skłonność do stawiania kontrowersyjnych niekiedy tez, często chwytliwych, nie zawsze jednak precyzyjnie udokumentowanych. Nieraz dyskutowałam z nią na temat Panufnika, wytykając nieścisłości obecne w jej pracach. Od dawna też wiedziałam, że chce pokazać Szymanowskiego z innej niż dotąd strony, obalić mit. Czy jej się to udało i czy to w ogóle jest Szymanowskiemu potrzebne?
Bez wątpienia, jej Uwodziciel. Rzecz o Karolu Szymanowskim (PWM, Kraków 2021) to książka, nad którą trudno przejść obojętnie. Ponad 800 stron biografii, bogato inkrustowanej cytatami z korespondencji, nie stroniącej od jasnego stawiania spraw dotąd często rzeczywiście wstydliwie nieco skrywanych (co nie znaczy, że w dotychczasowej literaturze nieobecnych!) – jak homoseksualizm, uleganie nałogom, brak dyscypliny w pełnieniu obowiązków publicznych i w pracy kompozytorskiej, wybujały egocentryzm, a wręcz narcyzm i mitomania, bezpodstawne oskarżanie rządu polskiego, a nawet przyjaciół o niechęć do spełniania finansowych potrzeb twórcy, itd. Już pierwszy rozdział przynosi niezbyt pochlebny opis całej rodziny – bogatych arystokratów z kresowej Tymoszówki, którzy tracąc wszystko w wyniku rewolucji bolszewickiej przenoszą się do Polski, jednak nie potrafią wyzbyć się wielkopańskich nawyków. W rezultacie wszyscy niemal żerują na kompozytorze – stara matka, którą uwielbiał, nieporadny brat Feliks, dość zdolny pianista, z czasem jednak coraz bardziej schorowany, no i trzy siostry: najstarsza Nula, jedyna, która próbowała podejmować różnego rodzaju prace, by zarobić przynajmniej na własne utrzymanie (nigdy nie założyła rodziny), słynna śpiewaczka, Stanisława, współpracująca blisko z bratem i wielokrotnie wykonująca jego kompozycje, oraz najmłodsza, Zofia, egzaltowana pisarka, dostarczająca mu niekiedy tekstów do kompozycji, a przy tym matka Kici, którą twórca kochał jak własną córkę. Obie siostry niezbyt mądrze lokowały swoje uczucia, po kolejnych niepowodzeniach spadając z reguły finansowo na głowę brata, który tymczasem ustalić zdołał swą reputację najważniejszego żyjącego polskiego kompozytora… Finanse zajmują w ogóle wiele miejsca w rozważaniach autorki. Szymanowski głowy do pieniędzy zdecydowanie nie miał, daleko mu było w tym względzie do rozsądnego i gospodarnego Iwaszkiewicza. Właściwe był chyba w stanie przepuścić każde pieniądze, nie bardzo wiedząc, gdzie, kiedy i na co. Jednocześnie nie potrafił zmusić się do terminowej pracy, zwodząc nie tylko mecenasów, ale i wydawców, a także wykonawców. Tym niemniej, miał wokół siebie grono oddanych osób – odczuwających silnie tak jego osobisty urok, jak i wyraźnie widzących jego wyjątkową na ówczesne czasy rolę w świecie polskiej muzyki. To im w największej mierze zarzuca się zbudowanie Szymanowskiemu pośmiertnego pomnika, mitu twórcy niezłomnego, który niemal samotnie walczył w niezrozumieniu o pozycję i nowoczesną wizję polskiej muzyki. Czy ów pomnik był naprawdę niepotrzebny? I czemu właściwie miałoby służyć jego obnażenie?
Oczywiście, można powiedzieć, że wyciągniecie na plan pierwszy wad i ułomności twórcy sprawia, że staje się on bardziej ludzki, bliższy nam, „zwykłym śmiertelnikom”, nie dotkniętym bożym palcem wielkiego talentu. Z pewną nawet satysfakcją możemy zatem czytać o niesłowności Szymanowskiego, zbywaniu życzliwych mu przyjaciół i zwodzeniu zainteresowanych nim kobiet (w tym hojnych mecenasek), o zainteresowaniu młodymi mężczyznami, ciągłych narzekaniach na choroby, brak zrozumienia, polską zaściankowość. Czy jednak wyciągniecie tych wszystkich wątków naprawdę zmienia obraz Szymanowskiego? Już przecież Iwaszkiewicz – tu bodaj najmocniej krytykowany jako twórca hagiograficznego mitu swego kuzyna – nie skrywał przecież w swych licznych tekstach rozlicznych wad i przywar Szymanowskiego. Jednocześnie jednak znakomicie odczuł wielkość jego muzyki i wyjątkową przez to rolę Szymanowskiego w polskiej kulturze. A o tym właśnie, jakże ważnym aspekcie, Gwizdalanka zdaje się w ogóle zapominać. Zarzucając twórcy tak wiele ludzkich wad, o muzyce pisze pokrótce i pobieżnie, również – być może niejako z rozpędu? – raczej szukając w niej niedostatków niż zwracając uwagę na jej wyjątkowość.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, łatwo jest wytykać Szymanowskiemu tak błędy ludzkie, jak i rzekome niedostatki w kompozycjach. Tylko że utwory Szymanowskiego są w repertuarze najważniejszych muzyków świata, możemy przebierać w dyskografii z udziałem wybitnych artystów z Polski i zagranicy, itd. itp. Tymczasem z obszernej pracy Gwizdalanki nie do końca wynika, dlaczego w ogóle się w nim znalazły? Jej niechęć do Szymanowskiego jako człowieka rzutuje tu w moim odczuciu na brak jakiegokolwiek zachwytu nad jego muzyką – i to właściwie uważam za największy zarzut, który można postawić tej książce. Bo nawet jeśli biograf nie lubi swego bohatera jako człowieka, to jednak u podstaw jego zainteresowania twórcą stać chyba powinien zachwyt dla jego dzieła – a przynajmniej przekonanie, że owo dzieło to dokonanie znaczące? Dlatego nawet jeśli autorce nie chodziło o zajmowanie się w tej książce twórczością Szymanowskiego (choć jednak o niej pisze), takiego przekonania mi tutaj brakuje i brak ów niesłychanie mnie dziwi.
Szymanowski pozostawił po sobie ogromny zbiór listów – pieczołowicie zebranych i opracowanych przez Teresę Chylińską. Jest to materiał o nieprzebranych możliwościach interpretacyjnych. Kompozytor nie krył w listach swych sympatii i antypatii, skrajnie różnych humorów, bywał złośliwy, niesprawiedliwy, dosadny w słowach, niekiedy wręcz wulgarny. Ale także dowcipny i piekielnie inteligentny. Korespondencja tego rodzaju i obfitości daje badaczowi spore pole możliwości. Jest źródłem nieocenionym, ale i ryzykownym. I o ile poprzednim biografom Szymanowskiego, na czele z Iwaszkiewiczem, Łobaczewską, Golachowskim i Chylińską, stawia się zarzuty tłumaczenia wad kompozytora i jego ludzkich ułomności raczej na jego korzyść, to Gwizdalanka z pełną świadomością wychyliła to wahadło diametralnie w drugą stronę. Obnaża nie tylko „moralną” stronę osobowości i sposobu życia Szymanowskiego, ale też jakąkolwiek jego wiarę w swoją rolę jako twórcy narodowego – decydujący miał być tu wyłącznie jego narcyzm i rozdęte ego; a także jego chęć angażowania się w podniesienie poziomu polskiej kultury – tłumacząc zarówno decyzję o zostaniu rektorem warszawskiej uczelni muzycznej, jak i zaangażowanie publicystyczne na forum warszawskiej prasy wyłącznie pobudkami finansowymi. Trudno doprawdy zgodzić się z tak jednostronną interpretacją – wszak choć Szymanowski ciągle pieniędzy potrzebował i wciąż mu ich brakowało (przepuszczał rzeczywiście ogromne sumy, co wykazuje autorka), to przecież wystarczy poczytać owe teksty publicystyczne, a także i listy, by zrozumieć, z jak autentyczną pasją pisał o sprawach, które uważał za ważne. A należała do nich także pozycja polskiej muzyki, twórczość Chopina – o którym pisał jak nikt przed nim! To przecież Szymanowski całkowicie odmienił późnoromantyczne, ugruntowane jeszcze przez patriotyczne wystąpienia Paderewskiego spojrzenie na muzykę Chopina, widząc w niej nowoczesne środki i doskonałość rzemiosła na światowym poziomie – i tam nakazywał zapatrywać się młodym. Czy takie słowa i tak pasjonujące teksty kompozytor – ów narcyz i zapatrzony w siebie mitoman – pisałby tylko dla pieniędzy?
Jego pasję i zaangażowanie doskonale odczuwali zresztą młodzi kompozytorzy, tak do Szymanowskiego lgnący. Nie tylko do atmosfery, jaką stwarzał – jak chciałaby autorka – ale przecież i dla ideałów, które przed młodymi stawiał. Nie darmo już w 1934 roku Mycielski pisał: „…nie przez uleganie jego [Szymanowskiego] wpływowi dotrzymamy kroku arenie światowej. Ale on pierwszy od stu lat pokazał nam, z jaką opinią należy się liczyć. Schylajmy czoło tylko przed artystyczną uczciwością. Kto jest z zawodu artystą, ten wie, co taki frazes znaczy”.
To zatem Szymanowski, mimo swych wad, które nie były przecież tajemnicą, stał się dla kolejnego pokolenia kompozytorów wodzem (co akurat Gwizdalanka wyraźnie przyznaje). I to jego postawa – w tym widzenie roli polskiej muzyki na równi z muzyką europejską czy światową – stała się dla nich wyznacznikiem i drogowskazem, także jeśli chodzi o poczucie odpowiedzialności za poziom polskiej muzyki. I to oni w końcu przez lata nie ustawali w staraniach, aby o muzykę Szymanowskiego zabiegać i pielęgnować pamięć o kompozytorze. Czy zgrzeszyli nadmiernie hagiografią? Nie zapominajmy, że wcale tak łatwo sobie ta muzyka po wojnie nie torowała dróg do estrad koncertowych i nagrań, jak mogłoby się nam dzisiaj wydawać. A i osoba kompozytora, bogatego kresowego ziemianina zubożonego przez rewolucję październikową, nie była wszak wdzięcznym obiektem do promowania w dobie PRL-u…
Można zresztą spierać się bez końca. Muzyka Szymanowskiego na szczęście nie potrzebuje już dziś obrońców – wystarczy włączyć to czy inne nagranie i poddać się jej czarowi. Jeśli zaś chodzi o człowieka – literatura dotycząca Szymanowskiego jest na tyle obfita, że można samemu wyrobić sobie zdanie, czytając i dawne wspomnienia jego bliskich, jego własną korespondencję i pisma, jak i późniejsze, takie czy inne interpretacje. W tym Uwodziciela. Byle tylko nie brać tego ostatniego jako „jedynie słuszną” i prawdziwą wizję…
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
Nowy Jork, tak zmienny, przywiązuje się do najbardziej ulotnych ciągłości – powtarzalność uspokaja. Sklepik na rogu czy bar z trzema krzesłami ma swoją stałą klientelę, pojawiającą się w swoje dni i o stałych godzinach. Ubytki małe i duże notowane są z cichym westchnieniem. Mieszkałam już na górze i dole Manhattanu, na jego wschodniej i zachodniej stronie, w Queensie i w Brooklynie. Niektóre z tych miejsc czasami odwiedzam, zawsze sprawdzam jak sprawy się mają. Choć mnóstwo i gorączkowo się buduje, ciągle jest coś, co było.
Jedną z takich upartych tradycji są urodziny Josifa Brodskiego, który 24 maja skończyłby 81 lat. Co roku albo prawie co roku w restauracji Russian Samovar tego dnia spotykają się przyjaciele, znajomi czy wielbiciele jego twórczości. Leningradczyk Roman Kaplan założył tę restaurację 35 lat temu przy finansowym wsparciu Michaiła Barysznikowa i właśnie świeżo nagrodzonego Noblem Brodskiego. Brodski mieszkał wtedy na Morton Street w dolnym Manhattanie, lubił bywać w Samowarze, miał tam, oczywiście, swój stolik. Na śmiesznych filmikach, które się zachowały widać, jak poeta śpiewa tam przy mikrofonie piosenki z lat 50., a na fortepianie (który kiedyś należał do Barysznikowa) przygrywa mu Aleksander Izbitzer. Lubił także „romantyczne” polskie piosenki, zawsze grano mu tam Czerwone maki na Monte Cassino.
Nie wiem, od kiedy urządzano mu tam urodziny, za życia chyba obchodził je u siebie na Morton Street. Po jego śmierci (1996) tj. dziesięć lat po otwarciu restauracji, tam się je obchodziło. Podczas tegorocznych uroczystości, które oglądałam na zoomie, reżyserka filmowa Natasza Szarymowa pokazała dość ciemny zapis filmowy z 50. urodzin Brodskiego (1990) właśnie na Morton. W tłumie rozbawionych gości byli Dowłatow, Sumerkin, Walcott, Strand, fizyk Jurij Orłow, Susan Sontag. Wymieniam tylko tych i to nie wszystkich, których wśród nas już nie ma. Brodski tryskał energią, dowcipem, był na przemian wzruszony i uśmiechnięty jak zadowolony kot. Jedno z przemówień na jego cześć wygłosił Orłow, który, jak mówił, w życiu spotkał tylko dwóch geniuszy: Sacharowa i Josifa Brodskiego. „No, może jeszcze Landau” – dodał. Wesołość tamtego wieczoru, jego optymizm kontrastowały z niepokornym i smutnym wierszem, który Brodski napisał na swe czterdzieste urodziny (Zastępowałem w klatce dzikie zwierzę…). Pisze tam: „Co mogę powiedzieć o życiu? Że rzecz to w sumie dość długa”. (tłum. St. Barańczak). Dziesięć lat później życie mu się już nie dłużyło. Na koniec lata planował swój ślub.
Podobny kontrast – na plus!—pojawił się między urodzinami Brodskiego w 2018 a tymi sprzed paru dni. Te z 2018 odnotowałam w „Zeszytach Literackich” jako prawdopodobnie ostatnie. Wiersze Brodskiego były esencją tych spotkań, ich powtarzanie było oznaką ciągłości. Tymczasem Roman Kaplan, który te spotkania organizował i im przewodził, od jakiegoś już czasu szwankował ze zdrowiem, wielu obecnych było po wypadkach, chorobach, nad recytacją wierszy przeważały dość ponure i wsobne wspomnienia. Czas przerzedził grupę stałych bywalców, nastrój był, by tak powiedzieć, schyłkowy. Ale moje obawy były jednak przedwczesne. Tegoroczne urodziny były energiczne i wesołe, Kaplan w świetnej formie, Aleksander Genis już bez gipsu, anegdoty śmieszne, wiersze znów wzruszające.
Mało jest zalet spotykania się na zoomie, ale przy tej okazji można było je docenić. W Nowym Jorku wciąż panują częściowe obostrzenia. Bez zoomowej transmisji nie mogłabym „wpaść” na te urodziny, dla wielu osób przerwałaby się ta jakże przecież istotna tradycja. Restauracja wyglądała jak zawsze, stoliki zajęte (z covidowymi odstępami), w maskach tylko obsługa, goście wyraźnie szczęśliwi, że mogą się ściskać i rozmawiać. Dzięki zoomowi odwiedziliśmy na chwilę „Półtora pokoju”, czyli muzeum Brodskiego w Sankt Petersburgu. Wracając do Samowara zobaczyliśmy (siwego!) Barysznikowa pokazującego coś (zdjęcia?) Kaplanowi na telefonie. Tak, technologia odegrała dużą rolę przy tej okazji. Do niedawna podczas każdej uroczystości poeci recytowali wiersze z pamięci. Celował w tym sam Kaplan, który w głowie ma antologię poezji rosyjskiej. Powoli jednak poeci zaczynali wiersze czytać a nie recytować. Podczas ostatnich urodzin czytali już nie z kartek papieru a ze swoich telefonów. Zauważyłam wtedy, że są młodsi. Ćwiczenia pamięci odeszły w przeszłość.
Tylko Kaplan wyrecytował dwa wiersze rytmicznie, w stylu Brodskiego, podpierając się laską, jak gdyby dla ilustracji fragmentu z Piątej rocznicy – „Skrzyp, pióro, mój kosturze, skrzyp, prowadź mnie po świecie” (tłum. St. Barańczak). Wybrane przez niego wiersze to bardzo trudne Nunc Dimittis i Miłość. Przy pierwszym wierszu pomogła mu trochę młoda organizatorka wieczoru, zaglądając co chwila do swego iPhone’a. To właśnie oni, ci młodsi nadawali ton wieczorowi. Pierwszy czytał ze swego telefonu rzutki przedsiębiorca i fundator tego wieczoru, Edward Szenderowicz. Wybrał najstarszy z drukowanych wierszy Brodskiego, jego debiut, poemat dla dzieci Ballada o malien’kom buksirie (Ballada o małym holowniku). To wesołe otwarcie potwierdziło nastrój nadziei. Widać już, że ci co czytają z telefonów pociągną tę tradycję. Zadomowieni w obu światach – rosyjskim i amerykańskim – czyli zadomowieni w świecie, przejęli nad nią opiekę. I chyba z całym bagażem, bo wieczór się zamknął granymi przez (siwego) Izbizera Czerwonymi makami.
Rocznicowe pisanie o Brodskim jest także moją małą tradycją. Za każdym razem zauważam, że ci, których jeszcze nie ubyło są coraz starsi i bardziej przezroczyści. Gdzieś z tyłu czai się strach, że piszę to po raz ostatni. Dziesięć lat temu odnotowałam w „Dwutygodniku” rocznicę nie urodzin, ale śmierci poety. Bo Roman Kaplan obchodzi także 28 stycznia tę bardzo smutną rocznicę. W tamtym tekście przytoczyłam wiersz Marka Stranda Pamięci Josifa Brodskiego. Strand pisze tam o żywych, że czas dla nas „jest tylko miarą międzyczasu”. Dobrze więc mieć w swym międzyczasie stałe daty, które jak budzik przypominają ważne dla nas wiersze i zmarłego poetę. Daty, które przez swą powtarzalność przerywają głuche, mechaniczne przemijanie. Wyznaczają nasz teren. Odrzucają absurdalny nadmiar wszechświata.
IRENA GRUDZIŃSKA-GROSS
Lawrence Ferlinghetti odszedł 22 lutego 2021. Miał ponad sto lat. Odszedł za wcześnie…
Życie to nie cyrk gdzie
nieśmiałe psy miłości robiąc sztuczki
patrzą
jak czas strzela
podstępnym biczem
by nas poganiać… [1]
Po wojnie, jeszcze jako żołnierz amerykańskiej marynarki, dotarł do Nagasaki i na własne oczy zobaczył skutki ataku bombowego. „…kikuty rąk sterczące z błota rozbite filiżanki herbaty wystające z jezdni włosy…”. Dla poety stało się to doświadczeniem życia, czyniąc z niego pacyfistę i twórcę zaangażowanego politycznie. W poetyckim manifeście Poetry As Insurgent Art (Poezja jako sztuka buntownicza) pisał: „Jeśli chcesz być poetą pisz na żywo gazety. […] Jeśli nazywasz siebie poetą, nie siadaj. Poezja to nie siedzący tryb życia, nie praktyka zajmowania stołka. Wstań i pozwól by mieli ją inni. […] Zamiast próbować uciec od rzeczywistości, zanurz się w ciele świata”. Inny był z niego beatnik.
W rękach Ferlinghettiego małe urastało do wielkiego.
Miał wszystkiego pięćset dolarów, gdy przybył do San Francisco w 1951 roku. Spotkał młodego wykładowcę socjologii Petera Martina z drugą pięćsetką w kieszeni, marzącego o księgarni. Lawrence’a nie trzeba było długo namawiać. Jeszcze na studiach w Sorbonie w 1948 roku zaprzyjaźnił się z George’em Whitmanem, który zaraził go myślą o posiadaniu własnej księgarni. George ze swojej kolekcji tysiąca książek utworzył w 1951 roku w Paryżu angielskojęzyczną „Le Mistral” (tak o nim potem mówiono: George the Mistral), przekształconą później na „Shakespeare and Company”, legendarne królestwo książki na lewym brzegu Sekwany, którego częstymi gośćmi bywali Baldwin, Cortázar, Durrell, Burroughs i Ginsberg.
Dwa lata później Lawrence i Peter stworzyli „kieszonkową księgarnię” City Lights. Taki tytuł nosiło także pismo literackie wydawane przez Martina. Obaj oddawali w ten sposób hołd Charlie Chaplinowi, który dla Ferlinghettiego był w najgłębszym sensie Poetą:
A on
to drobny charlie chaplin
usiłujący schwytać
jego [Piękna] nieśmiertelną postać
o skrzydłach rozpostartych w pustce
istnienia [2]
Księgarnia City Lights nie zamykała się jak inne o piątej po południu ani w weekendy, miała miejsce do spotkań i wieczorów poetyckich, czyli słynny później „Poetry Room” (mieści się w nim do trzydziestu osób), i wkrótce stała się centrum kultury beatników. Jej twórcy na drzwiach wywiesili tabliczkę „Porzućcie wszelką rozpacz, którzy tu wchodzicie”. I drzwi im się do północy nie zamykały.
Legendy krążyły o „nieprofesjonalnym” prowadzeniu biznesu przez Ferlinghettiego. Wkrótce stał się on jedynym właścicielem księgarni (Martin dostał tysiąc dolarów swojego udziału i przeniósł się na wschodnie wybrzeże, gdzie stworzył New Yorker Bookshop). Jedną z nich opowiedział mi kiedyś Gary Snyder. Od początku swojego istnienia City Lights znane było z pobłażliwego traktowania złodziei książek. Jakże mogłoby być inaczej w przypadku właściciela, który w swojej Autobiografii pisał:
Przyłapano mnie na kradzieży ołówków
w sklepie Five and Ten Cent. [3]
Nie bez znaczenia było i to, że przez cały boży dzień w księgarni można było sobie być i czytać bez narażania się na kąśliwe spojrzenia czy uwagi księgarzy. Zdarzyło się jednak, że najmłodszy z beatników Gregory Corso, zamiast ukraść tom poezji (poetom beatnikom takie rzeczy wybaczano), włamał się do kasy i zabrał z niej całą gotówkę. Świadkowie powiadomili policję. Co zrobił Ferlinghetti? Dał cynk poecie by się zwinął z miasta, bo gliny go szukają. Obaj, i Lawrence i Gregory, wiedzieli czym jest dzieciństwo spędzone w sierocińcu i u rodzin zastępczych. Ta ich więź była chyba silniejsza niż przynależność do Beat Generation. Pomyślałem nawet, że równie dobrze jak wers z Dantego, za dewizę City Lights można by wziąć słowa ze wspomnianego już manifestu poetyckiego Ferlinghettiego: Poetry is worth nothing and therefore priceless (Poezja jest darmowa i dlatego bezcenna).
Wraz z księgarnią Ferlinghetti założył maleńkie wydawnictwo, zaczynając od Kieszonkowej Serii Poezji. Pierwszą książką z tej serii był tom jego wierszy Pictures of the Gone World. Potem Thirty Spanish Poems of Love and Exile w przekładzie Kennetha Rexrotha oraz tom Kennetha Patchena Poems of Humor and Protest (łączył poezję z malarstwem, rysunkiem i jazzem). Jeżeli dodamy do tego Roberta Duncana, to mamy już grono najważniejszych przedstawicieli ruchu poetyckiego San Francisco Renaissance. Wkrótce ukazały się tomy poezji Marie Ponsot True Minds, Denise Levertov Here and Now, słynna improwizacja Williama Carlosa Williamsa Kora in Hell, czy też tom Corso Gasoline (łącznie z debiutanckim The Vestal Lady on Brattle). Przełomowym wydarzeniem, nie tylko wydawniczym, ale przede wszystkim kulturowym, okazał się tom poezji z 1956 roku, z numerem czwartym serii… Howl and Other Poems Allena Ginsberga. Wydawcom wytoczono proces za obrazę moralności, Ferlinghetti na krótko znalazł się w areszcie, ale sprawę wygrali, a sędzia Clayton Horn oznajmił nie tylko, że Skowyt nie jest obsceniczny, lecz także, że ma „zbawcze znaczenie społeczne”. Jego sprzedaż liczy się dzisiaj w milionach. Za dwa lata w nowojorskich New Directions ukaże się A Coney Island of the Mind, tłumaczony na kilkanaście języków tom poezji Ferlinghettiego, którego sprzedaż sięga dzisiaj miliona egzemplarzy.
Ferlinghetti urodził się „prawdopodobnie” – jak pisze w swojej autobiografii – w Nowym Jorku, w rodzinie francusko-włoskich imigrantów. Przede wszystkim jednak jako poeta urodził się w kraju, w którym pod powierzchnią cywilizacji przykrytej „cementowym niebem” dostrzegał obrazy Goyi:
na żelbetonowym kontynencie
pocętkowanym słodkimi ogłoszeniami
co pokazują bzdurne złudzenia szczęścia
Scena przedstawia mniej jaszczyków
za to więcej okaleczonych ludzi
w malowanych samochodach
o dziwnych numerach rejestracyjnych
i silnikach
które pożerają Amerykę [4]
Bunt poety, wydawcy i księgarza wobec takiej Ameryki wyrażał się również w tym, że zawsze na pierwszym miejscu była u niego tania książka, w miękkiej oprawie (City Lights była pierwszą w Ameryce paperback bookstore), w kieszonkowym formacie, zawsze tomiki poezji… I tak księgarnia prosperuje już siedemdziesiąt lat. Ostatniej wiosny uderzono na alarm, gdy okazało się, że pandemia może położyć kres istnieniu City Lights, ale szybko zorganizowano publiczną zbiórkę. Wszak rok wcześniej, gdy kończył sto lat, miasto ogłosiło „Lawrence Ferlinghetti Day”. Wszystko wskazuje na to, że miłość była wzajemna, i również nierzeczywistość zakochała się w autorze Starting from San Francisco…
Sklep z cukierkami za centa
był miejscem gdzie po raz pierwszy
zakochałem się
w nierzeczywistości
Ciągutki lśniły w półmroku
wrześniowego popołudnia
Kot kręcił się po ladzie
wśród lukrecjowych pałeczek
dropsów i ojej! gumy do żucia
Na dworze spadały liście umierając
Wiatr zdmuchnął słońce
Do sklepu wbiegła dziewczyna
Jej włosy były mokre od deszczu
Jej piersi bez tchu w tym ciasnym pomieszczeniu
Na dworze liście spadały
szepcząc
Za wcześnie! Za wcześnie! [5]
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI
[1] Fragment wiersza Życie to nie cyrk z antologii Wizjonerzy i buntownicy. Wiersze współczesnych poetów amerykańskich. Wybór, tłum. i oprac. Teresa Truszkowska. Kraków 1976.
[2] Fragment wiersza Wciąż ryzykując, ibidem.
[3] Fragment wiersza Autobiografia w przekładzie Julii Hartwig, w: „…opiewam nowoczesnego człowieka”. Antologia poezji amerykańskiej. Wybór i oprac. Julia Hartwig i Artur Międzyrzecki. Warszawa 1992.
[4] Wiersz W największych scenach Goyi z antologii Wśród amerykańskich poetów. Wybór i tłum. Tadeusz Rybowski. Wrocław 1972.
[5] Wiersz Sklep z cukierkami za centa w przekładzie Julii Hartwig w: „…opiewam nowoczesnego człowieka”…
Zaczęło się od wieloskładnikowej sałatki. Zaklęta w jej włoskiej nazwie Macedonia była dla autorki pierwszym zetknięciem z Bałkanami. Diana Pinto od dzieciństwa dzieli duszę między trzy języki: włoski, francuski i amerykański angielski. Wiersz, który ogłaszamy pochodzi z niepublikowanego cyklu „Balkan Maze” („Bałkański labirynt”) i też jest wielojęzyczny. Nostalgicznie i żartobliwie, „od kuchni” Pinto opowiada o budzeniu się geopolitycznej świadomości. Jest wrażliwa na obciążone historią słowa, choć, jak łatwo się domyśleć, z włoską macedonią sprawa ma się tak jak z naszą fasolką po bretońsku, która jest w Bretanii zupełnie nieznana.
„Balkan Maze” to trzeci cykl poetycki wybitnej historyczki Diany Pinto: poprzednie to „Lithuanian Palimpsest” i „The Polish Möbius Strip”. Z tego ostatniego pochodzi wiersz poświęcony Jackowi Woźniakowskiemu, który ukazał się już w „Księdze przyjaciół”.
Anna Arno
„Powożący rydwanem”, fresk z macedońskich grobowców królewskich, Vergina, koniec VI w. p.n.e.
Diana Pinto
Macedonia
Rzymska trattoria, rześki dzień latem: lśniące metalowe
klipsy podtrzymują nieskazitelny biały obrus;
butelka San Pellegrino i karafka białego wina
stoją jak u Morandiego obok koszyka z pieczywem.
Mam sześć lat i przed przeprowadzką do Ameryki, to jest mój dom.
Leniwa chwila na Piazza del Popolo: miłe przekomarzanie
rodzinne wspomnienia przerywane metalicznymi odgłosami
dorożki; oślepiony kelner przed słońcem
poprawia markizy. Pora deseru: Signori, oggi abbiamo una
macedonia freschissima da proporvi. Podają sałatkę owocową:
kosteczki brzoskwini i arbuza, truskawki, kulki melona,
idealne plasterki banana, jędrne winogrona, wszystko połączone
cukrem i sokiem z cytryny, przyjemnie kwaskowate: moje pierwsze
skojarzenie z Bałkanami. Zapytałam sama czy mi wyjaśnili?
Wyrafinowana kombinacja smaków nazwana na cześć historycznego regionu,
Macedonii, gdzie obok siebie żyją rozmaite ludy,
skąd wywodzą się ojciec i syn, Filip i Aleksander,
którzy podbili świat: słodkie owoce i grecka chwała
przeniesione do „mojego” Rzymu. Sałatka godna wielkich czynów;
klasycznej harmonii, hojnej, otwartej na wszystko różnorodności
Café de la Paix, mam dziesięć lat, rodzinny obiad
w drodze do Włoch z Ameryki. Paryż, jeszcze szary, cały w sadzy,
nawet Opéra jakby opuszczona. Zamawiamy côtes d’agneau,
delikatną francuską jagnięcinę, a maître d’hôtel, skłaniając się
sztywno dodaje: servies avec une macédoine de légumes.
Podają talerz z kosteczkami marchewki, ziemniaków i kalarepy,
ciętą fasolką szparagową, a pośrodku toczy się twardy
zielony groszek. Ani śladu cytryny, tylko kleks bladego masła
w tej przywiędłej układance. Kelner pyta, czy wiem, skąd wzięła się
nazwa i jest rozczarowany moją poprawną, choć smutną odpowiedzią.
Brutalne przebudzenie. Moja słodka letnia sałatka
teraz w jesiennej szacie, papka bez smaku:
nawet warzywa jakoś niedopasowane, wzajemnie sobie
szkodzą w nieudanej kulinarnej krainie. To byłoby na tyle
o szczęśliwej koegzystencji. Koniec z Aleksandrem i blaskiem Grecji.
Zmora mojego dziecięcego podniebienia, którą Włosi
nazywali – to nie był komplement– insalata russa,
a nieprzyjazne jarzyny w pełni na to zasługiwały,
i żaden słynny osiemnastowieczny francuski rodowód
nie mógł ich uszlachetnić– żaden wielki Filip
Dekady później, podczas wojen w Jugosławii,
w nieskazitelnej Lublanie, w środku gorącego
demokratycznego sporu, odkryłam jeszcze jedno wejście
do labiryntu Bałkanów. Lokalną nazwę La Macédoine:
wyrafinowana, nie z tego świata salade française.
12 stycznia 2021
Tłum. ANNA ARNO
Cztery tomy „Dziennika” Zygmunta Mycielskiego kompozytora, krytyka, wielkiej postaci muzyki polskiej drugiej polowy XX wieku, obejmujące lata 1950–1987, pozostają najwybitniejszym wśród znanych nam diariuszy pojałtańskiej Polski. Jedynie „Dzienniki” Marii Dąbrowskiej mają podobne znaczenie. Wróciłem do tomu z lat 1960–1969. Ten tom wyróżniam od dawna. Dni w Marsylii w cieniu śmierci Jasia Tarnowskiego, Nieborów i wizyty u księcia Janusza Radziwiłła w dwóch pokojach na Mokotowie, na Bałuckiego, godne „Il Gattopardo” księcia Lampedusy! I rok 1966: „Pasja według św. Łukasza” 33-letniego Krzysztofa Pendereckiego. Nikt lepiej od Zygmunta Mycielskiego nie rozpoznał i nie zapisał na gorąco rewelacji, jaką dla muzyki europejskiej i polskiej miało to dzieło. Karol Berger w swojej „Potędze smaku” – opus magnum o muzyce nowoczesnej: „jak tylko zezwolono na serializm [wykreowany przez Darmstadt styl awangardy muzycznej] został on odrzucony przez najbardziej znaczących kompozytorów, którzy wyszli poza awangardyzm (emblematyczna pod tym względem pozostaje „Pasja” Pendereckiego) […]”.
Mija już 55 lat od pierwszego wykonania „Pasji” 2 kwietnia 1966 roku w katedrze w Münster w ówczesnych Niemczech Zachodnich. Wypisuję cytaty z Mycielskiego.
Piotr Kłoczowski
Zygmunt Mycielski
Münster, Schnellmann Hotel, 3 w nocy, 3 kwietnia [1966]
Słyszałem trzy próby i wieczorne wykonanie Pasji według św. Łukasza. Jestem zmiażdżony wielkością tego dzieła […].
Katedra była pełna, cicha, skupiona. Chyba parę tysięcy osób w jej nawach. Na wstępie kler wszedł procesjonalnie, po zakończeniu szli znowu za starym krzyżem. Kościół reżyseruje nieomylnie takie liturgiczne ceremonie. Wystarczy tu stara katedra, iść wolno, za krzyżem romańskim, zapalić świece przez całą wysokość absydy, hierarchia we fioletach, do tego 2000 lat tradycji i jej powód: ukrzyżowanie, ofiara. A potem uderzenie oktawy na g „O Crux, ave spes unica”. Dreszcz mnie wtedy przeszedł. Tak, jak kiedy chór woła „Herr!” na wstępie Johannespassion.
Nasze Millennium, ta muzyka, łzy mi napłynęły do oczu, odczułem wstrząs, ten dziwny, który dają takie dzieła.
Niedziela, 5 rano, 25 września [1966]
Festiwal. Nie mogę zasnąć po Pasji Pendereckiego w sali Filharmonii Narodowej. Tak pełnej, jakby się miała zawalić. Ludzie się bili przy wejściu, żeby wejść. Wykonanie z orkiestrą i chórem krakowskim pod dyrekcją Czyża, z Ładyszem i Hiolskim, jak w Münster i w Krakowie; zamiast Woytowiczówny Dorothy Dorow. Słyszę to szósty raz, licząc próby w Münster. Wrażenie nie słabnie. Znam dobrze każde chromatyczne „Christe”, powtarzane „Domine”, statyczną monumentalność, półtonowe wejścia głosów i figury instrumentalne. Wszystko, co wykonano na 16 koncertach festiwalu, staje się nieważne, wszystko małe, niemal głupie i niepotrzebne. Ta Pasja pojawiła się nagle, w roku naszego tysiąclecia. Jest prosta. Woła „O Crux”, „Deus meus – quare me derelinquisti?”, „Jerusalem” za Jeremiaszem, „Judica me, Deus” i „Miserere mei, Deus, quoniam conculcavit me homo” – „Zmiłuj się nade mną, Boże, bo depcze mnie człowiek: każdego dnia poniża mnie”. Wszystko jest dzisiejsze i wstrząsające […].
Od czasu do czasu Homer rodzi się ponownie. Istnieje wiele teorii, także konspiracyjnych, dotyczących istnienia, pochodzenia i pracy Homera. Czy Homer naprawdę istniał, czy też było kilkoro bardów, którzy współpracowali, zbiór głosów? Wiele punktów, które składają się na kompletny pointylistyczny obraz? Homer musi być dowodem na istnienie reinkarnacji. O ile mi wiadomo, co najmniej dwóch Homerów mieszka obecnie w Kanadzie. Jeden przyjął imię Anne Carson, drugi Margaret Atwood. Inny niedawno otrzymał literacką Nagrodę Nobla i dobrze pamiętamy wspaniały wiersz o Achillesie, który, choć nie jest bogiem, jest prawie bogiem, to triumfuje – tyle że nie nad śmiercią. Jeszcze inny urodził się w małym miasteczku York, wyjechał do USA, gdzie napisał Tarczę Achillesa, odę do obrazu, ekfrazę w strofach. Jest jeszcze jeden Homer piszący w języku angielskim, pochodzi z Devon i przyjął imię Alice Oswald.
Alice Oswald studiowała klasyczną grekę w New College na Uniwersytecie Oksfordzkim i ogrodnictwo w Królewskim Towarzystwie Ogrodniczym. Obecnie jest jedną z najciekawszych żyjących poetek. Alice Oswald jest 46 profesorem poezji na Oksfordzie. Co czyni ją wyjątkową i jak to się stało, że Homer odrodził się w Wielkiej Brytanii? Jest poetką pracującą, poetką przy pracy poetyckiej, jakby uprawiała ogród w słowach. Z łopatą i grabiami w ręku, grabi słowa w rzędy, układa je w stosy, a następnie w rzędy powtarzające się niczym rytm, a na koniec podlewa je. Wszędzie jest mnóstwo wody, co sprawia, że całość mówi, porusza się, istnieje.
Celowo używam słowa „istnieje”, ponieważ Alice Oswald jest zainteresowana tworzeniem rzeczy, istoty za pomocą słów. Nie pisze długich traktatów o przyrodzie. W jednym z udzielonych wywiadów przyznała, że siła poezji amerykańskiej polega na pisaniu poetyckich esejów, snuciu głębokich refleksji i tez w poetyckiej formie. To jednak nie jest jej celem. Kiedy Oswald pisze o łabędziu, chce, żeby wiersz stał się łabędziem. I tak się dzieje:
Zgniła łabędzica
wyrywa się ze zgliszcz roztrzaskanego samolotu swoich skrzydeł
jedno tu
jedno tam
Nie dajmy się zwieść, to nie jest eksperyment Apollinaire’a z formą lub innego modernistycznego poety. To nie takie proste, to nie jest wiersz „wlany” w kształt łabędzia. To same słowa budują jego obraz. Jak w innym wierszu z tego samego zbioru Zapadać w jawę, który staje się muchami:
to jeden z tych rozgadanych dni
gdy wypadają z zimowych kwater w storach a spadając skwierczą
czują się jak przywrócone do życia niedopałki
Aż skończą w połowie zdania: „do następnej zimy nie będzie się dało klarownie myśleć / jaki byśmy / jaki gnój byśmy” – wiersz kończy się tak samo, jak często kończy się życie muchy. Jej skwierczenie ustaje nagle, tak jak się zaczęło.
Dlatego niektórzy nazywają ją poetką natury. Ale ta etykieta tak naprawdę nie mówi, kim jest Alice Oswald. Jej miłość do natury jest oczywista i jest widoczna. Książka Woods etc. jest poświęcona lasom, nomen omen. Książka Dart – rzece Dart, nad którą mieszkała. Jest w tym coś więcej i dlatego ośmielam się nazywać ją naszym nowym Homerem, i to nie tylko ze względu na bezpośrednie odniesienie – dwie nowe książki mają Homerową proweniencję, Memoriał za Iliadą i Nikt za Odyseją. W rzeczywistości to, co już przeczytaliśmy w Zapadać w jawę, czyni ją grecką w swoim pisaniu.
Muchy pojawiają się i znikają w ten sam sposób, pojawiają się nagle z ich brzęczeniem, tak samo nagle przestają istnieć. Jaki jest los muchy? Czy bardzo różny od naszego? I czy los greckich bohaterów różni się znacznie od losu much? Bohater homerycki, mówi Auden we wstępie do swojej znakomitej antologii literatury greckiej, „nie jest postacią tragiczną, to znaczy nie cierpi więcej niż inni, natomiast jego śmierć zawiera niesamowity patos – wielkiego wojownika czeka taki sam koniec jak zwykłego chama”. Auden porównuje go do lotnika, asa myśliwskiego, który żyje w jednej chwili i walczy z takim samym asem myśliwskim. Jego życie jest pełne ryzyka, jego śmierć jest nagła – decyduje o tym Los. I to jest dokładnie to, co interesuje Oswald, lub powinnam powiedzieć, absolutnie pochłania oraz intryguje ją ta kwestia, to pytanie.
W jej poezji los istnieje i zbiera obfite plony. „Los / ta wielka porażka woli” przypomina Oswald w książce Nikt, która jest odą do morza, inspirowaną Odyseją Homera. Jakkolwiek byśmy się starali, los jest silniejszy, to górska rzeka, której żadna tama nie zatrzyma w swej wędrówce do morza, gdzie znajduje się jej koniec, czy też jej „niekończące się początki”, jak pisze później w tej samej książce. Jaki jest los bohaterów Homera? „Jeśli – zastanawia się Simone Weil w swoim słynnym eseju na temat Iliady – przeznaczeniem wszystkich od urodzenia jest cierpieć z powodu przemocy, to tej właśnie prawdy panujące okoliczności nie dopuszczają do ludzkich umysłów”. Taki spotyka ich los. W książce Monument. Wykopaliska z „Iliady”, Alice Oswald przywołuje wszystkich bohaterów. Książka jest błyskotliwą, ironiczną odą ku tym, którzy przybyli do Troi, aby spotkać swój los i umrzeć. Na samym początku znajdujemy długą listę greckich imion wszystkich tych, którzy brali udział w walkach o Helenę (ale czy rzeczywiście istniała jakaś Helena? A może była tylko mirażem, jak chciał Jorgos Seferis, inny Homer z Grecji, skazany na wiele wędrówek, jak Odys). Wygląda jak lista nazwisk na cenotafach po I wojnie światowej. Jak Brama Menin ku czci poległych w bitwach pod Ypres w Belgii: długa lista nazwisk poległych w wojnie po stronie brytyjskiej.
Idea książki jest prosta, ale w swej prostocie absolutnie olśniewająca: Oswald rozbiera Iliadę z jej akcji aż do samego rdzenia – losu bohaterów. Wszyscy są tylko muchami, asami myśliwskimi, ich życie jest właśnie tą chwilą, kiedy spotykają swojego wroga i giną. Alice Oswald oddaje ich walkę i przeznaczenie poprzez plastyczne porównania. Przypomnijmy jedno z nich: Epikles, „południowiec ze słonecznej Licji / Wspinał się po murze wspominając rzekę / Co wije się między jego łanami i winnicami / Ciśnięty głaz strącił go do tyłu / I zatonął jak nurek / Światło jego twarzy zgasło”.
Simone Weil nazywa Iliadę poematem siły. I to jest siła, którą czujemy w poezji Oswald. Wszystkie wody, o których pisze, mają w sobie coś przytłaczającego, niebotycznego: od rzeki Dart z całym jej pięknem, ale jednocześnie z siłą, z jaką płynie i połyka topielców, z jej turbinami i zabijającymi ryby zanieczyszczeniami, z niekończącą się burzą w Romford Essex i wreszcie z morzem w jej ostatniej książce. „To jest świat wody, a dzieła ludzi zanikają” – stwierdza Oswald. W Nikt opowiada historię poety, który podczas wojny trojańskiej miał mieć na oku żonę Agamemnona. Ale pragnący jej kochanek porwał poetę i umieścił go na wyspie. Co się stało z poetą? – zastanawiała się Oswald. Czego doświadczył? Homer nigdy więcej o nim nie wspomniał. „Był ktoś i chwilę później nie ma nikogo. To właśnie obraz, jaki Iliada przedstawia nam nieznużenie” – przypomina nam Weil. I jest tak, jak pisze Alice Oswald o „zmęczonym człowieku trzymającym się kamienia sterczącego / po trzygodzinnej burzy po dziesięcioletniej wojnie / trzymającym się tego ostatniego uchwytu, tej myśli / boże słyszysz to / nic / nie / ja”.
Weil wierzyła, że nikt tak naprawdę nie posiada siły, siła jest przeznaczeniem wszystkich i petryfikuje wszystko w kamień, ale nigdy – morza i chyba właśnie dlatego Alice Oswald jest nim tak zafascynowana.
Cytowane wiersze Alice Oswald przytaczam w tłumaczeniu Magdy Heydel.
ALICJA ROSÉ
Natura bywa uciążliwa. Taką wiedzę wyniosłem z dzieciństwa. Mrówki, myszy, szczury, kawki, gawrony, osy i szerszenie – z nimi toczyła się walka o przestrzeń życiową. Czarne skrzydlate mrówki i rude podziemice zwane faraonkami, gnieździły się w szczelinach chodnika wokół domu i w spękaniach schodów. Nie gryzły, ale i tak nie były nasze (w przeciwieństwie do dużych, które miały swój chroniony kopiec za krzakami bzu), więc zalewałem je wrzątkiem bez wyrzutów sumienia. Myszy posiadały specjalny status. Mieliśmy pułapki humanitarne, które nie zabijały, łapały do klatki, którą następnie, owiniętą w gazetę, wynosiliśmy daleko, przez dwa laski i wypuszczaliśmy pod domem znajomych w rozliczeniu jakichś z nimi zatargów.
Kiedyś mama uparła się, że pozalepia w domu wszystkie wejścia do mysich nor – gipsem zmieszanym z tłuczonym szkłem. Poszła w koniec ogrodu i na płaskim kamieniu zaczęła rozbijać kawałki starych szyb. W tym momencie podniósł się szum i spod kamienia zaczęły wylatywać osy. Miały tam swoje gniazdo. Mama pędem rzuciła się do domu.
Szczury tylko raz zamieszkały w naszej piwnicy, na krótko. Mały szczurek złapał się wtedy w pułapkę zastawioną na myszy. Kiedy po kilku godzinach zszedłem, żeby wyekspediować go do państwa S., był martwy. Mówili potem, że to się zdarza, że pewnie umarł na serce. Znajomy weterynarz, pan Grabowski poradził, by zostawić trupa do rana, to cała kolonia się wyniesie. Tak też się stało.
Il. Piotr Mitzner
Gniazda os i szerszeni, wielkie bure, misternie sklejone kule odcinaliśmy zimą od powały na strychu wprost do kotła z wodą – na wypadek gdyby się obudziły w czasie egzekucji.
Konflikt z kawkami polegał na tym, że budowały sobie gniazda w kominach i piece dymiły. Kominiarz wyciągał więc te bezładne plątaniny patyków, porostów i piór, ale kawki się nie przejmowały, zaraz zaczynały robotę od nowa. Nauczyły się nawet odsuwać siatki, którymi przykrywaliśmy kominy.
Gawrony. W ogrodzie sosny rosły gęsto, a kiedy się patrzyło w ich korony widać było duże czarne kręgi gniazd. Gawronów było mnóstwo. W ciągu dnia latały po okolicznych polach, ale wieczorem, kiedy się zlatywały i zwoływały, hałas był straszliwy. Ojciec wypowiedział im wojnę. Jesienią, kiedy odlatywały, wzywał idola mojego dzieciństwa, Janka Kamińskiego. Chłopak był niebywale zręczny, kiedyś występował w cyrku jako akrobata. Umiał, nawet bez żelaznych raków wspiąć się po gładkim pniu sosny na wysokość dwudziestu-trzydziestu metrów, aż pod samą koronę. Bosakiem i widłami wyszarpywał gniazda spomiędzy gałęzi i strącał je na ziemię.
Cały ogród usłany był potrzaskanymi kręgami, splotami gałęzi, piór, korzeni, upstrzonych białym ptasim kałem.
Potem paliliśmy te gniazda na stosie. Ogień trzaskał wesoło, iskry leciały wysoko.
Wiosną gawrony wracały i zaczynały budowę od początku. W szkole uczyliśmy się piosenki:
Gawron, gawron, gawronie,
drepczesz ładnie koło mnie.
Ja cię lubię, a ty mnie,
gawron, gawron, gawronie!
PIOTR MITZNER
Widać, że my czekaliśmy, aż będzie można zasiąść przy stoliku, niech już będzie na dworze, choć ziąb majowy. A oni czekali, żeby nas wreszcie móc uraczyć. To nic, że gorąca zupa przypomina po chwili temperaturą chłodnik, a frytki kostnieją w okamgnieniu. Sączymy prawie mrożoną kawę i uśmiech wykwita na twarzach bez maseczek.
Ech, knajpy, jak ja was lubię. Gdy czytałam w dzieciństwie Trzech muszkieterów, zasmakowałam w opisach pasztetu strasburskiego. Po latach stwierdziłam w Strasburgu, że to nie taki delikates, jakiego się spodziewałam – coś jakby lepszy mielony w pokrywie z ciasta. Z Alzacji zapamiętałam raczej wiejskie gospody, w których na dziedzińcu obsadzonym pelargoniami podawano cieniutkie placki ziemniaczane z twarogiem i praską z zębem czosnku. A do tego Gewürztraminer w glinianym dzbanie.
Czytając Od portu do portu Cendrarsa nie mogłam się powstrzymać od odkorkowania butelki wina, kiedy autor przystępował do opisu barów, wraz ze słynną bójką marynarzy w jakiejś spelunie w Rotterdamie. Masło orzechowe na pajdzie chleba Tomka Sawyera pobudzało moje kubki smakowe do stanu wrzenia. Niestety, w rzeczywistości ta pasta fistaszkowa zupełnie nie była mi w smak. Czyli bywa tak, że literatura potrząsa kwiatem ułudy.
Może więc lepiej sięgnąć do książek kucharskich. W domu babci zaczytywałam się w księdze Kucharz doskonaływ granatowej okładce, z owalnym rysunkiem kuchmistrza w białym czepcu. Ze wszystkich zup najbardziej zafascynowała mnie tam „zupa nic” z racji swojej paradoksalnej nazwy. Po latach wzmiankę o „zupie nic” znalazłam w wierszu Miłosza i bardzo mnie to ucieszyło. Mieszkając w Paryżu jadałam ją niekiedy na deser, który tam nazywa się Îles flottantes – wystudzone mleko zagęszczone koglem-moglem, z packami podgotowanego w nim ubitego białka. W sumie nic nadzwyczajnego. I dziko proste w przyrządzaniu. Danie z dziecięcego pokoju, ale bez wątpienia lepsze niż kasza manna z gruzłami i mleko z kożuchem.
Książki kucharskie rozpanoszyły się w całym świecie wydawniczym. Półki księgarskie puchną od ich nadmiaru, a rynek zbytu na nie wydaje się nie mieć dna. Uwodzą wspaniałymi zdjęciami potraw, przaśnością, albo na odwrót – egzotyką, fuzją różnych kuchni regionalnych, wysoką kulturą gastronomiczną, bądź wyrafinowaną prostotą. Dodajmy do tego wyspecjalizowane podręczniki dla różnych diet, głównie odchudzających, co czasami bywa oksymoronem; ostatnio furorę robi dieta przepisywana chorym na celiakię, która wyklucza spożywanie pszenicy pod każdą postacią.
Kiedyś na potrawy wegeteriańskie mówiło się „jarskie”. Teraz to określenie zniknęło z obiegu, za to rośnie popularność dań wegańskich. Myślę o nich z niechęcią, bo trącą pewną ideologią, a na dodatek mi nie smakują. I to jest główny argument.
Jedną z pierwszych książek kucharskich po angielsku kupiłam sobie po osiedleniu się w Nowym Jorku. Była to dwutomowa edycja kuchni francuskiej dla Amerykanów autorstwa Julii Child, która z mężem pod przykrywką dyplomaty spędziła wiele lat w Paryżu. Opis przygotowywania potraw był bardzo dokładny i ciągnął się na kilka stron. Pani Child nudziło się we Francji, gdy mąż szpiegował, więc postanowiła się zająć przeflancowaniem kultowych tamtejszych dań na grunt amerykański. Po powrocie do Stanów miała swój program telewizyjny, który oglądałam z rozbawieniem. Była ona rosłą i tęgą niewiastą (jakoś mi pasuje do niej to określenie), która piskliwym i cienkim głosikiem sławiła wykwint dorobku kulinarnego Francuzów. W filmie osnutym na tle jej biografii wcieliła się w nią Meryl Streep, co wydaje się niewiarygodne, biorąc pod uwagę skrajnie odmienne rozmiary obu pań. Ale, jak wiadomo, Meryl Streep potrafi zagrać wszystko.
Napomknę tylko, że w filmach poświęconych sztuce jedzenia bywają dzieła od niego odstręczające, jak sławetne Wielkie żarcie. Na przeciwnym biegunie należałoby umieścić Ucztę Babette opartą na opowiadaniu Karen Blixen, film potencjalnie zagrażający widzom pragnącym stracić nadmierne kilogramy. Dorzućmy jeszcze Czekoladę, produkt amerykańsko-brytyjski, toczący się na prowincji francuskiej.
Teraz w modzie są książki kucharskie lub programy telewizyjne, których autorzy przemierzają najróżniejsze zakątki świata, opisując i / lub przyrządzając swoje odkrycia. No, pewnych dań z takiego menu bym nie ruszyła. Na przykład surowiec pod nazwą frivolité bywa nawet sprzedawany we Francji w arabskich jatkach. Pod wdzięczną nazwą skrywają się jądra baranie.
W telewizji miałam słabość do jednego poszukiwacza przygód kulinarnych – Anthony’ego Bourdaina. Nie dość, że był znanym restauratorem, to i przystojniachą, który potrafił się bratać z Indianami znad Amazonki czy rolnikami z Wietnamu, i na naszych oczach zażerał się najdziwaczniejszymi potrawami z kotła przy ognisku w interiorze, nie wylewając przy tym za kołnierz. Ale gdy świat obiegła wieść o jego samobójczej śmierci w hotelu w Strasburgu, gdzie przygotowywał kolejny odcinek swego serialu gastronomicznego, jakoś nie mogę się zmusić do oglądania na licznych kanałach powtórek jego dokumentu.
Twórca antropologii strukturalnej Claude Lévi-Strauss, w którego książkach zaczytywałam się za młodu, kwestii pożywienia ludzkości poświęcił kilka prac naukowych. Jedna z nich nosi znamienny tytuł: Wszyscy jesteśmy kanibalami. Nie o niej chcę jednak w tym miejscu wspomnieć, lecz o niedużej książeczce pod tytułem Surowe i gotowane. Jak na strukturalistę przystało, podzielił on potrawy świata na cztery kategorie według smaków: słone, słodkie, kwaśne, gorzkie, które oczywiście miesza się w różnych proporcjach. Im, jego zdaniem, produkt końcowy oddala się od surowca wstępnego, tym wyższy jest poziom cywilizacji. W tej klasyfikacji na najwyższym podium ustawił ogół kuchni chińskich. Mięso jest tam rozdrobnione i w niczym nie przypomina krwawego ochłapu, jakim jest klasyczny beefsteak. Co więcej, dzięki przyprawom i innym dodatkom, zasadniczo zmienia się też jego smak.
W Chinach nie byłam, chociaż poniekąd wpadałam tam za sprawą niezliczonych chińskich restauracji pod wieloma szerokościami geograficznymi. Szef mojego męża, I. M. Pei, światowej sławy architekt i zarazem rodowity Chińczyk z majętnej rodziny, był wyrafinowanym smakoszem, i niekiedy zabierał nas do swoich ulubionych restauracji w Nowym Jorku, a potem w Paryżu, w trakcie budowy piramidy przed Luwrem. W takich razach szedł do kuchni i debatował z kucharzem, zamawiając dania spoza menu. Dzięki temu zakosztowałam nieznanych mi smakołyków.
Ale wręcz porywającą subtelność smaków orientalnych odnalazłam w najdroższej restauracji w Kioto, gdzie na stolik czeka się… pół roku. Tego cudu kulinarnego doświadczyłam jako asystentka Czesława Miłosza, podczas konferencji noblistów różnych specjalności. Była to wielodaniowa uczta, przerywana dla odświeżenia podniebienia sorbetem cytrynowym podanym w łodydze bambusa. Kuchnia Kioto odznacza się szczególnym aromatem, bo część potraw jest przygotowywana z dodatkiem herbaty. Tyle o niej pamiętam.
Kalifornia, gdzie przed laty pracowałam przez rok i którą do dziś odwiedzam, jak się da, ma skarb kulinarny w Berkeley pod nazwą Chez Panisse. Właścicielką tej kultowej restauracji jest Alice Waters, kierująca nią od początku lat siedemdziesiątych. Inspiratorka tak zwanej California cuisine jest też autorką kilku książek kucharskich – ogólnie biorąc wariacji na temat kuchni włoskiej. Dostać tam stolik jest niemal równie trudno, co kupić karnet na Festiwal Wagnerowski w Bayreuth. Piwniczka win oferuje specjały z Napa Valley i innych słynnych regionów północnej Kalifornii. Dzięki internetowi rzuciłam okiem na menu obowiązujące w miniony czwartek, bo zmienia się ono codziennie. Na przystawkę podano rzadką odmianę wędzonego dorsza z kremem chrzanowym, a danie główne składa się z grillowanego schabu wieprza z ranczo Llano Seco z dodatkiem kopru włoskiego, bobu i czegoś, co nazywa się rapini, czyli (jak sprawdziłam) rzepą naciową. Cena na dwie osoby wynosi $145. Do tej kolacji sommelier poleca chardonnay rocznik 2012, a następnie syrah, 2016 z odpowiednich winnic za w sumie $125.
Na szczęście podawana w Chez Panisse niemająca sobie równych pizza to po prostu okazja cenowa – $26.
Alice Waters wsławiła się całkowitą niezależnością, gdy urząd prezydenta obejmował kalifornijczyk Ronald Reagan. Nancy Reagan zwróciła się wówczas do niej, żeby zechciała przygotować bankiet inauguracyjny w Białym Domu. Odpowiedź była krótka: głosowałam na Demokratów.
RENATA GORCZYŃSKA
Ta powieść to chłodna, dojmująca wiwisekcja utraconej miłości, która zaczyna się bez powodu i kończy bez przyczyny. Monolog narratora w barze nowojorskiego hotelu przypomina samotne sceny znane z obrazów Edwarda Hoppera. Krystaliczna proza, czuła i okrutna zarazem. Alfred Hayes (1911-1985) urodził się w biednej żydowskiej rodzinie na londyńskim East Endzie. Z rodzicami wyjechał do Ameryki. Zarabiał jako kelner, przemytnik, chłopak na posyłki. Pisał zaangażowane wiersze choć lepiej czuł się na wyścigach niż w literackich kawiarniach Greenwich Village. Podczas II wojny światowej stacjonował w Rzymie, doskonale poznał Włochy. Hayes był współtwórcą scenariusza „Paisy” Rosselliniego (wspólnie z Klausem Mannem i Federico Fellinim). Pracował też przy scenariuszu „Złodziei rowerów” de Siki. Przez cztery dekady pisał dla Hollywood. Długo pozostawał w cieniu innych postaci, pracował z Langiem, Hustonem, nie wspominając już licznych odcinków „Godziny z Alfredem Hitchcockiem”. Na podstawie własnej powieści „The Girl on the Via Flaminia” („Dziewczyna z Via Flaminia”, 1949) napisał scenariusz filmu „Ich wielka miłość” (1953), gdzie obok Kirka Douglasa wystąpiła, grając po raz pierwszy po angielsku, Brigitte Bardot. Zmarł w 1985 roku. Dziś jest na nowo odkrywany jako pisarz.
Sobie samemu na pięćdziesiąte urodziny
1.
„Ach, mieszkać na Osiedlu Oficerskim…” – wzdychali rodzice, gdy latem wybieraliśmy się na krótki spacer z ulicy Strzeleckiej, z mieszkania na parterze krakowskiej kamienicy, już wtedy, przed ponad czterdziestu laty straszącej obłażącą farbą i odpadającymi tynkami, zapadłymi płytami podwórka. Mijaliśmy Ogród Botaniczny, jak na skalę naszego miasta: wielkie rondo i zaraz byliśmy wśród przedwojennych willi, na poły ukrytych pomiędzy kwitnącymi krzakami bzu, pod koronami drzew. Z okien naszego mieszkania widać było tylko mur browaru, nad nim wykrzyknik komina, namiastką trawnika były drewniane skrzynki na parapetach, z impresjonistycznymi plamami bratków albo czerwonymi obłokami pelargonii, a raczej – bo tak nazywała je moja mama – „krakowiaków”.
Marzyłem więc nieraz o Osiedlu, także wtedy, gdy – mijając klasztor karmelitów i Cmentarz Rakowicki – maszerowałem z ojcem na działkę położoną nad brzegiem Białuchy, spłachetek gruntu, na którym kiedyś jego ojciec chciał zbudować dom, ale życie okazało się zbyt krótkie, by powstało coś więcej niż betonowa płyta nad małą piwnicą. Zbieraliśmy nagromadzone przez lata śmieci, potłuczone cegły i butelki, wyrywaliśmy chwasty, rodzinne gniazdo pozostało wkopanym w ziemię zalążkiem, nasieniem, które nie miało dać plonu. Dzień za dniem oszczędzającemu tacie nie było dane wznoszenie murów i osadzanie dachu, wbijał więc tylko wysokie tyczki na groch, sadził pomidory, a ja patrzyłem na piękne domy po drugiej stronie rzeki, nie wiedząc zresztą, że w tym miejscu tworzą inną już kolonię – Osiedle Urzędnicze. Tym bardziej nie miałem pojęcia o ukrytym jeszcze dalej dworze Potockich, a tak bardzo mógłby on przyciągać moją wyobraźnię… Mówiło się po prostu: „Olsza”, mapa kończyła się na moście i położonej tuż za nim cukierence, w której bywaliśmy zresztą na tyle rzadko, by smak wody gazowanej z sokiem porzeczkowym – pozostał dla kilkuletniego chłopca rewelacją.
2.
Sięgając po Koniec świata na mojej ulicy myślałem, że książka Jakuba Ciećkiewicza jest czymś innym: mikro-historią krakowskiego zakątka – Olszy i Osiedla Oficerskiego, willi, którą wzniósł tutaj przed wojną dziadek autora oraz kolejnych pokoleń zamieszkującej ją rodziny. Kronikarską relacją, jakie ostatnio stają mi się coraz bliższe, może również dlatego, że po ćwierć wieku skromnych wędrówek wróciłem do początku i dziś moje biurko od miejsca, w którym przyszedłem na świat, od szpitala położniczego przy ulicy Kopernika dzielą trzy minuty marszu. No, może cztery – chodzę przecież wolniej niż w młodości.
Już jednak wstęp, towarzyszący fotografii domu na tle pióropuszy olch, a właściwie zdania: „dni stworzenia – pulsują radością… I chyba tylko to jest prawdą”, podpowiadały, że otwieram księgę odmiennego autoramentu. I rzeczywiście: na mozaikową całość Końca świata… składają się krótkie zapisy, prozy i wiersze, portretujące Olszę już z epoki Polski Ludowej, choć nadal zastygłą we wcześniejszej postaci. Jak pisze Ciećkiewicz, była to „osobna planeta zatopiona w czasie, może w fin de siecle’u, a może w międzywojniu, bo kiedy inni od dawna oglądali telewizję i używali elektrycznych maszynek do golenia, my wciąż jeszcze słuchaliśmy patefonu i goliliśmy się brzytwą w zakładzie fryzjerskim «U szefa»”. Olszę, którą mógłby ukazać fotoplastykon, senną dzielnicę, której ulicami chodzą mężczyźni w pumpach i melonikach, kobiety ocienione koronkowymi parasolami. Światek przedmieścia, w którym „węglarze głośno pokrzykiwali z kozłów wysokich platform: «Wągli, wągli!!!»” a nad szklaneczkami wódki spotykali się właściciele warsztatów, sklepików i budek z oranżadą, rzeźnik, kradnący mięso z państwowego już zakładu, obłąkani, ukrywający się w nadrzecznych gęstwinach, ciotka, sprowadzająca do domu wygłodzonych artystów, galopujący na ogierze Rufusie hrabia, świętobliwy opat i lokalny komunista, szydzący z „opium dla ludu”.
Napisałem „portret”, ale wizerunek to szczególny, niewiele mający wspólnego z dokładnością dziejopisa. Przypomina raczej bujny niczym rafa koralowa krajobraz, ukazujący się sondzie wpuszczonej w głębiny pamięci, galerię dagerotypów, w której nawet nazwy ulic są podobne – ale nie tożsame z tymi, jakie podpowiada plan Krakowa, gdzie wędrujemy przez labirynt wspomnień, niczym przez nie mające końca korytarze domu, wzniesionego za pieniądze ponad stuletniego dziadka – słynnego lekarza, którego orderami dekorował i Franciszek Józef, i Władysław Gomułka. Hymn na cześć wyobraźni, na cześć wrażliwości dziecka, które i dziś – ukryte w cielesnej powłoce starego mężczyzny – nie wątpi w to, że „nasza ulica była matecznikiem wielkich, białych motyli, które nigdzie indziej na świecie nie występowały. Kwiaty pachniały tu mocniej, drzewa były wyższe, a zieleń znacznie bardziej soczysta niż w innych krainach. Gwiazdy świeciły jak latarnie, noc rozświetlał miedziany księżyc, wielki jak miednica u pani Miniek. A komety przelatywały tak nisko, że można je było łapać w dłonie”. Świat, w którym podczas apokaliptycznej burzy jeden z wujów z przydomowego ogródka odpływa na pokładzie jachtu do krain Orientu, a nocami na łąki wychodzą zbieracze gwiazd. I w którym postać psychiatry Schenkelbacha współgra na pół jawnie z tego samego nazwiska właścicielem zakładu fotograficznego w Drohobyczu, przyjacielem Brunona Schulza, na którego naświetlonych płytach nauczyciel rysunków pieczołowicie wydrapywał swe erotyczne obsesje. Z czasem zresztą pacjent lekarza dusz zejdzie w głąb ziemi, by dostrzec tam nie tylko zmarłych, ale i zaginioną Księgę.
Z Sanatorium pod Klepsydrą pamiętamy wizję bocznych odnóg głównego nurtu czasu, zamulonych koryt, w których czas spowalnia, uparcie meandruje. Tak też jest w prozach Ciećkiewicza, gdzie czas zamiera bezradnie, gdy tylko zima zmrozi wskazówki zegara na wieży karmelitańskiego kościoła, gdzie wyruszywszy z Olszy w stronę Podgórza można znaleźć się przed obiektywem dziewiętnastowiecznego fotografa Ignacego Kriegera czy na Plantach z czasów Wyspiańskiego. Poetyckie zapisy Końca świata…rozmawiają z Schulzem, przypominają niektóre opowiadania Pawła Huelle, czy choćby… obrazy Chagalla, tworzą przecież własną, utkaną z linii prozy i wierszy, a także z kadrów fotografii sieć, która chwyta drobiny czasu odeszłego, siłą wyobraźni podniesionego w wieczność. A może: pozwala wrócić do dziecięcych majaczeń, do obrazów zapadłych w kształtującą się dopiero osobowość; obrazów, które – jak objaśniał Schulz – stanowią dla artysty „żelazny kapitał ducha”.
3.
Nie jest to wszakże podróż idylliczna. Bohater książki czuje się nieraz zakładnikiem przeszłości, nawet tego zbyt wielkiego już domu, od którego z powodu testamentów i procesów nie sposób się uwolnić. Rozpatrzywszy się w sobie odkrywa, iż „łańcuchy i kagańce, które nam założono w dzieciństwie, są niewidzialne i bardzo ciężko je rozpiłować. Dlatego pozostałem w rezydencji, i teraz, gdy wszyscy umarli, zaczynam o nich pisać”. Pordzewiała brama w przeszłość nie prowadzi do Arkadii, przywołane sprzed lat rodzinne więzy naznacza niezrozumienie, jeśli nie wprost nieobecność miłości, wystarczy popatrzeć uważniej, by pośród mieszkańców domków na Olszy odkryć okrucieństwo, ślady ojcowskich pasów na chłopięcych plecach. Cały ten świat zresztą chyli się w przepaść, rosnący w siłę Kraków peerelowski łakomie sięga po kolejne kęsy, koparki kombinatów budowlanych pustoszą ogrody, drzewa krwawią, na ich trupach wyrastają bloki, w jednym z nich zamieszkają Julian Kornhauser i Adam Zagajewski. Spychacze gruchoczą mury fabryczek, wśród nich wytwórni „Ovomaltiny”, która miała wszak dożywotnio gwarantować siłę i odporność. Dogorywają warsztaty pamiętające epokę Austro-Węgier, jak zakład ślusarski Oremusów z Rakowickiej, w którego hali powstawały niegdyś drzwi do kościoła Mariackiego, dziś zaś zagnieździł się bodaj salon fryzjerski. Jeszcze jeden znak przekleństwa naszej narcystycznej epoki – ubytku materialności, niechęci do rzemieślniczego, rzetelnego i cierpliwego wytwarzania tego, co dotykalne, sporządzone na wieczność z żelaza i kamienia.
Nurt zagubionej wśród traw Białuchy jest może bardziej leniwy niż Miłoszowskiej Issy, ale równie nieustępliwie odmierza minuty i dziesięciolecia. Pisze Ciećkiewicz, że niegdyś, w dzieciństwie „tylko na cmentarz było daleko”, dziś droga jest bez porównania krótsza, zresztą wielu ma ją już za sobą, rozmawiając z „Marynią R.” narrator musi przyznać, że ze starego Krakowa pozostała drużyna niedobitków, starczy „palców obu dłoni” dla tych, którzy „niekoniecznie trzeźwi, spotykali na Plantach Dymnego, żartowali z Piotrem Skrzyneckim, słuchali tajemniczego profesora z drabiną na plecach”. I nie zaskakuje mnie, że zamykając akapit pisarz doda: „po kilku miesiącach Marynia umiera”. Albo że myśląc o własnym ciele, którego widok w lustrze sprawia mu przykrość, ma nadzieję, że po śmierci, znów będzie „dzieckiem / z żółtym lodem pingwin na patyku”.
4.
Urodziłem się jednak – o takt lub dwa – później niż autor Końca świata… Nie pamiętam „Pingwinów”, może jedynie majaczy gdzieś ich cień, kojarząc się z cyrkowym namiotem, sprzedawcą, niosącym zawieszone na szyi pudło. Za to czuję nadal w dłoni opakowanie lodów „Bambino”, które i w moich czasach kosztowały „dwa sześćdziesiąt”, kupowane w kiosku przy Ogrodzie Strzeleckim. Zwykle śmietankowe, rzadziej – truskawkowe, jeszcze rzadziej – te droższe, z czekoladową polewą, która zdradziecko odpadała, lądując na asfaltowej alejce Ogrodu, wtedy jeszcze nie oszpeconego galerią patriotyczno-kiczowatych rzeźb. I całym sercem rozumiem, o co chodzi Ciećkiewiczowi, gdy uporczywie skanuje swą pamięć, przekonuje: „musisz coś mieć, czegoś się uchwycić, w czymś trwać, żeby spokojnie umierać, zakotwiczony w dobrej chwili, a takie zdarzały się tylko w dzieciństwie”.
Mój komplet W poszukiwaniu straconego czasu pochodzi z lat pięćdziesiątych, wyszperałem go w antykwariacie, do którego trafił po śmierci właścicielki. Ani niechętny lekturze spadkobierca, ani czuły bukinista nie wyrzucili tego, co tkwi między kartami. Choćby listu od „inżyniera W.” z Brwinowa, który ekspediował Prousta na adres „Marii R.” na Osiedlu Oficerskim, pragnąc w ten sposób powiększyć jej „arcyzbiór bibliofila”. Płótno okładek jest przetarte, w środku z rzadka pojawiają się kreski na marginesach, niestety, nie wykiełkowały one w komentarze czy zwierzenia. „Maria R.” nie notowała, musiała natomiast kochać rośliny, co chwila odnajduję tu zasuszone liście i kwiaty, które wysuwają się bezszelestnie spomiędzy kartek, czytany przed snem Proust zasypuje mnie dawno zgasłym głogiem. I mogę tylko przepisać opis błogosławionego odpomnienia, przebicia się przez lata niepamięci, odnalezienia wspomnień z dzieciństwa, dzięki którym dorosły, znużony już swą wędrówką Marcel czuje, że owładnęła nim „rozkoszna słodycz, odosobniona, nieumotywowana. Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jego błahe, krótkość złudna; działała w ten sam sposób, w jaki działa miłość”. A nawet, że na mgnienie przestał „czuć się miernym, przypadkowym, śmiertelnym”.
5.
„Zielona budka, stojąca w ogrodzie pana Mokrzyckiego, obiecywała rajskie szczęście. Było tam wszystko: dropsy owocowe po czterdzieści groszy, dropsy czekoladowe po złotówce, lizaki za ciaka, krachla po złoty sześćdziesiąt, a nawet małe, mleczne czekoladki z wizerunkami kart brydżowych” – wspomina Ciećkiewicz. I ja pamiętam takie budki, do jednej z nich, usadowionej nad Białuchą – czy zatem nie tej samej? – zaciągałem ojca po godzinach karczowania działki, domagając się oranżady w butelce z krachlą. Po mozolnym wypchnięciu korka z wnętrza z sykiem ulatywał gaz, co wystarczało, bym czuł się nieporównanie szczęśliwszy niż dziś, wyjmując korek z butelki whisky. Czy z tej samej budki pochodziły uformowane w kształt karo landryny – dla ust kilkulatka wielkie i kanciaste, które z początku trzymałem prawie nieruchomo na języku, czekając, aż ślina zmiękczy ich brzegi? I czy gdyby jakiś producent odnalazł dawną, z pewnością prymitywną recepturę – stałyby się dziś dla mnie Proustowską magdalenką?
Czytam Koniec świata… pełen podziwu, a może i zazdrości wobec autora tej książki, a jednocześnie wędruję przez Kraków mojego dzieciństwa, wczesnej epoki gierkowskiej. Dzielnicą Wesoła, o której zresztą wcale tak się wtedy nie mówiło, nazwa spozierała jedynie z dawnych, wyblakłych tabliczek; ulicami Lubicz i Topolową, przy której kolejne pokolenia przyjmował budynek dawnego austriackiego gimnazjum – moja szkoła podstawowa, z kolegami i koleżankami, których co do jednego zgubiłem w późniejszym życiu. Ulicą Ariańską, gdzie jeden z nich mieszkał w zrujnowanym dworku, podpowiadającym – choć tylko tym, którzy przeglądali historyczne opracowania – czym była niegdyś ta dzielnica, rozległy kwartał ogrodów i pałaców, rozciągający się między murami Starego Miasta i fortami Twierdzy Kraków, po której w pamięci mojej rodziny pozostały Okopy – nazwa ulicy flankującej Ogród Botaniczny.
Gdy szliśmy ze Strzeleckiej w stronę drugą, w moją stronę Guermantów, czekał na nas równie stary jak szkoła dworzec. Wieczory i noce rozświetlał tu neon, z którego lokomotywa, wesołe wagony i dające złudzenie ruchu koła namawiały, by „korzystać z usług kolei radzieckich”, do czego zresztą nikt spośród znanych mi osób specjalnie się nie palił. Musiałem myśleć o tym neonie, kilkulatkowi zapierającym dech w piersiach, gdy ciągle nie dający się podglądnąć Święty Mikołaj podrzucił mi enerdowską kolejkę „Piko junior”, może taką samą jak ta, o której pisze Ciećkiewicz, że „wzbudziła wiele ekscytacji i zazdrości dzieci z sąsiedztwa, choć nigdy nie udało się jej uruchomić, bo brakowało transformatora, a ojciec był zbyt leniwy, czy może nieporadny, żeby go kupić w składnicy harcerskiej”.
Mój ojciec – uświadamiam sobie to w pełni dzisiaj, minąwszy ciężkie niczym kamień milowy pięćdziesiąte urodziny – poświęcał mi czasu bardzo wiele, dużo też miał cierpliwości dla chłopczyka nieśmiałego, kurczowo uczepionego rękawa rodziców, nieustannie zmuszającego go do zabawy „w Winnetou” lub „w bosmana Nowickiego”. Ale i on nie poradził sobie z dwoma zielonymi wagonikami, czarno-czerwonym parowozem i zestawem wygiętych w łuk szyn, pozwalających ułożyć niewielkie koło. Transformator nigdy się w naszym domu nie pojawił, do sterownika opatrzonego napisem „PIKO MODELLBAHN” tata podłączał dwie płaskie baterie, te z długimi elektrodami, między które można było włożyć język, by poczuć delikatne mrowienie. Może smakowałem je zbyt często, a może odpowiedzialna była peerelowska gospodarka niedoborów, tak czy inaczej – prąd zawsze był za słaby.
Pociąg w najlepszym razie toczył się przez ekstatyczną chwilę, zwykle w ogóle nie chciał ruszyć, tłoki lokomotywy stawiały wzgardliwy opór. Raz za razem, rozżalony maszynista, dłonią popychałem po szynach mój skromny skład. Myślę dziś, patrząc przez okno na wznoszoną tuż obok kolejową estakadę, że byłem o wiele zbyt młody, by w tym szarpanym, pełnym wymuszonych przystanków i monotonnie zapętlonym rytmie podróży dojrzeć jakąś przepowiednię.
Jakub Ciećkiewicz, „Koniec świata na mojej ulicy”. Kraków, Austeria, 2020.
ANDRZEJ FRANASZEK