O drugiej w nocy, tyrając czwarty dzień nad tekstem o Miłoszu w Wilnie, nacisnęłam jakiś klawisz i oczom moim zmęczonym ukazał się biały ekran. Ki diabeł – pomyślałam. I nuże rzuciłam się do odzyskiwania ośmiu stroniczek pisanych z pojedynczym odstępem. Ikonka na pulpicie Wilno śladami Miłosza była pusta, jeśli nie liczyć „yu”. Dość mało tego zostało.
Przez następne dwie godziny walczyłam z komputerem, usiłując go jakoś podejść. Moja wiedza w tym zakresie jest więcej niż skromna, mimo wielu lat stukania w klawiaturę. Sprzęt mam porządny, z dużym zapasem RAM i dwoma wielkimi monitorami. Na jednym ukazuje się pisany właśnie tekst, na drugim szukam różnych danych w internecie czy we własnych archiwach.
A tu tylko drwiące „yu”. Przecież nie zamierzałam pisać yucca. Gdzie Rzym, gdzie Krym. Zastanawiałam się, czy się rozpłakać, czy gdzieś zadzwonić ze skargą. Wykluczyłam Europę, bo pora niestosowna. Ale moją szwagierkę w Nowym Jorku mogłam zaskoczyć telefonem, tam u nich było sześć godzin wcześniej. Liczyłam, że sobie ulżę, tym bardziej, że płacę grosze za taryfę z USA. Że ona tam daleko pocieszy i przekona, że jak wezwę jakiegoś komputerowca, to on mi wyrwie z elektronicznych trzewi utracony tekst.
Czesław Miłosz, Nonza 1983. Fot. R. Gorczyńska
Po pierwszym „halo” zorientowałam się, że powinowata po drugiej stronie jest spięta. Niby dwukrotnie zaszczepiona, ale licho w megalopolis nie śpi. Właśnie dowiedziała się, że mutacja gorsza od angielskiej i afrykańskiej zaatakowała Nowy Jork. Jakby tego było mało, zastałam ją przy głowieniu się nad podatkami. A już najgorzej obawiała się komplikacji w związku z rychłym przylotem do Warszawy. Lękała się kwarantanny, samego lotu, zawleczenia zarazy w nowej odmianie na swoim ubraniu.
Cierpliwie wysłuchałam jej żalów i w końcu rozpoczęłam swoje. Szwagierka od wieków utrzymuje, że ma coś wspólnego z czarownictwem, więc nie za bardzo się zdziwiłam, gdy odpowiedziała:
– Miłosz był ciekaw tego, co napisałaś o nim.
– Załóżmy – odparłam. – Za życia nie raz sobie życzył, żebym pisała o jego twórczości. Ale skoro tak twierdzisz, to dlaczego porwał mi ten niedokończony szkic?
– Chciał się wczytać – padła odpowiedź z Nowego Jorku.
Jakoś mnie to nie przekonało. – Pewnie mu się nie spodobał – orzekłam po namyśle. – To już bardziej prawdopodobne. I nawet przyznam mu rację. Za bardzo się skupiłam na różnych historycznych faktach, które każdy może sobie wyczytać w książkach. Za mało w tym było skupienia się na Czesiu chłopcu i Czesławie młodzieńcu. On tam spędził siedemnaście formatywnych lat, a gdy go zmuszono do wyjazdu z Wilna po zwolnieniu z radia, uważał, że to była jego pierwsza emigracja. Utrata Wilna na rzecz Warszawy.
– No widzisz – zgodziła się szwagierka, emigrantka od pół wieku. – To popraw.
– Co mam poprawić, jak zostało tylko „yu”? Zamilkłam na dłuższą chwilę. – Wiem! – w końcu wykrzyknęłam. – To z zemsty!
– Za co?
– No wiesz, niedawno byłam w teatrze, na premierze. Po spektaklu część widzów została zaproszona na poczęstunek, jak się teraz mawia. Przed sobą ujrzałam Miłosza w wianuszku akolitów. Stał do mnie plecami, ale w półobrocie zauważył mnie i syknął w moją stronę: – Nie przyszedłem tu sam. – Wzruszyłam ramionami. Co to miało znaczyć? Przecież nie rzucałam się w jego stronę jak jakaś groupie. Grzecznie sobie stałam przy szklanej ladzie, na której kątem oka zauważyłam paterę z z tortem. Tort był przyozdobiony grzywą bitej śmietany. W oka mgnieniu chwyciłam paterę za nóżkę, zawołałam cicho „Czesław”, poeta się odwrócił, a ja z zamachu wyrżnęłam mu śmietanowym ciastem prosto w twarz. Efekt był jak z komedii slapstickowych, których wiele się naoglądałam. Na wszelki wypadek szybko się oddaliłam, darowując sobie poczęstunek.
– Zaraz, co ty gadasz? Niedawno spotkałaś Miłosza? W teatrze? Przecież one są zamknięte z powodu zarazy, a on umarł piętnaście lat temu.
– Opowiedziałam ci mój sen. Ten numer z tortem zdecydowanie mu się nie spodobał, więc odczekał trochę i się zemścił. No wiesz, „Dziś ja wielki największy z całego powiatu/ Ogłosić mogę wyrok. Służba. Dać ją katu”.
Zamilkłyśmy obie, zastanawiając się nad przenikaniem światów.
RENATA GORCZYŃSKA
Szczęśliwym trafem dotarły do nas niemal równocześnie dwa tomy prozy Wacława A. Zbyszewskiego (1903-1985) wydane przez Wydawnictwo Więź: korespondencja z Jerzym Giedroyciem (Listy 1939-1984) i zbiór portretów-nekrologów pt. Ludzie, których znałem. Pierwszy tom opracował Rafał Habielski, drugi – Rafał Habielski i Paweł Kądziela.
Dziwna to persona ten WAZ – jak lubił się podpisywać. Kto miał do czynienia z prasą emigracyjną, musiał się natknąć na jego teksty. Drukował systematycznie i niemal wszędzie, od „Lwowa i Wilna” Stanisława Cata-Mackiewicza po „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, od „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego po „Kulturę” Giedroycia. Przez wiele lat pamflety WAZ pozostawały rozsiane po szpaltach czasopism, bo za życia publicysty nie ukazała się ani jedna jego książka. Pierwszy wybór tekstów to opublikowany Bibliotece „Kultury” w roku 1992 tom Zagubieni romantycy i inni. Zawiera on m.in. na poły reportażową relację o początkach Instytutu Literackiego i „Kultury” Zagubieni romantycy. Panegiryk – pamflet – próba nekrologu? – jeden z najlepszych i najbardziej znany utwór Zbyszewskiego.
WAZ nie miał po prostu ochoty wybrać i wydać swoich najlepszych utworów w osobnym tomie. Wydawnictw na emigracji nie brakowało, a pieniądze na druk na pewno by się znalazły. Zresztą publikację sfinansować mógł sam autor, bo u schyłku życia był zamożnym jak na warunki emigracyjne człowiekiem. Ale Zbyszewski tego zaniechał. Może nie miał o swoich utworach tak wysokiego mniemania, jak to deklarował. Może nie chciał dawać pretekstu recenzentom do oceny jego dorobku. Nie miał ochoty czytać o sobie żadnych uwag ludzi nieznajomych czy przypadkowych. Nie uważał się za pisarza, uważał się za publicystę, co w jego przekonaniu oznaczało chyba wyższy stopień wtajemniczenia.
Pamiętam swoje zdumienie, kiedy kilkadziesiąt lat temu przeczytałem uwagi Zbyszewskiego o Gombrowiczu, sformułowane w roku 1969. „Gombrowicz – pisał WAZ w «Wiadomościach» – był człowiekiem bez talentu pisarskiego, tzn. jego postaci były zawsze ściśle papierowe […], wygłaszały tylko pewne tezy, nudne, mętne: ziarnko prawdy, a więc że Polacy grzeszą megalomanią i wierzą, że wszyscy ich kochają, było ukryte pod grubym pokładem osobistego zarozumialstwa, arogancji, złych manier, wielosłowia, zwykłego grubiaństwa. […] Gombrowicz był zawsze tylko pomniejszym literatem; a gdy chodzi o talent pisarski i stylistyczny, porównywanie go z obu Mackiewiczami [Stanisławem, publicystą, i Józefem, powieściopisarzem], z Tadeuszem Nowakowskim i z Hłaską takoż było nie do pomyślenia, i to ani przez chwilę” (Gombrowicz i Hłasko).
Nie wiem, co mnie wówczas bardziej zdumiało, brawura czy dezynwoltura autora. W roku swojej śmierci Gombrowicz był postacią znaczącą w Europie, nie mówiąc już o Polsce. Zbyszewski jednym gestem zrzucał ze stołu powieści i dramaty autora Ferdydurke i kilka tomów Dziennika, żeby zrobić miejsce dla bigosu i wódki, którymi postanowił ugościć swych sąsiadów nadjeżdżających kuligiem. Było dla mnie jasne, że jedyną książką Gombrowicza, jaką WAZ przeglądał czy kartkował, był Trans-Atlantyk. Natomiast Hłaskę przeczytał chyba całego, uważał go za „wielką pozycję”, „wielkie nazwisko”. Przepowiadał, że zdobędzie po śmierci wielką sławę.
WAZ na tematy literackie pisywał rzadko i nigdy literatury nie traktował zbyt poważnie. Lubił krótkie utwory, opowiadania, nowele, rzeczy dłuższe go nudziły. Przypuszczam, że nie wierzył w aspiracje intelektualne literatury, która w wieku XX stała się trudna, zdehumanizowana (by posłużyć się pojęciem Ortegi y Gasseta), coraz mniej atrakcyjna w sensie XIX-wiecznym. Zbyszewskiego to nic nie obchodziło.
Miał odwagę być anachroniczny. Podejrzewam, że przedstawiał siebie jako bardziej anachronicznego, niż był w rzeczywistości. Taki miał fason, lubił ten fason i nie zamierzał z niego rezygnować. W swoim anachronizmie był wierny sobie. Nie pasował do swoich czasów i nie zamierzał się do nich dopasowywać. Był w tym na wskroś sarmacki, szlachecki, kresowy. Taki tupet i upór bywają irytujące, ale w literaturze prawie każde dziwactwo można przekuć w wartość. Staroświecczyzna może wydać rumiane owoce.
Afiszowanie się z dziwactwem kosztuje i nie każdego stać na taki wydatek. Trzeba przyznać, że Zbyszewski miał rozmach. Jego anachronizm przejawiał się nie tylko w sądach o literaturze, ale i w jego sposobie pojmowania polityki. W XX wieku była ona już czymś całkowicie innym niż w XIX stuleciu. Zbyszewski jakby tego nie zauważył. Na pewno zauważył, bo spostrzegawczości mu nie brakowało, ale zignorował. Dla Zbyszewskiego polityka jest wciąż domeną działania jednostek. Miarą nowoczesnego myślenia o polityce jest dla mnie publicystyka Juliusza Mieroszewskiego. Zbyszewskiego interesowała nie tyle polityka, co politycy. Przyglądał się każdemu z nich z osobna jak bohaterom odgrywającym na scenie przepisaną im rolę. Polityka stała się w XX wieku domeną ruchów masowych, ideologii, propagandy, terroru i indoktrynacji na niebywałą skalę, ale WAZ skupiał uwagę na izolowanych postaciach. Miał do tego prawo, nie reprezentował żadnej partii ani programu politycznego, nie angażował się. W tym sensie stawał po stronie literatury, koncentrował się w swoich pamfletach na konkretnym człowieku, nie tracił z oczu jego cech indywidualnych, jego nawyków czy nawet śmieszności. Największy kataklizm ma swój osobowy, konkretny wymiar. Zbyszewskiego interesuje właśnie ten człowiek, który gdzieś się rodzi, dąży do czegoś, umiera. Odnosi jakiś sukces (przynajmniej tak mu się wydaje) lub ponosi klęskę. O tym wyizolowanym bohaterze Zbyszewski potrafił napisać z polotem, anegdotycznie, bez sentymentalizmu. Dobrym przykładem jego maniery pisarskiej (w pozytywnym sensie) jest akapit o ambasadorze Józefie Lipskim, przedstawicielu Rzeczpospolitej w nazistowskim Berlinie. WAZ w kilku zdaniach streszcza dramat Polski w roku 1939:
„Lipski na pewno, tak jak całe nasze społeczeństwo, przeceniał nasze siły wojskowe. […] Pocieszaliśmy się wówczas nadzieją, że sfery wtajemniczone, sfery miarodajne wiedzą coś więcej niż tłum szarych ludzi. Nic nie wiedzieli. Nie tylko Lipski nic nie wiedział, także dla Becka, który ciągle wyjeżdżał ze swą wiedzą wojskową, ze swymi pułkownikowskimi gwiazdkami, klęska polska była zupełną siurpryzą. W Kutach [przy przechodzeniu granicy polsko-rumuńskiej] miał on powiedzieć: «Zachowywałem się, jakbym miał sto dywizji, a miałem g…». Lipski też by zapewne inaczej zachowywał się w Berlinie, gdyby zdawał sobie sprawę z beznadziejności naszego wojskowego położenia”.
Katastrofa wrześniowa ukazana tu została z perspektywy ambasadora Lipskiego i ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, którzy – niczym aktorzy w tragedii – działali, nie wiedząc, że losy państwa i ich własne zostały już rozstrzygnięte. Użycie wulgaryzmu i słowa nacechowanego komicznie jest sygnałem dystansu narratora do wydarzeń i do samej opowieści.
Obydwie książki Zbyszewskiego zostały starannie wydane i opatrzone treściwymi wstępami. Przypisy, obecne zarówno w wyborze utworów, jak i w tomie epistolograficznym, służą czytelnikowi niezbędnymi informacjami. Od świata, o którym Zbyszewski z taką swadą opowiadał, dzieli nas bowiem znaczny dystans.
ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK
Roman Palester (1907–1989) pierwsze sukcesy kompozytorskie odniósł już przed wojną – jego poemat symfoniczny Taniec z Osmołody z powodzeniem wykonano w 1936 w Barcelonie, a rok później balet Pieśń o Ziemi nagrodzono podczas Wystawy Światowej w Paryżu Złotym Medalem. Twórca nie stronił też od muzyki filmowej – prawdziwym hitem stała się wykonywana przez Eugeniusza Bodo piosenka Baby, ach te baby, skomponowana do filmu Zabawka. Kompozytor aktywnie działał też w strukturach Międzynarodowego Towarzystwa Muzyki Współczesnej i jego polskiej sekcji – był jej wiceprezesem. Wojnę spędził częściowo w Warszawie, a częściowo w podkrakowskim majątku rodziny żony, Żerosławicach. Bardzo wiele wówczas komponował. W pierwszych latach po wojnie uznawany był w kraju za następcę Karola Szymanowskiego. W 1947 postanowił jednak wyjechać wraz z żoną do Paryża. Był to wyjazd całkowicie oficjalny. Żona kompozytora, Barbara, miała zająć się w stolicy Francji promocją muzyki polskiej na zlecenie Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, Palester zaś postanowił jej towarzyszyć. Początkowo miał zamiar mieszkać w Paryżu, utrzymując jednocześnie poprawne stosunki z krajem. I rzeczywiście, przyjeżdżał do Polski dość regularnie, dbał o kontakty ze Związkiem Kompozytorów Polskich i Polskim Wydawnictwem Muzycznym, od czasu do czasu pisywał nawet (podobnie jak i Barbara) do „Ruchu Muzycznego”. Liczył, że – podobnie jak przed wojną – utrzymanie takiego status quo będzie przynajmniej przez jakiś czas możliwe. Jednocześnie korespondował jednak z przyjaciółmi w Stanach Zjednoczonych – Jerzym Fitelbergiem i Kazimierzem Wierzyńskim, próbując wybadać grunt pod ewentualny wyjazd za ocean. Przez jakiś czas wszystko układało się nie najgorzej. Utwory Palestra, wykonywane tak w Polsce, jak i za granicą, wydawała krakowska oficyna. Życzliwy mu Zygmunt Mycielski, od 1947 roku zasiadający we władzach ZKP, pomagał mu w otrzymywaniu kompozytorskich zamówień, a ZAIKS przekazywał spływające do organizacji tantiemy.
Jednak już w 1948 kurs polityczny wobec kultury w PRL zaczął się zaostrzać, a po wprowadzeniu socrealizmu kompozytorzy poddani zostali silnemu naciskowi władz. Jednocześnie utrudniono zagraniczne wyjazdy, coraz wyraźniej ucinając także kontakty z pozostającymi na emigracji twórcami. W końcu lat czterdziestych tak Mycielski, jak i szef PWM, Tadeusz Ochlewski, coraz bardziej nagląco wzywali Palestra do powrotu do kraju, nie do końca rozumiejąc powody jego pozostawania za granicą – w ich przekonaniu należało bowiem pracować na rzecz kultury na miejscu, mimo wszystko.
Palester jednak nie spieszył się z powrotem. Spokojnie obserwował rozwój sytuacji. W sierpniu 1949 przyjechał nawet na sławetny Zjazd Kompozytorów i Krytyków Muzycznych w Łagowie Lubuskim, gdzie był m.in. świadkiem przemowy wiceministra Włodzimierza Sokorskiego nakazującego kompozytorom tworzyć muzykę realistyczną w formie i socjalistyczną w treści. Słuchał też oskarżeń o formalizm, jakie dotknęły Nokturn Panufnika czy – w znacznie większym stopniu – II Symfonię „Olimpijską” Zbigniewa Turskiego. Turski, złamany psychicznie, złożył wówczas stosowną samokrytykę, ale nigdy już nie skomponował kompozycji na miarę tej pognębionej symfonii, będącej zresztą jedną z najlepszych polskich symfonii końca lat czterdziestych (rok wcześniej nagrodzono ją Złotym Medalem podczas Olimpijskiego Konkursu Sztuki w Londynie). Sam Sokorski mamił wówczas Palestra obietnicami pozycji czy to rektora warszawskiej uczelni muzycznej, czy może nawet dyrektora stołecznej filharmonii – oczywiście pod warunkiem powrotu na stałe do kraju. Palester jednak wrócił do Paryża nie podejmując żadnej wiążącej decyzji. Po latach uznał, że to był ostatni moment na legalny wyjazd z kraju – niewiele później zapewne już by mu nie zwrócono paszportu i chcąc nie chcąc zostałby w Polsce.
Przez jakiś czas jego sytuacja była jeszcze niejasna, jednak w 1950 w emigracyjnej prasie ukazała się informacja, że Palester zerwał stosunki z komunistyczną ojczyzną, będąc przy tym „pierwszym wybitnym przedstawicielem sztuki zza żelaznej kurtyny, który wybrał wolność”. Nie była to zresztą do końca prawda, bo wcześniej – w grudniu 1948 roku – na stronę „wroga” przeszedł inny kompozytor, Tadeusz Zygfryd Kassern. Pełniąc dotąd funkcję attaché kulturalnego Ambasady PRL w Stanach Zjednoczonych, postanowił nie wracać do Polski i został w Ameryce. Jednak Palester mieszkał we Francji, nie pracował wcześniej na żadnej rządowej posadzie w PRL, no i był twórcą o wyższej niż Kassern randze. Informacja o jego „zdradzie” z miejsca zatem utorowała sobie drogę i do mediów emigracyjnych, i do najwyższych czynników rządowych w kraju, które rychło podjęły decyzję o wycofaniu jego nazwiska z publikacji i programów koncertowych, wyrzuceniu go z ZKP oraz skierowaniu opublikowanych partytur jego kompozycji na przemiał. Jak się później okazało, część z nich udało się Ochlewskiemu uratować (wiele lat temu opowiadano mi, że w kartkowym katalogu biblioteki PWM ukryto wtedy zapisy odnoszące się do utworów Palestra pod nazwiskiem Palestriny…), tym niemniej Palester przestał w PRL istnieć. Po raz pierwszy postąpiono wówczas z artystą pozostałym na emigracji tak brutalnie (i bynajmniej nie po raz ostatni). Sam Palester przyznał po latach, że „był to cios, po którym się nigdy w pełni nie pozbierał”.
Tymczasem stanął przed koniecznością ułożenia sobie życia na obczyźnie. Szczęśliwie umiał nie tylko komponować, ale był też erudytą o szerokiej wiedzy i miał sprawne pióro. Zarówno przed, jak i po wojnie publikował artykuły na tematy muzyczne, m.in. na łamach „Muzyki”, „Muzyki Polskiej”, „Kwartalnika Muzycznego” (przed wojną) i „Ruchu Muzycznego” (po 1945). I to właśnie te umiejętności miały okazać się na emigracji znacznie bardziej pomocne niż wytrawny warsztat kompozytorski.
W 1951 nawiązał kontakt z Jerzym Giedroyciem. W efekcie na łamach „Kultury” pojawiły się wówczas dwa obszerne artykuły Palestra traktujące o powinności i zadaniach artysty – Konflikt Marsjasza (nr 7-8) oraz Uwagi o muzyce, czyli „pazylogia” i „współczesny Apollo” (nr 11). I choć w „Kulturze” nie zagrzał miejsca, czego Giedroyc chyba trochę żałował (o kontaktach Palestra z Giedroyciem pisałam szerzej w „Muzyce” nr 1/2019), niewątpliwie artykuły te wraz z działaniami przyjaciół po obu stronach oceanu przyniosły mu nową posadę. Mianowicie, w maju 1952 dołączył do zespołu uruchamianej właśnie w Monachium polskiej sekcji Radia Wolna Europa – i to w randze kierownika działu kultury, podczas gdy za sprawy muzyczne odpowiadać miała jego żona Barbara.
Palestrowie przenieśli się zatem do Monachium, choć to Paryż pozostał ich ukochanym miastem – tam zachowali mieszkanie i przyjeżdżali jak najczęściej, i tam w końcu powrócili w 1972, kiedy zakończyli współpracę z RWE i przeszli na emeryturę. Sprawy bytowe zostały zatem ułożone. Palester prężnie włączył się w działalność Radia, korzystając przy tym z przyzwolenia Jana Nowaka na to, by być obecnym w redakcji do południa, a pozostały czas przeznaczyć na pracę twórczą. Z tym drugim było jednak różnie – praca nad kolejnymi kompozycjami posuwała się bardzo powoli, a sytuację kompozytora komplikowało wiele kwestii. Problemem był brak solidnego wydawcy, który dbałby również o promocję jego muzyki – po rozwiązaniu kontraktu z PWM Palester szukał różnych opcji, w końcu podpisał umowę z mediolańskim wydawcą Suvini Zerboni, na co miała zapewne wpływ jego przyjaźń z kompozytorem włoskim Luigim Dallapiccolą. Dodatkowo Palester, który nie zdecydował się na przyjęcie nowego obywatelstwa i do końca życia posługiwał paszportem nansenowskim, nie mógł liczyć na wsparcie swej twórczości na arenie międzynarodowej. Po 1956 roku przestano go zapraszać na festiwale i spotkania Międzynarodowego Towarzystwa Muzyki Współczesnej, gdzie do czasów odwilży nieformalnie pełnił rolę polskiego przedstawiciela (rząd PRL nie posyłał do MTMW przedstawicieli z kraju, działalność polskiego oddziału towarzystwa została zresztą zawieszona). W 1957 jednak kraj wznowił kontakty z międzynarodowymi instytucjami muzycznymi i odtąd w gremiach MTMW nie było już miejsca dla emigranta – polską sekcję reprezentowali odtąd m.in. Grażyna Bacewicz i Witold Lutosławski.
I choć jeszcze w swym przemówieniu dla radia BBC w 1951 roku Palester mówił m.in.: „Być może że my, tutaj, przeżywamy głębszy od was kryzys moralny, spowodowany oddaleniem od kraju, ale i my, i wy zdajemy sobie sprawę, że linia ponurej granicy, która nas dzieli nie może trwać długo, jeśli świat ma zachować jakiś sens i zdolność do życia i dalszego rozwoju.” – to po okresie odwilży, kiedy na Zachodzie zaczęła być mocno promowana muzyka twórców z Polski, ale oczywiście nie tych, którzy jak Palester wciąż byli emigrantami, mocno przeżywał to ponowne odrzucenie. Obaj z mieszkającym w Londynie i równie jak on zakazanym w kraju Panufnikiem zżymali się na to, iż jeżdżący z odczytami o polskiej muzyce koledzy z Warszawy nie wspominają nawet o emigracyjnych kompozytorach. Nie do końca też rozumieli, dlaczego nadal nie wykonuje się ich w kraju. W marcu 1961 rozgoryczony Palester pisał nawet do Panufnika:
A jak jest po Październiku — to przecież też wiesz. Zresztą przyznam Ci się, że ja bym tam specjalnie naszych koleżków nie bronił… Oni teraz odstawiają przed Zachodem bardzo „wolnych”, a po cichu się skarżą, że im przeglądają i kontrolują programy, że Ciebie czy mnie nie wolno grać. (A tymczasem przekonałem się, że to ich strach, bo jak ktoś z kapelmistrzów jest odważny, to potrafi „przemycić” nas.) Otóż więc — tacy wolni, jakich udają, to oni nie są, ale proszą, żeby tego nie mówić, bo jakoby „może im to zaszkodzić”. Mam niejakie wątpliwości, czy tak jest rzeczywiście. A zresztą przyznam Ci się szczerze, że nie mam zamiaru o nich kruszyć kopii, bo Ty czy ja ich też nic nie obchodzimy i tylko im lżej robić kariery, bo nas nie ma.
Na co dzień jednak pochłaniała go praca w RWE. W pierwszych latach działalności stacji prowadził regularnie trzy cykle audycji: „Muzyka obala granice”, „Okno na Zachód” oraz „Kultura w niewoli”. Bardzo ostro piętnował tam poczynania swych kolegów w kraju – dostawało się od niego nie tylko Zofii Lissie czy Włodzimierzowi Sokorskiemu, ale także i Panufnikowi, i Mycielskiemu, i Szeligowskiemu, nie wspominając o Alfredzie Gradsteinie, autorze Kantaty „Słowo o Stalinie” do słów Broniewskiego. Jeszcze w audycji z 9 lipca 1954 Palester gromił Panufnika za jego krytyczne wypowiedzi na temat muzyki na Zachodzie wygłaszane na antenie warszawskiego radia, by tuż po ogłoszeniu jego ucieczki z Polski ze szczerą sympatią powitać go w gronie emigracyjnych twórców podczas rozmowy emitowanej na antenie RWE (do posłuchania tutaj).
Po odwilży w Polsce ton audycji Palestra znacznie się zmienił, podobnie jak ich częstotliwość. Mniej już w nich polityki wymierzonej w działania Warszawy, więcej audycji poświęconych konkretnym twórcom i wydarzeniom ze świata kultury. Palester potrafił ze swadą i ogromną wiedzą opowiadać zarówno o kompozytorach, jak i malarzach czy pisarzach. Już po oficjalnym przejściu na emeryturę, w 1973 roku znakomicie poprowadził z Paryża dyskusję „okrągłego stołu” poświęconą niedawno zmarłemu Pablo Picasso, z udziałem Józefa Czapskiego, Konstantego Jeleńskiego i Adama Sutkowskiego (można jej posłuchać tutaj).
Niestety, na działalności w RWE ucierpiała twórczość kompozytorska Palestra. Choć cały czas komponował, jego utwory coraz rzadziej pojawiały się w programach koncertowych we Francji czy Belgii (gdzie do początku lat sześćdziesiątych miał dobre kontakty). W Polsce dopiero w 1977 zniesiono zapis cenzury na jego nazwisko i odtąd stopniowo przywracano jego muzykę. W następnych latach na Warszawskiej Jesieni wykonano m.in. Koncert altówkowy i V Symfonię, a w 1983 roku w Krakowie zabrzmiało m.in. dedykowane Janowi Pawłowi II Te Deum. Wtedy też Palester po raz jedyny przyjechał do kraju. Ten przyjazd był nieporównywalny do fety, jaką w 1990 roku zgotować miano Panufnikowi, ale pamiętajmy, że wrzesień 1983 to nie był jeszcze czas na honorowanie tak długo wyklętego emigranta. Do końca nie było wiadomo, czy zaplanowane koncerty w ogóle się odbędą i czy można będzie zorganizować publiczne spotkanie z kompozytorem. Było to jednak ważne wydarzenie, ów symboliczny powrót Palestra do Krakowa, z którego wyjechał przed tak wielu laty. PWM wznowił z nim współpracę i rozpoczął przygotowania do publikacji jego nut, planowano też kolejne wydarzenia. Zabrakło jednak czasu.
Praca w Radiu Wolna Europa miała dla Palestra ogromne znaczenie. To dzięki niej miał poczucie obcowania na co dzień z krajem. A i w kraju go słuchano. Wojciech Karpiński w swym szkicu o Radiu Wolna Europa wskazywał co prawda, że „sprawy kultury cieszyły się mniejszym zainteresowaniem radia”, ale jednocześnie notował: „Z kulturalnych audycji Wolnej Europy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zapamiętałem ciekawe audycje Romana Palestra (m.in. o Skrzydłach ołtarza Gustawa Herlinga-Grudzińskiego)”. Z Herlingiem-Grudzińskim połączyła zresztą Palestra bliska przyjaźń – planował nawet skomponowanie opery do jego tekstów (m.in. mowa była o Wieży), do czego jednak ostatecznie nie doszło. Zachowała się jednak ich korespondencja, obszerna i niezwykle ciekawa (więcej pisze na ten temat Lech Dzierżanowski w „Rocznikach Humanistycznych”, nr 1/2021).
Jako kompozytor Roman Palester stracił przez swą emigrację bardzo wiele. Z pozycji następcy Szymanowskiego przeszedł na pozycję twórcy nieobecnego, konsekwentnie wymazywanego z polskiego życia muzycznego i ze świadomości kolejnych pokoleń muzyków i melomanów. Strata to chyba tym boleśniejsza, że jego język muzyczny wpisywałby się nieźle w tendencje najmocniej obecne na festiwalach Warszawska Jesień. Głęboki liryzm jego silnie ekspresjonistycznych kompozycji stanowiłby znakomitą paralelę choćby dla dokonań Tadeusza Bairda, który często uznawany jest za jedynego przedstawiciela tych trendów w dorobku twórców tzw. „polskiej szkoły kompozytorskiej”. I Baird, i Palester napisali zresztą w drugiej połowie lat siedemdziesiątych koncerty na altówkę, przejmujące i głęboko intensywne w wyrazie (oba skomponowane dla Stefana Kamasy). Dopiero od niedawna muzyka Palestra, przez wiele lat pozostająca w zapomnieniu, jest konsekwentnie przypominana – przede wszystkim w serii monograficznych nagrań płytowych. Jest zatem szansa, że z wolna znajdzie swoje miejsce i na salach koncertowych, i w sercach melomanów.
A co z audycjami Radia Wolna Europa? Ich maszynopisy spoczywają w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie, w Archiwum Romana Palestra. Częściowo dostępne są na poświęconej Palestrowi stronie internetowej (www.palester.polmic.pl). Trwają prace nad ich edycją, a publikację pism kompozytora zapowiada Polskie Wydawnictwo Muzyczne. Będzie zatem można wkrótce dokładniej się z tą stroną aktywności Palestra zapoznać. O samym Radiu Wolna Europa napisano już wiele, także o udziale w nim Romana Palestra. On sam rolę RWE w życiu swoim i żony podsumował słowami:
Monachium dawało nam jedyne w swoim rodzaju, niezastąpione poczucie najbliższego, codziennego kontaktu z krajem. To był kontakt z tym, co się działo w najbardziej prozaiczny sposób każdego dnia, a nie jakieś bujanie „kulturalno-wspominkowe”. Żyliśmy tym, co się tam działo do tego stopnia, że niekiedy w ogóle nie czuliśmy, że jesteśmy na emigracji. I to było najcenniejsze. [Jagoda Jędrychowska, Rozmowa z Romanem Palestrem, w: Widzieć Polskę z oddalenia, Paryż 1988].
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
Ktoś o nim pamięta? Ktoś go czyta? A był jednym z czołowych pikadorczyków, nim dołączyli do nich Jarosław Iwaszkiewicz i Kazimierz Wierzyński. Współtworzył grupę Skamander, a na jego ślubie w 1922 roku z panną Awenarius drużbami byli Iwaszkiewicz i Stanisław Baliński, co poczytywali sobie za zaszczyt, bo asystowali wnukowi cara Aleksandra II. Iwaszkiewicz opisał tę ceremonię w powieści Hilary, syn buchaltera, Baliński sportretował Karskich oraz ich posiadłość Chrzęsne w noweli grozy Koniec rodziny Jasnych, ogłoszonej w 1923 roku w dwóch zeszytach „Skamandra” – majowo-czerwcowym i lipcowo-sierpniowo-wrześniowym.
W liście z 12 maja 1967, kilka dni po śmierci Karskiego, Baliński pisał do jego żony, Ewy Karskiej: „Śmierć Zygmusia bardzo mnie przejęła. Szereg jego wierszy z «Wiadomości» wyciąłem sobie nawet na pamiątkę. List pani powiał echem dawnych lat (Chrzęsne, gdzie byłem i które może zbyt młodzieńczo-ostro opisałem w noweli Koniec rodziny Jasnych; majątek nazywał się w noweli «Jasne»)”. W noweli Balińskiego Zygmunt Karski posłużył za pierwowzór dla Zygmunta Jasnego, a Chrzęsne użyczyło cech majątkowi Jasne.
Utwór zaczyna się od charakterystyki Zygmunta Jasnego vel Karskiego:
Zygmunta Jasnego znałem tylko z jego krótkich przyjazdów do Warszawy. Szczupły i przystojny chłopczyna przyplątał się do nas jakiś rok temu i wmawiał kolejno każdemu, że jest poetą. Włóczył się po mieście albo przesiadywał z nami w redakcji, milczący i zamyślony, przysłuchując się rozmowie z minimalnym zainteresowaniem.
Czasami usiłował czytać nam swoje poematy, gdzie zawsze była mowa o „melancholii” i „lazurowych jazdach”, albo wtrącał się do rozmowy i nie można było nigdy zrozumieć, o co mu chodzi. Nie odstępował jednego z nas przez trzy dni swego pobytu i znowu znikał.
Władysław Podkowiński „Sad w Chrzęsnem”
Do dworu, pośród splątanych gąszczy i wysokich traw z wydeptanymi ścieżkami, wiódł szeroki zajazd, z którego było widać na oścież otwarte okna z rozwieszonymi na haczykach mantylami i szalami targanymi przez upalny wiatr. Dom szumiał własnym życiem: skrzypiały podłogi, trzaskały drzwi, rozlegały się stłumione głosy i szybkie kroki. Gdy narrator zajechał bryczką przed ganek, na powitanie wyszedł mu Zygmunt Jasny z ojcem, określanym mianem „pan Jasny”, w którym rozpoznajemy ojca Zygmunta Karskiego, czyli Zygmunta Karskiego seniora. Był wysoki i tęgi, stale robił wrażenie czymś zaaferowanego; przy tym miał „dziwnie wątły wyraz oczu, prawie dziecinny”, co czyniło go podobnym do syna. Obaj mówili dużo, z przymrużonymi od pośpiechu oczami, ale niełatwo było spamiętać, co mówią. Ułatwieniem dla pamięci było, iż pan Jasny zwykł powtarzać całe zdania, każdego dnia o tej samej porze, co czyniło te dni podobnymi do siebie jak dwie krople wody. Niezmienny refren brzmiał:
– Zygmuncie! Zygmuncie! Wszystkie wózki – nietknięte! Proszę cię tu, bliżej okna! Za tydzień zaczynamy zwózkę, a oni ani myślą o karach. Koła i gwoździe leżą pod spiżarnią! Pan wybaczy – dodał, zwracając się do mnie – trzeba myśleć o wszystkim nieustannie, bez przerwy, bez wytchnienia, myśleć przez wszystkie chwile! Okna! Okna, na przykład. Miały zająć się firankami – i dotąd ani śladu firanek. Te mantyle i szale cuchną mi naftaliną! Codziennie musimy się umawiać i codziennie – na próżno.
Z powszedniego zdyszanego pośpiechu i gorączkowej bezczynności nic nie wynika. Są jałowe, gdyż wystarczają samym sobie. Cała energia wyczerpuje się w głośnej skardze i nie starcza już jej na cichą, uporczywą, przynoszącą efekty pracę. Na dziedzińcu, głównej arenie pracy, było pusto, „folwarczek miał oblicze drzemiącego staruszka”. W ten leniwy pejzaż włączały się trzy stare ciotki Zygmunta Jasnego, narzekające trzeszczącymi głosami, że nudne obowiązki oddalają je coraz bardziej od wielkiego świata, a było nim dla nich wszystko, co wykraczało poza mały ogród okalający dom. Mówiły przeważnie o firankach, które należało zawiesić w oknach w miejsce mantyli i szalów. Ze łzami w oczach tłumaczyły się przed panem Jasnym i przed gościem, iż nie miały na to chwili czasu, tak były pochłonięte pracą. Ale ich czynności niczym się nie różniły od działań pana Jasnego: stanowiły bystry ciąg słów, gestów i ruchów, które nie wpływały na kształt świata. Czasami tylko zastygały w bezruchu, słuchając staroświeckiej pozytywki, która grała dawno przebrzmiałą melodię. Utrudzone życiem stare kobiety słuchały niemodnego walca, by wróciła do nich młodość – bo młoda jest zawsze powrotna wiosna, choć ta pora roku, tak jak trzy pozostałe, stara jest jak świat.
Jaki był kształt świata widzianego z okien przesłoniętych mantylami i szalami? Ścieżki przecinały trawniki z wybujałą zielenią; zapach macierzanki, zieleńca i rumianku napełniał głowę słodkim ciężarem; nad łopuchami i przeróżnymi ziołami latały bucząc setki owadów. I ani śladu człowieka, lipcowy skwar obezwładniał ludzi trudną do przezwyciężenia niemocą. Opis Balińskiego ma w sobie coś z płótna Sad w Chrzęsnem Władysława Podkowińskiego, na które można patrzeć bez końca, nie wiedząc, czy jest to zasługa samego miejsca czy malarza, który je wyczarował. W jesienny, słoneczny dzień park tchnie sytym spokojem i złoci się od liści wiszących na gałęziach i ścielących się na trawie. Uśpione jesienią drzewa odpoczywają po skwarnym lecie. Odnosi się wrażenie, jakby Podkowiński, czule żegnając się z Chrzęsnem, chciał je zapamiętać i pokazać innym jako raj w kulminacyjnej fazie rozwoju – o ile raj podlega prawu rozwoju. Ale czy to piękno, które tak zachwyca, nie jest okupione śmiercią? Pazur czasu zdrapie za chwilę z liści złoto, a cudowny sad stanie się scenerią liści więdnących i opadających. Może ów sad to śmierć uszminkowana barwami życia, mapa przeczuwanej ludzkiej niedoli?
Na spacerze narrator i Zygmunt Jasny spotkali Martę, siostrę Zygmunta, czyli – skoro stosujemy klucz biograficzny – Gabrielę Karską. Przy obiedzie, po którym podano w dużych złotych filiżankach wystygłą, wodnistą kawę, narrator poznał panią Jasną, która mówiła jak mechaniczna lalka: „– Miło. – Bardzo. – Oh, upał! – Czarownie? – Przez ogród. – Tutaj… – Zygmuncie!”. Tak konwersowała, zwracając się jednocześnie do syna i jego gościa. Miała jednego, oddanego przyjaciela, z którym rozmawiała godzinami. Był to stary klon, jej ulubione drzewo w ogrodzie.
Stopniowo narrator zaczął ulegać czarowi domu Jasnych: poddawał się nierozumnym nastrojom, przydawał wagi błahym zdarzeniom, usiłował nadać sens absurdowi. Zygmunt Jasny oznajmił mu, że nauczy się rozróżniać dwa mylone zazwyczaj ze sobą określenia – rzeczywistości i życia – jeśli przeczyta dziennik jego ojca. Obietnica była na wyrost: wśród błahych szczegółów wyróżniała się jedna sentencja: „Tajemnica leży zawsze między liniami”. Gdyby ją jednak umieścić w jakiejkolwiek księdze aforyzmów, wyglądałaby równie żałośnie jak dnie jej autora.
Wieczorem ustawiano przed domem dwie lampy naftowe, więc fronton odcinał się jaskrawo od tła. Ciemność uwydatniała prawdę. W nocy dom szumiał jak za dnia. Ożywiało go to samo otwieranie i zamykanie okien i drzwi, skrzypienie podłóg, te same szepty i kroki na schodach.
Na ostatnich stronach narrator wyjawia najpilniej strzeżoną tajemnicę Jasnych: ich nie ma. W pierwszym odruchu chciałoby się sparafrazować Gombrowiczowskiego Gałkiewicza i spytać: jak nie ma, skoro są? Są Jaśni jako bohaterowie utworu literackiego i są Karscy jako realnie istniejąca rodzina. Chwilę potem dodaje: ich nie ma, bo są poza granicą snu. Dobrze, ale – spytajmy naiwnie – po której stronie granicy snu? Domyślamy się bowiem, że ta granica dzieli sen od jawy, można więc być poza nią na dwa sposoby: wewnątrz snu albo wewnątrz jawy. Na odpowiedź naprowadza zdanie, które pada na pierwszych stronach, a które objaśnia, jak rozumieć słowo „zakończenie”: „Na przykład: zakończenie snu mogłoby być śmiercią dla tych, którzy nie mogą się obudzić”. Zagadkowe są słowa Zygmunta Jasnego. Przełóżmy je na język konkretu. Komuś, dajmy na to Karskiemu, śni się sen o byciu poetą; sen się kończy i Karski powinien – jak inni – obudzić się, wstać z łóżka, umyć się, zjeść śniadanie, podczas którego opowiedziałby komuś, co mu się śniło. Karski jednak, prześniwszy sen, śpi dalej – i ten stan jest już śmiercią. Śmiercią jest więc sen bez śnienia. Wróćmy do zdania, od którego zaczęliśmy: Jasnych nie ma, bo są poza granicą snu. Słowo „snu” należy zatem rozumieć nie jako stan snu, lecz jako śnienie. Jasnych nie ma, bo śpią, lecz nic im się nie śni. Tak więc wszyscy, którzy są, to ci, którzy śpią i zarazem śnią, śnią swoje życie. Karkołomna idea – rodem ze Sztucznych rajów Baudelaire’a. Czy ją rozjaśnia stwierdzenie Zygmunta Jasnego o konieczności ścisłego rozgraniczenia dwu słów zwykle ze sobą kojarzonych: rzeczywistości i życia? Czy można nie żyć, spać bez śnienia i stanowić zarazem określoną rzeczywistość, rzeczywistość śmierci? Czy można żyć i być poza rzeczywistością? Jak rozplątać ten węzeł? Zygmunt Jasny powiada, że wystarczy przeczytać dziennik jego ojca, by to umieć. A tam, jak pamiętamy, lśni niby diament w popiele poczciwa sentencja: „Tajemnica leży zawsze między liniami”. Spójrzmy na nią baczniej. Tajemnica z natury rzeczy ma charakter niejawny, nie rzuca się w oczy, tkwi za tym, co łatwo dostrzegalne. Jest niewyrażalna i niedosięgalna dla języka, spoczywa w cieniu ludzkiej mowy, poza obszarem rozjaśnianym przez słowa. Toteż kiedy usiłujemy za pomocą logicznie powiązanych zdań wyjawić tajemnicę Jasnych, mówimy głupstwa: Jasnych – tudzież Karskich – nie ma. A przecież są! Lecz są jedynie jako martwa rzeczywistość, egzystują na podobieństwo zombie. Co się stało, gdy narrator pojął tę prawdę? Spostrzegł, iż dom jest pusty, czyli spostrzegł nicość dopiero wtedy, gdy ją poznał intelektem; przekonał się na własne oczy o nieobecności Jasnych, gdy pojął ich prawdziwą, widmową naturę. Zmysły ukazują nam to, co przedtem jest w umyśle – jakże to dalekie od potocznych mniemań, ukształtowanych przez filozofię Johna Locke’a i tak zwany zdrowy rozsądek. Lecz to nie koniec dziwnych zdarzeń i mniemań. Gdy narrator miał już opuścić Jasne, postanowił zajrzeć jeszcze do małej altanki stojącej w końcu ogrodu. Podszedł cicho na palcach, nachylił się do okna i ujrzał… sen:
Dookoła stołu, oświetlonego cytrynową, wiszącą lampą, imitującą słońce – zasiedli oni wszyscy, zadumani czy uśpieni, z głowami opartymi o ręce, patrząc tępawym wzrokiem.
Poznałem wszystkich.
Siedzieli jak drewniane zdarzenia, ukołysani dziwnie fałszywą, pożółkłą światłością – z zaledwie markowanymi uśmiechami, które zdawały się gasnąć.
Stół opleśniały, zmurszały, te ręce przyrosłe i kruche, profile woskowe – ach, i lęk, że najcichsze skrzypnięcie drzwiami, najlżejsze stuknięcie w okno rozwiałoby owo śmiertelne zasłuchane posiedzenie.
Więc – nie dowierzając – przylgnąłem twarzą do omszałej szybki. Długo.
Od cennego poznawczo podglądania oderwał narratora muskularny leśniczy – wcielenie życia. Leśniczy podszedł do altany, przestąpił próg i zamknął za sobą drzwi. „Stuknięcie drzwi – przyznaje narrator – miało w sobie coś z zakończenia, nieodwołalnie zakończenia”. Stuknięcie drzwi stanowiło koniec śnienia. Kto śnił? Jaśni – dziwni życiowi wykolejeńcy o nieruchomych twarzach. Czy tylko oni? Jeśli nie tylko oni, to inni potrafili się obudzić, gdy ich marzenie senne dobiegło końca. Choćby narrator, który – usłyszawszy stuk drzwi – chwilę potem uciekał z Jasnego piaszczystym gościńcem. Kiedy opowiadał w stolicy, co widział w Jasnem, nikt mu nie dawał wiary.
W noweli Balińskiego widzę usilną próbę zrozumienia fenomenu rodu Karskich i ich domu w Chrzęsnem. Czy się powiodła? Na pewno udany i sugestywny jest opis rodu i majątku, jak sądzę – bliski prawdy. A wytłumaczenie zjawiska? Egzystencja na pograniczu jawy i snu, brak – jak w marzeniu sennym – logicznych więzi między wypadkami, zachodzenie zdarzeń nieprawdopodobnych: przywalenie leśniczego przez klon, jakby drzewo – określane mianem ogrodnika i przyjaciela – wzięło na siebie wymierzenie sprawiedliwości leśniczemu, innymi słowy: jakby sen wziął odwet na życiu. Gdzie zatem przebiega granica między snem a jawą, skoro postacie i rzeczy ze snu mają wpływ na tak zwane prawdziwe życie? Kim jest Zygmunt Karski? Wysłannikiem świata snu działającym na jawie? Każda niezachwiana odpowiedź brzmi głupawo i naraża tego, kto jej udziela, na śmieszność. Najbezpieczniej i najmądrzej jest powiedzieć „nie wiem” lub opatrzyć zdanie słówkami „może”, „chyba”, „niewykluczone”.
Nie tylko mnie zapewne narzuca się podczas lektury noweli Balińskiego skojarzenie ze słynnym opowiadaniem Edgara Allana Poe Zagłada domu Usherów – nawet tytuł naprowadza na tę myśl. Struktura fabularna obu utworów jest podobna: narrator przyjeżdża do stojącego gdzieś na uboczu, owianego melancholią domu zamieszkałego przez brata i siostrę; poznaje dom, tryb życia jego mieszkańców, zderza się z tajemnicą, ucieka. Wrażenia i odczucia bohaterów też są podobne. Narrator u Poego – wskutek nasiąkania atmosferą domu i obcowania z otaczającą go roślinnością – doznaje „pognębienia ducha”, porównywalnego z majakami palacza opium; jest w tym jakaś drętwota serca i smutek zadumy. Z upływem dni stało się jasne, że zarówno na Usherów, jak i na narratora przemożny wpływ wywierał dom, obdarzony osobnym losem, specjalnym przeznaczeniem – i każdy, kto w nim zamieszkał, współuczestniczył w tym losie, stawał się częścią tego przeznaczenia. Gdy takie obcowanie rodu z domem trwa dostatecznie długo, następuje silne upodobnienie charakteru rodu do ducha miejsca, tak silne, że prowadzi z biegiem lat do utożsamienia obydwu, toteż nazwa zawiera zarówno ród, jak i jego siedzibę: dom Usherów, Jasne jako dom Jasnych. Przy czym wpływ domu jest nieodparty i to dom oraz najbliższa okolica kształtują charakter i życie ludzi. U Poego dom jest poddany personifikacji: okna podobne są oczom, które patrzą, by nie myśleć. Okna domu Jasnych zasnute ustawicznie mantylami i szalami niczym powiekami widzą tylko podczas silnego wiatru; przy pogodzie bezwietrznej śpią. Los mieszkańców obu siedzib jest rozpaczliwy: przez wrota domostw mają przejść „bez uśmiechu w wieczny śmiech”. Czyj śmiech? Boga? Diabła? Potomności? Kiedy się zaczyna marsz człowieka na pastwę śmiechu? Zdaniem Poego bardzo wcześnie, już przy kreśleniu planów, doborze cegieł, farb i różnych materiałów – już podczas krystalizacji idei domu, podczas oblekania się ducha domu w mury, podczas narodzin domu.
Mistyka domu. Wzmacnia ją obecność trzech starych kobiet, przywodzących na myśl mityczne siostry, greckie Mojry dzierżące w rękach nici ludzkiego życia: Kloto, Lachesis, Atropos. Baliński wprowadził je do noweli, kierując się intuicją, która kazała mu włączyć do grona mieszkańców Jasnego znaki nieodwracalnego losu. I tak jak Mojry dopóki przędą nici, a ich nie przecinają – dopóty ludzie żyją, tak siostry w Jasnem dopóki wieszają firanki, lecz ich nie zawieszają – dopóty żyją, choćby śniąc, Jaśni. Toteż opieszałość starych kobiet, ich pozorne lenistwo jest przejawem litości, aktem miłosierdzia wobec mizernej człowieczej doli. Czyż nie jest to prawo uniwersalne? Czynność niedokonana, gest w zawieszeniu oznaczają życie; sprawa załatwiona – to śmierć, co najmniej śmierć sprawy.
ROBERT PAPIESKI
Mój ojciec nie był specjalnie towarzyski. Miał niewielki krąg znajomych, którzy odwiedzali dom w Podkowie: Adam Mauersberger, Olga Siemaszkowa, Barbara Tyszkiewiczowa, spółdzielca Tadeusz Janczyk, Bronisław Wieczorkiewicz. Czasami zapraszał ludzi, z którymi sporo go różniło, byli jednak wyraziści i krnąbrni. Tak pojawił się u nas Stanisław Cat Mackiewicz, który przy okazji zrobił świetne zdjęcia rodziców. Cat był konserwatystą, ba, przed wojną monarchistą, ale z moim ojcem socjalistą doskonale się dogadywał.
Bywali też u nas Flora i Władysław Bieńkowscy. Jego droga biegła zupełnie inaczej niż mego taty. Był komunistą, który tak bardzo nie akceptował peerelowskich absurdów, że w końcu znalazł się w jednoosobowej opozycji, współpracował z paryską „Kulturą”, a jego analizy polityczne odbiły się szerokim echem na europejskiej lewicy, choć w Polsce nikt tego nie zauważył.
Bieńkowskiego przesuwano z posady na posadę, a każdą z nich traktował poważnie, douczając się w świecie nowych zadań, czy to jako dyrektor Biblioteki Narodowej, czy szef Ligi Ochrony Przyrody.
Do komunizmu miał podejście zdroworozsądkowe. Mówił tak: – Jak zakładaliśmy partię w Warszawie za okupacji, to z początku nas nie dostrzegano. Ale jak pojawiły się na murach napisy „PPR chuje” to uznaliśmy, że społeczeństwo nas jednak zauważyło.
Gdy przyjeżdżali goście, mama stawiała w wazonach bukiety z polnych kwiatów, młodych albo jesiennych gałęzi drzew, z dzikiego wina (pamiętam stołowy pokój ozdobiony nim na przyjazd Jerzego Andrzejewskiego).
Do bukietów bardzo pasowały gałązki rachitycznej sosny rosnącej pod płotem, miała piękne długie i gęste igły, wychodzące nie po dwie ale po pięć z jeden szypułki. Takiej gałązce przypatrywał się kiedyś długo Bieńkowski, aż nie wytrzymał: – To zabronione! Larysa, skąd to masz? – Z ogrodu. – Niemożliwe. – Chodź, zobacz. – Larysa, przecież to limba, ona jest pod ochroną.
Skąd się wzięła tatrzańska limba na Mazowszu? Ktoś ją zasadził, czy sama przyszła?
PIOTR MITZNER
27 marca 2021 rok
Teatro Laboratorio w Weronie, Antygona Sofoklesa Brechta, Ilana Abramovitch i Argento – aktorzy Living Theatre. Pamiętam jak dziś, a był rok 1980 może. Jedno z najważniejszych przeżyć teatralnych w moim życiu. Wydarzyło się na pograniczu teatru, właściwie po wyjściu z teatru, właściwie kiedy teatru już nie było.
Czy to nie jest tak z teatrem, a może z każdą ze sztuk, że jest jedynie podróżą poza siebie, w drugą przestrzeń? Rzemiosło i uwaga mogą nas w niej prowadzić dalej i dalej, ale kiedy dosięgamy innego sztuka znika, wychodzimy z niej jak motyl z poczwarki. A może prawdziwiej byłoby rzec: to z nas coś wychodzi. Rozpuszcza się w nas gąsienica – wszystko to, czym byliśmy, i rodzi imago, jak starzy Europejczycy nazywali dojrzałego motyla. Rodzi się poza nami. Pracując w teatrze wciąż z niego wychodzimy, na pogranicze, w oczekiwaniu, z ulepionym w artystycznym laboratorium pustym naczyniem.
Ilana dołączyła do naszej gardzienickiej wyprawy gdzieś w Toskanii. Od kilku już lat mieszkała we Włoszech, pracując w jednej z mniejszych grup, które powstały po rozwiązaniu się w 1970 roku komuny/teatru The Living Theatre. Wychowała się na Brooklynie, w rodzinie wschodnioeuropejskich Żydów, którym później, już jako pracowniczka Museum of Jewish Heritage w Nowym Jorku, poświęci książkę swojego życia (Jews of Brooklyn). Blisko współpracowała z Julianem Beckiem, a zwłaszcza z Judith Maliną, która była dla niej jak starsza siostra. Grała w Antygonie, spektaklu z 1967 roku, który Malina i Beck odrodzili pod koniec lat 70. Przyjechali z nim również do Polski w 1980 roku. Nie widziałem go, ale daję wiarę słowom Jolanty Brach-Czainy, która widziała przedstawienie w warszawskiej „Stodole” i tak o nim pisała w Etosie nowej sztuki: „…narzucało się wrażenie, że przyjęty przez nich obecnie kierunek jest wycofaniem się z życia. Na teatralnej scenie niewyszukana i przesadna ekspresja gry aktorów każe ich sytuować gdzieś wpół drogi między teatrem zawodowym a amatorskim i jest nieprzekonywująca”.
Wierzę tym słowom, bo widziałem próby nad tym spektaklem i uczestniczyłem w dyskusjach o nim, które miały być ledwie przygotowaniem do czegoś, co mogłoby się wydarzyć niejako „przy okazji” jego grania. A jednocześnie to coś oczekiwane, jeśli się wydarzało, było przecież immanentną częścią przedstawienia. Trzeba było tylko znaleźć ścieżkę wyjścia z teatru. Doświadczyłem tego i o tym jest ta opowieść.
Doświadczyłem „próby humanizacji kultury”, o której pisała w odniesieniu do twórczości Living Theatre Jolanta Brach-Czaina, poświęcając temu wspaniałemu zjawisku teatralnemu jeden z najlepszych tekstów jakie powstały o nim w Polsce: „…przywrócenie człowiekowi możliwości działania twórczego, lecz nie indywidualnego, i przywrócenie żywych więzi emocjonalnych, lecz społecznie szeroko otwartych, a nie izolowanych. Ta próba znosi alienację jednostki, opisaną przez krytyków społeczeństwa masowego, nie restaurując autonomii jednostki. […] Opuszczając teren sztuki, Living Theatre wstąpił w dziedzinę realnego, bezpośredniego życia. Musiał też poszukać nowych sposobów komunikacji. Gdy cele moralne i społeczne – pojęte dosłownie i bezpośrednio, wcielane w życie własnym postępowaniem – wyparły dawne cele artystyczne, wówczas nieprzydatne okazały się komunikaty zapośredniczone”.
O pracy nad Antygoną Ilana opowiadała mi w Rzymie, goszcząc mnie w swoim małym mieszkaniu, właściwie suterynie z lufcikiem pod sufitem, przez który niemal dosłownie wlewał się Tyber. Przygotowywała się do pracy w Weronie w środowisku „trudnym społecznie”, jak to określiła, którą miała poprowadzić z Argento, kolegą z zespołu. Jako jej uwieńczenie, planowała przygotowanie wspólnie z amatorami warsztatowej wersji Antygony. Wkrótce wyjechała, zostawiając mi klucze do mieszkania, notes zapisany słowami starych pieśni hebrajskich, których w każdej wolnej chwili uczyła mnie śpiewać, i adres Teatro Laboratorio.
Dotarłem do Werony na dwa dni przed. Ze starówki trzeba było przejść Adygę kamiennym, pamiętającym czasy rzymskie Ponte Pietra, i w dosyć zapyziałym, robotniczym jak mi się zdawało zaułku zarzecza odnaleźć poprzemysłowy budynek, nad drzwiami którego koślawymi literami wypisane było Teatro Laboratorio. Do późna w nocy toczyły się próby i żywe dyskusje. Dowiadywałem się z nich o dramatycznych problemach ludzi, głównie młodych, uczestniczących w warsztatach – przemocy w rodzinie, molestowaniu, próbach samobójczych, uzależnieniu od narkotyków, pobytach w więzieniu, anarchistycznych buntach. Wszystkie one dochodziły do głosu na scenie, na której roiło się od chaotycznych działań, pełnych fizycznej przemocy, samoudręczania się, ale także intymnych zbliżeń ciał głodnych ciepła i miłości. Szczere, bardzo emocjonalne i …teatralnie zupełnie nieprzekonujące. Po obejrzeniu ostatniej próby miałem wrażenie, że pokaz tego spektaklu przed publicznością Werony okaże się zupełną katastrofą.
A publiczność dopisała. Przez Ponte Pietra, tak samo jak dwa tysiące lat temu do rzymskiego teatru, którego ruiny gdzieś tu na zarzeczu jeszcze można była znaleźć, nadciągali widzowie. Kto wie czy w tamtych czasach nie grano tu Antygony Sofoklesa, a może przynajmniej Fenicjanek, w których Seneka Młodszy dał swoje odczytanie greckiej tragedii, tak jak później Brecht swoje? Co zrozumiałe, dużą część publiczności stanowili rówieśnicy i zapewne znajomi aktorów. Jednak co najmniej drugą jej połowę stanowili ludzie, których nigdy wcześniej nie widywałem na przedstawieniach teatru alternatywnego. Zajeżdżali lśniącymi limuzynami, eleganccy, w białych garniturach, perłowych koliach, bucikach na cieniutkich szpilkach, z zapachem wyszukanych perfum… i zasiadali na zgrzebnych, zakurzonych ławach widowni.
Zaczęło się. Nie trzeba było wyjścia aktora, który – jak w ich legendarnym spektaklu Misteria i inne sztuki – pojawiał się na pustej scenie, bez gestu i kostiumu, milczący i przez długie chwile trwający w bezruchu, aż budził obecność publiczności, coraz bardziej niecierpliwej, kręcącej się i szemrającej. Tu wystarczyła sama obecność na widowni innych, bogatych, z wykupionym na cały rok karnetem do opery, inaczej ubranych ludzi. Tak, szybko dotarło do mnie, że to mogą być rodzice i krewni aktorów.
Niepostrzeżenie przeszliśmy do drugiego aktu. Aktorzy grali Antygonę, czyli siebie. Improwizacja zbiorowa, wyprawa na dno ludzkiego udręczenia i narastająca, choć bez żadnych aktów bezpośrednich, konfrontacja z publicznością. Nie interesowała ich autoanaliza lecz zderzenie ze światem widzów, zwłaszcza tych inaczej ubranych. Oni tymczasem coraz bardziej byli zaniepokojeni, może zniesmaczeni, niepewnie oglądający się na siebie. Jedna, może dwie osoby wyszły, ale reszta wytrwała do końca aktu. I wtedy na scenie pojawiła się Ilana, zwracając się do nas z prośbą, abyśmy wyszli z teatru i zgromadzili się na podwórzu. Zaczął się akt trzeci.
Stanęliśmy w wielkim kręgu. Po środku aktorzy, każdy z kawałkiem grubego sznura. Zaczęli wzajemnie się związywać, układając partnerów na ziemi, spętanych tak, że nie mogli wstać ani się poruszać. Na koniec został sam jeszcze niespętany Argento. Gdy tak błąkał się po omacku między poskręcanymi na ziemi ciałami ludzi, ujrzałem w nim przez moment Terezjasza, którego w Królu Edypie Pasoliniego pamiętnie zagrał Julian Beck. Podniósł do góry ramiona z grubym sznurem, podszedł do jednego z ojców, wręczył mu sznur i powiedział „Lagami. Zwiąż mnie”.
I wtedy to się stało. Głucha, bezradna cisza ciążyła jak kamień u szyi. Żaden aktor nie wytrwałby tyle w bezruchu, ile rodzice stojąc w kręgu nad spętanymi swoimi dziećmi, a my, reszta dawnej widowni, z nimi. Nie było już ani jednej aktorki, ani jednego aktora, którzy mogliby się wyłonić z jakiś niewidzialnych kulis by rozwiązać tę sytuację i zakończyć przedstawienie. Tylko dłużące się nieznośnie bezruch i milczenie. Pierwsza była kobieta, która rzuciła torebkę ze złotą klamerką na ziemię i, wyginając w piachu szpilki, podbiegła do córki, uklękła i zaczęła ją rozwiązywać. Za nią poszli inni. Gdy już uwolnili dzieci z pęt, uważnie przyglądali się ich twarzom, jakby po raz pierwszy od nie wiem jak długiego czasu je zobaczyli, mocno się obejmowali i płakali, płakali, płakali…
Do dzisiaj nie ucichł we mnie ten płacz.
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI
Pisałem o niej w książce o Kanale Białomorskim w rozdziale „Dama o greckim profilu”. Jej łagrowe wspomnienia – Czerwona katorga – przełożyłem z rosyjskiego na własny użytek, a potem, zachęcony surowością i prostotą narracji, zdecydowałem się – dzięki koleżeńskiej zbiórce – na ich książkową edycję.
Czerwona katorga to zapis niewoli od jesieni 1923 roku do wiosny 1932 roku. Co było wcześniej, co potem?
Julia Danzas
Jej lata życia: 1879-1942. Urodzona w Atenach, zmarła w Rzymie. Rodzice, oboje prawosławni: Nikołaj, carski dyplomata, i Jefrosinja, ze starej rodziny grecko-bizantyjskiej. Po śmierci ojca (rok 1888), wróciła z matką i bratem do Rosji, do rodowego majątku w guberni charkowskiej. Przeprowadziła się następnie z nimi do Petersburga z uwagi na rozpoczęcie studiów przez brata. Pobierając naukę prywatnie, zdała wyróżniająco egzaminy końcowe w męskim gimnazjum (rok 1895). Wyjechała następnie do Paryża, gdzie – jako wolny słuchacz Sorbony – uczestniczyła w wykładach z zakresu filozofii i psychologii. Głównym tematem jej zainteresowań były pierwsze wieki chrześcijaństwa, także gnostycyzm oraz ruchy heretyckie. Po powrocie do Rosji w roku 1905, zaproszona przez carycę Aleksandrę jako frejlina jej dworu odpowiadała za wizytowanie więzień. Pisała artykuły i książki poświęcone historii chrześcijaństwa i myśli prawosławnej. W 1914 roku zgłosiła się ochotniczo do armii rosyjskiej – służyła w jednostkach sanitarnych i walczyła na froncie jako żołnierz w pułku kozaków orenburskich. Po upadku caratu powróciła do Piotrogrodu, gdzie podjęła pracę w bibliotece, a także w dwóch instytucjach powstałych staraniem Gorkiego – wydawnictwie i domu pomocy dla uczonych. W 1922 roku przystąpiła do Kościoła katolickiego, zostając członkiem niewielkiej wspólnoty dominikańskiej Świętego Ducha – przyjęła w niej imię Justyna. Aresztowana z tej przyczyny jesienią 1923 roku, była więziona przez pięć lat, najpierw w Moskwie, potem w Irkucku na Syberii, a następnie w roku 1928 została wywieziona do łagru na Wyspach Sołowieckich. Na Sołowkach – potajemnie i na ręce więzionego tam egzarchy rosyjskich katolików, o. Leonida – złożyła śluby zakonne. Kolejnym miejscem jej uwięzienia od roku 1931 był obóz pracy w Karelii przy powstającym Kanale Białomorskim. Z łagru została zwolniona na początku 1932 roku. W grudniu 1933 roku wyjechała na emigrację przez Berlin, gdzie przebywał jej brat, a stamtąd do Francji. W klasztorze dominikanek w Prouille, przybrawszy imię Katarzyna, była pół roku. Przyczyną jej odejścia były klasztorne realia (była tam pośród sióstr-staruszek) oraz wahania władz zakonnych co do kanoniczności jej ślubów. Związała się z dominikańską wspólnotą wydającą w Lille pismo „Istina” poświęcone sytuacji Cerkwi w porewolucyjnej Rosji. W roku 1935 ukazały się jej łagrowe wspomnienia zatytułowane Czerwona katorga, wydane anonimowo. Od roku 1938, gdy „Istina” przeniosła się do Paryża, Danzas również tam zamieszkała. W roku 1940 osiadła w Rzymie, gdzie m. in. prowadziła wykłady na Collegium Rossicum. Zamierzała wstąpić do trapistek w Grottaferrata, jednak do tego nie doszło. Dzięki pomocy Kongregacji Kościołów Wschodnich zamieszkała w pensjonacie prowadzonym przez siostry. W 1941 roku została przyjęta na prywatnej audiencji przez papieża Piusa XII. Na początku roku 1942 wydała książkę o marksistowskim ateizmie i biografię ostatniej carycy. Straciwszy przytomność w Wielki Czwartek, zmarła w dniu 13 kwietnia 1942 roku.
W roku 2013 byłem w rosyjskim miasteczku, gdzie Julia Danzas spędziła ostatni rok łagrowego życia. W muzeum zobaczyłem jej maleńki portret z czasów młodości. To było nasze pierwsze spotkanie. Kolejne nastąpiły podczas lektury jej wspomnień oraz pisania o niej. Niedawno przeczytałem książkę Diavolina pióra György Spiró, której fragment przedstawia rozmowę Gorkiego z Julią Danzas na Sołowkach w roku 1929. Rzecz wydaje mi się niemożliwa, bowiem nie wspomina o tym Dmitrij Lichaczow, więzień i współpracownik Danzas w tym samym oddziale łagru. Rola Gorkiego w jej uwolnieniu nie jest jasna, ale prawdopodobnie dzięki niemu mogła dostać paszport.
Nadchodzi Wielkanoc. Wiem, że w Wielki Czwartek nie zapomnę o pannie Julii.
MARIAN SWORZEŃ
Dziś z półki z książeczkami dla dzieci wypadł tomik Leopolda Staffa. Martwa pogoda ukazała się w 1946 roku. Oznaczona złotym kłoskiem Mortkowicza pożółkła, choć nigdy nie była czytana. Ostrożnie rozcinam kartki. Kilka miesięcy temu, kiedy po raz ostatni widziałam Adama, miał przy sobie właśnie tę książkę. Zaproponował, że przeczyta mi wiersz. Próbuję odszukać ten utwór. Ale w tamtej chwili, w letni wieczór, skupiłam się na melodii jego głosu, poruszona tym, że on czyta dla mnie, innego poetę. Starego Poetę, jak mówił o Staffie Tadeusz Różewicz.
Adam nie był nigdy Starym Poetą. Teraz wiem, że nigdy nim nie będzie. Tego letniego wieczoru, który okazał się naszym ostatnim, przyniósł dla mnie tom Roberta Lowella. Dublet, który znalazł w swojej bibliotece. Mówił, że trochę porządkuje, jakby na wszelki wypadek. „Ale przecież nigdzie się nie wybierasz?”.
Adam Zagajewski, Paryż 1984. Fot. W. Karpiński
Jeszcze nie pora na wspominanie: dość czułe, ale takie, w którym udałoby się usunąć siebie. Teraz jest tylko uczucie osierocenia, przypominają się urywki rozmów, przed oczami przesuwają się migawki. Zostałam wyróżniona, ale wiem, że Adam miał czas dla ludzi: mniejszych, większych, młodszych, także nieopierzonych poetów. Czytał rękopisy, których potoki przesyłali mu znajomi. Ostatnio z zachwytem opowiadał o monumentalnej biografii Maxa Jacoba Rosanny Warren.
„Adam powiedział mi kiedyś, że w życiu mnóstwo czasu schodzi nam na rozmowach z umarłymi, naszymi bliskimi, ale także pisarzami, którzy odeszli”– napisał do mnie David Yanovski, słuchacz jego seminariów w Chicago. Adam rozmawiał z poetami, także tymi, którzy nie byli mu pokrewni temperamentem (jak choćby skłonny do ekshibicjonistycznych zwierzeń, gwałtowny i depresyjny Lowell). Podczas zajęć w Houston opowiadał kiedyś o Rilkem, z jego obsesyjną potrzebą samotności-do-pisania. Z podziwem wspominał studenta hinduskiego pochodzenia, który wyznał: „Och, a mnie najlepiej się pisze, kiedy w pokoju jest cała rodzina”.
Próbując się pocieszyć, przypominam sobie wiersz Moje ciotki:
A gdy ktoś umierał, co niestety
zdarzało się nawet w naszej rodzinie,
moje ciotki zajęte były intensywnie
praktyczną stroną śmierci
Kiedy teraz po cichu robię Adamowi wyrzuty, wyobrażam sobie, że sentyment przecina ironią, przypominając, że nawet u nas zdarzają się takie rzeczy. Czasami w trakcie rozmowy jego spojrzenie uciekało: zamyślił się, może ktoś zwrócił jego uwagę przy sąsiednim stoliku. Ale nie tracił wątku, był tu, a zarazem gdzie indziej. To nie ten wiersz przeczytał mi wtedy Adam Zagajewski. Ale teraz tomik Staffa otwiera się na tytułowym utworze:
Uporczywie bezchmurna, niezmienna pogoda,
Nieludzko obojętna, okrutnie nieczuła,
Beznadziejna jak letarg, jak letejska woda,
Błękitną niemoc nieba martwotą zasnuła.
Śmiercią się rozpostarła w dali niezmierzoność,
Za widnokręgi, które w śnie znieruchomiały,
Jakby Bóg uszedł skrycie w inną nieskończoność.
I opustoszył nagle na wieki świat cały.
Życie zabrała jego ucieczka pielgrzymia
I nawet ślad istnienia w przestworzu nie gości.
I rośnie, rośnie pustka dokoła olbrzymia.
Potężna jak potrzeba jego obecności. […]
ANNA ARNO
Zmarł Adam Zagajewski. Miał lat 75, trudno przecież nie odnieść wrażenia, że była to śmierć o wiele przedwczesna, zbyt nagła, zupełnie niespodziewana. Może po prostu przyzwyczailiśmy się do tego, że niejeden z wielkich polskich poetów dożył wieku sędziwego, pozostawał nieledwie odwiecznie na naszym myślowym horyzoncie, wyznaczał kierunki i hierarchie. Ale też Adam, zwłaszcza dla tych, którzy choć nieco go znali, jawił się w ostatnich latach jako zaprzeczenie kogoś, kto na poły już odchodzi, milknie, zdaje się wyczekiwać kresu. Najdalszy od pompatyczności czy celebracji własnej osoby, bardzo często uśmiechnięty, autoironiczny, obcujący ze światem w szczególnej, sobie właściwej atmosferze – łączącej powagę i przymrużenie oka. W twórczości i odczuwaniu nakierowany na równowagę, na niepoddawanie się rozpaczy, na dostrzeganie tak dramatu, jak piękna i radości istnienia, które przeszywa nas niczym – napisał kiedyś – „ostry harpun zachwytu”. Na wybieranie – zabrzmi to szalenie patetycznie – dobra. Jakby kierował się zdaniami Simone Weil, które zacytował, pamiętam to dobrze, podczas jakiejś dyskusji: „zło wyobrażone jest romantyczne, różnorodne, zło rzeczywiste – ponure, monotonne, pustynne, nudne. Dobro wyobrażone jest nudne, dobro rzeczywiste jest wiecznie nowe, cudowne, upajające” (tłum. A. Olędzka-Frybesowa).
Adam Zagajewski, Maja Wodecka-Zagajewska, Czesław Miłosz, Paryż 1988. Fot. Wojciech Karpiński
Niejedną zgryźliwą uwagę poświęcono mu jako obrońcy „wysokiego stylu” czy też ginącej „żarliwości” – w oczywisty sposób wiele spośród jego przekonań nie zgadzało się z zasadniczą tonacją naszej epoki, a przynajmniej tymi jej nutami, które brzmią najgłośniej, rozpychają się w partyturze, zawłaszczają pierwszy plan. Czy miał rację zawsze i całkowicie? Może nie, ale sądzę, że dobrze rozpoznawał zasadnicze niebezpieczeństwo – naszą nawet nie tylko pospieszność i powierzchowność, owo miałkie życie – jakie je nazywał – „senza flash”, ale przede wszystkim zobojętnienie, gdy wiedzę o czynionym przez człowieka złu, które przerażało Miłosza, Czapskiego, Szymborską, Różewicza, Herberta – przyjmujemy chłodno, właściwie bez zdziwienia, bezsilnie wzruszając ramionami. On sam, zgodnie zresztą z najlepszą tradycją Nowej Fali, angażował się jednoznacznie, nie milczał, krytykował zmiany w Polsce lat ostatnich, bronił naszej wolności.
W ciągu godzin, który upłynęły od jego śmierci napisano już – raz jeszcze: zgodnie z duchem epoki – tysiące zdań. Przywołano generacyjną przynależność, fakt, iż współtworzył Zagajewski pokolenie rzeczywiście niezwykłe, potrafiące łączyć obywatelską i – tak, nie oddawajmy tego słowa nacjonalistom – patriotyczną postawę z najwyższej klasy poezją. Wspomniano jego dawniejsze książki eseistyczne, które – jak Świat nieprzedstawiony (napisany wraz z Julianem Kornhauserem) oraz Solidarność i samotność – stały się czymś znacznie więcej niż rozpoznaniem krytycznoliterackim, stanowiły znaki artystycznych postaw i wyborów, a same ich tytuły weszły na trwałe do języka, którym opisujemy polską literaturę i historię. Pamiętano o tomie Jechać do Lwowa czy o niezwykłych przyjacielskich konstelacjach, w których Zagajewski spotykał się – wymieńmy tylko odeszłych – z Brodskim, Herbertem, Miłoszem. Mówiono o poczuciu humoru, zaczęto gromadzić anegdoty i wspomnienia. Cóż można jeszcze dodać?
Może pomyśleć o tych późnych wierszach, w których mniej jest obrazów, muzeów czy muzyki Schuberta, więcej najprostszego myślenia o „ludziach delikatnych”, bezbronnych i cichych, rozmów i rozrachunków ze zmarłymi przed laty rodzicami. Albo przywołać ten wstrząsający zapis o tytule Jaskółki Oświęcimia:
W ciszy baraków,
w milczeniu lipcowej niedzieli,
przeszywający gwizd jaskółek.
Czyżby tylko tyle zostało
z ludzkiej mowy?
ANDRZEJ FRANASZEK
Tekst ukazał się również na stronie Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie.
Adam. Imię po Tamtym Adamie? Zagajewski. Nazwisko jak z pagórków leśnych i łąk zielonych. Urodzony we Lwowie, do którego ciągle jechał. Wydziedziczony jako kilkumiesięczne niemowlę, wzrastał w Gliwicach. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim psychologię i filozofię. W 1976 roku cenzura objęła go żelaznym uściskiem za memoriały w obronie praw obywatelskich i podpisy pod listami protestacyjnymi. Spędził na stypendium rok w Berlinie Zachodnim. Stamtąd pojechał w ślad za Mają Wodecką, swoją wielką miłością, do Paryża. Francuzi przestali gustować w poezji współczesnej, zwłaszcza tłumaczonej; dla nich czas się zatrzymał na Apollinairze. I choć Maja Wodecka tłumaczyła jego poezje wydane u Fayarda, nie zyskał tam należnej mu sławy, w przeciwieństwie do krajów języka angielskiego, niemieckiego, hiszpańskiego. Czas dzielił między Francję i Stany Zjednoczone. Wykładał creative writing najpierw przez wiele lat w Houston, a następnie w University of Chicago.
Został obsypany ważnymi nagrodami zagranicznymi za swoją twórczość poetycką i eseistyczną, między innymi w Hiszpanii i w Niemczech. W Oklahomie wyróżniono go Neustadt International Prize for Literature. Był, jak to się mawia w języku angielskim, a poets’ poet. Wysoko go cenili i Miłosz, i Brodski, i Herbert i wielu innych wielkich. Ale czytali go również z poczuciem olśnienia młodzi czytelnicy poezji światowej.
Rok po ataku terrorystycznym z 11 września 2001 roku Adam zorganizował w Nowym Jorku wielki wieczór polskiej poezji współczesnej w przekładzie na angielski. Stało się to wydarzeniem literackim, gromadząc blisko tysiąc widzów i doczekało obszernych relacji w mediach, na czele z „New York Timesem” który na pierwszej i kolejnych stronach opisał ze szczegółami ten niezwykły spektakl. Adam występował na końcu, mówiąc między innymi swój słynny wiersz Jechać do Lwowa. Otrzymał owację na stojąco.
Adam Zagajewski, Józef Czapski, Sailly 1986
W 1983 roku, gdy mieszkałam w Nowym Jorku, przyszedł do mnie pocztą z Paryża najnowszy numer „Zeszytów Literackich”, w którego kolegium redakcyjnym Adam znajdował się od chwili założenia pisma w Paryżu. Zostałam urzeczona tą imaginacyjną podróżą do miasta rodzinnego. Bez chwili wahania postanowiłam przetłumaczyć ten wiersz z niesłychanie mocną motoryką i wyrazistym rytmem, jakby odtworzeniem stukotu kół pociągu. Chciałam się nim podzielić z anglojęzycznymi czytelnikami. To Go to Lvov wysłałam do oceny Robertowi Pinsky’emu, z którym współpracowałam nad przekładami poezji Miłosza. On z kolei od razu ogłosił ten wiersz na łamach pisma „The New Republic”. Kilka tygodni później zatelefonowano do mnie z wydawnictwa Farrar, Straus & Giroux, proponując przekład całego tomiku wierszy Adama. O jego sztuce poetyckiej dowiedzieli się od swojego autora Josifa Brodskiego, który gorąco ją polecał. I Josif nadał tytuł wyborowi: Tremor.
Wiosną 1984 roku leciałam niedużym samolotem z okolic Nowego Jorku do stanu New Hampshire. Pogoda była fatalna i maszyną rzucało jak latawcem na wietrze. Na lotnisku szybsi pasażerowie zajęli wszystkie taksówki, na postoju została jakaś młoda nieznajoma, z wyglądu studentka, no i ja. Czekając, aż pojawi się jakiś taksówkarz, dziewczyna zaczęła mnie zagadywać. Usłyszałam sakramentalne zdanie o moim akcencie, co prowadziło do dalszych pytań – co robię, czym się zajmuję. Nie miałam ochoty na rozmówki, ale w końcu wydusiłam z siebie, że jestem dziennikarką i tłumaczką. A co tłumaczę – nie ustępowała. Odpowiedziałam, że teraz takiego poetę polskiego, o którym pewnie nie słyszała. Za-ga-dżeu-ski. Podskoczyła jak oparzona. – My go teraz przerabiamy na kursie poezji. A jaki wiersz? – nie ustępowała. To Go to Lvov. – O rany – wykrzyknęła studentka prestiżowego uniwersytetu. – Myśmy analizowali ten wiersz na ostatnich zajęciach. Jest cudowny! A było to na rok przed ukazaniem się tomiku Tremor.
Zagajewscy wrócili do Krakowa w 2002 roku. Przed bodaj pięcioma laty Adam przeszedł tam ciężką operację serca, po której, jak mi opowiadał, odzyskał młodość i siłę.
W ostatnich latach stał się aktywny jako obrońca kradzionych nam praw obywatelskich. Z emocją czytałam jego kolejne książki. Był Adam filozofem i lirykiem w jednym. Także melomanem. Mierzył wysoko, więc po powrocie do Polski bywał celem ataków młodszych hunwejbinów, zapewne powodowanych zawiścią za światowy rozgłos.
Umarł – ironią losu – w Międzynarodowym Dniu Poezji, w pierwszy dzień kalendarzowej wiosny.
Cóżeś nam uczynił…
RENATA GORCZYŃSKA