HOME

Nie znałam twych sekretów

Widziałam jak przechodzisz wpław Żejmianę

zimno, szło od stóp. Końce palców posiniały, drżałeś

i nagle łachy piasku, słońce, nie wiedziałeś

co jest na drugim brzegu. Blask, mrużyłeś oczy.

Oni nawoływali. Konstancja, Józefa, także Justyn,

ten który kochał cię małego. Z jabłkiem w ręku

z napiętym łukiem ciekawości i uwagi dla świata,

z tą strzałą miłości wypuszczoną daleko, po horyzont

który, otwierał się dla Ciebie jak nieznany wszechświat.

 

Byłam Twoją jaskółką, ptaszyną, Twą córką

kochaną jak źrenica. Tą właśnie źrenicą

patrzyłam bez zmrużenia powiek jak przechodzisz

przez Żejmianę. Do końca byłam twym spojrzeniem,

gdy już nie otwierałeś oczu, gdy zmagałeś

się z nurtem rzeki, oni wiedli Cię przez bród,

tam gdzie drzewa zwalone, gdzie podstępne wiry

niebezpieczne głębiny, kamienie, mielizny,

szedłeś do nich ode mnie. Jadwiga, Franciszek

i Wiktor, i Irena znam wszystkich z imienia.

Przejrzystość oczu, upór, dobroć i sekrety

skrywane w głębi serca, tkanek ciała, duszy

i rąk porysowanych liniami przeznaczeń.

Nie znałam twych sekretów więc nie wiem kim byłeś.

Nie znałeś mych sekretów, ale mnie kochałeś.

Co więc wiemy o sobie? Nic poza miłością.

Mnie także nawołują cienie dawnych przodków.

I ty po tamtej stronie, bezpieczny nareszcie

czekasz na mnie z miłością, z jabłkiem, strzałą, łukiem.

Warszawa, 18 lipca 2016

Nie znamy sekretów ludzi, których kochamy, a oni nie znają naszych sekretów. Nie wiemy o sobie nic poza miłością i w tym być może, mieści się cała dostępna wiedza o drugim człowieku. Mój ojciec pozostawił mi w testamencie książkę o Litwie, dla niego nigdy niezapomnianej krainie, którą opuścił w wieku dwunastu lat. Na fotografii chłopiec z jabłkiem, a w wierszu „chłopiec z jabłkiem, strzałą, łukiem”, po latach opisał najważniejszą rzekę swojego dzieciństwa, Żejmianę. Świętą rzekę, bo jak słyszałam będąc dzieckiem, na Litwie wszystkie rzeki były święte…

Współcześni topografowie po przeprowadzeniu wielu uczonych badań i pomiarów uznali, iż rzeka Żejmiana rozpoczyna swój bieg pod Kołtynianami, wypływając z jeziora o tej samej nazwie, a później przyjmując liczne dopływy stopniowo nabiera siły i staje się wartką i miejscami nawet głęboką rzeką. Lecz jak to zwykle bywa, natychmiast znalazła się pokaźna grupa nieprzekonanych, którzy twierdzili, iż jej narodziny nie były takie zwyczajne, przeciwnie, pozostają nadal okryte mroczną tajemnicą. W pogańskiej Litwie wszystkie rzeki były czczone jako święte. Bo tylko nadprzyrodzoną naturą rzeki można było wytłumaczyć żywy ruch płynącej nieustannie życiodajnej wody. Przyjęcie chrześcijaństwa nie wyrugowało bynajmniej tradycji pogańskiej, która nadal pozostała żywa w wierzeniach ludu. Na początku XVI stulecia wileński  renesansowy poeta Mikołaj Hussowski, tworzący „na łacinie”, w poemacie o świętym Jacku pisał: … tu ludzie oddają cześć wężom i składają ofiary wysokim drzewom, w rzeki wrzucają rolnicze płody i czczą bóstwo rzeczne, widząc je jak igra w skłębionej fali. Minęły cztery wieki, a na wsi litewskiej, jeszcze za naszej pamięci można było napotkać podobne obrzędy, co prawda traktowane jako tradycja, lecz nie do końca, bowiem trwał w nich nadal wyraźny podtekst magiczny. Marija Baranauskienė z domu Przezdziecka, nauczycielka średniej szkoły nowoświęciańskiej, zarazem poetka, nie zważając na uczone hipotezy, w swoim uroczym opowiadaniu Švogma-Žejmena, wydanym w Wilnie w 2000 roku, odkryła prawdziwe miejsce narodzin tej świętej rzeki. Idąc śladem opowiadań starych ludzi stwierdziła ponad wszelką wątpliwość, iż na samym początku świętej rzeki znajduje się złudny strumień zwany Švogma, który wynurza się ze źródła na rojstach Pelkė w północnej części jezior Ignalińskich, a potem znikając i pojawiając się znowu, snuje swój bystry nurt po skrawkach lądu pomiędzy kilkoma większymi i mniejszymi jeziorami, haftując na ich powierzchni swój ślad, płynie dalej i dalej na południe, aż osiągnąwszy jezioro Žeimena pod Kołtynianami, wypływa wreszcie na wolność jako ukształtowana wartka rzeka.

Starzy ludzie powiadali, że nieprzebyte i napawające grozą bagna Pelkė były dla narodzin rzeki Żeimeny miejscem ze wszech miar najgodniejszym. Wiosną pokrywały się zielonymi mszarami, na których w ciepłych promieniach słońca wygrzewały się kłębowiska węży, latem otulały się kurtynami siwych tumanów, a jesienią pokrywały kępkami żurawiny, której ciemnoczerwone jagody błyszczały w niskim słońcu jak świeże krople krwi. Nawet zimą, kiedy mrozy skuły już wody jezior, nikt rozumny nie zapuszczał się na te bagniska, ponieważ kryły się tam pod śniegiem liczne zdradliwe, nigdy niezamarzające oparzeliska. Miejscowi ludzie wierzyli, że w tych moczarach miały swe odwieczne siedliska wiedźmy-łaumy i leśne diabły-wełniuki. Na poparcie owej wiary mieli mnóstwo opowieści o tajemniczych wydarzeniach dawnych i nowszych, nigdy nie wyjaśnionych ludzkim rozumem.

Jeden doświadczony myśliwy z Wojszun, polujący od lat na tym terenie, pewnego razu znalazł na Czarciej Kępie, tkwiącej pośrodku bagien Pelkė, kwilące niemowlę zawinięte w płócienne szmatki. Trochę zdziwił się, bo wyspa była położona na samym środku rozległych mszarów i tylko niewielu znało bezpieczną do niej drogę po kładkach ukrytych pod powierzchnią rzęsy. Obejrzał się i nie dojrzał żadnego żywego stworzenia, a wkoło nad mglistymi oparami trwała zastygła cisza. Żal mu się zrobiło płaczącego dziecka, więc podniósł je i zabrał do swojej chaty. Był to człowiek już wtedy niemłody i samotny, nawykły radzić sobie w domu, więc sam zajął się opieką, a później wychowaniem znajdy. Dziewczynka, jak się później okazało była głuchoniema, lecz rozwijała się normalnie i z biegiem lat wyrosła na ponętne kruczowłose dziewczę.  Po jakimś czasie ten człowiek zapadł na dziwną i zarazem straszną chorobę, całe jego ciało, twarz i ręce pokryły się ropiejącymi wrzodami, na które nie pomagały żadne maście ani zioła. Dziewczyna opiekowała się nim troskliwie do końca, a kiedy zmarł w męczarniach, pochowała go pod murem cmentarnym na niepoświęconej ziemi. Przez jakiś czas później tkwiła przy jego mogile pod murem z rozpuszczonymi czarnymi włosami, spod których świeciły magnetycznym blaskiem jej zielone oczy, a potem znikła nagle i nigdy już więcej nie pojawiła się w okolicy. Może wróciła na rodzinne rojsty, a może jak opisana przez Miłosza piękna Barbarka rozkochana w proboszczu ze Świętobrodzia, popełniła samobójstwo i stała się upiorem.

Z tych rojstów wytrysł strumyk Švogmy, który opuszczając świat mszarów, popłynął skrajem lasów przez podmokłe kwietne łąki, gdzie rosnąc w siłę przeistoczył się w strumień o wartkim nurcie. To nieprawdopodobne zjawisko można jeszcze i dzisiaj prześledzić idąc śladem jego swawolnego nurtu, który płynąc dalej napotyka na swej drodze jezioro zwane Dringė, i ochoczo zanurza się w jego fale. Jeszcze dzisiaj wyraźnie widać w upalne dni lata, jak zimny nurt strumienia, płynie przez środek rozgrzanych wód rozległego jeziora, tworząc wąski grzebień wodny śpiesznie przesuwający się do przeciwległego południowego brzegu. Tam wypływa na skrawek lądu porośnięty brzeziną, gdzie nie tracąc nic z siły przedostaje się na sąsiedni mały akwen Dumbė, przepływa go i przebija się do jeziora Lušė.

Jest to rozległe jezioro niezwykłej piękności, lecz zarazem niepokojąco tajemnicze. Ma strome brzegi porośnięte schodzącym aż do powierzchni wody gęstym wysokopiennym lasem sosnowym, napełniającym powietrze eterycznym aromatem żywicznym. Na brzegach otwierają się gdzieniegdzie płaskie plaże pokryte piaskiem w kolorze złota, otoczone kwitnącymi różnokolorowo leśnymi i wodnymi kwiatami, w innych miejcach porośnięte gęsto sitowiem, trzciną i tatarakiem. Wraz z rozblaskiem wstającego słońca, jezioro podnosi nocne kotary mgieł, odsłaniając swoją modrą płaszczyznę, zlewającą się z błękitem nieba i ukazując majaczące w oddali przeciwległe brzegi.

Powiadają ludzie, że w głębinach tego jeziora zamieszkiwały dawniej uwodzicielskie rusałki, obdarzone pięknymi głosami. W księżycowe noce wychodziły na brzeg jeziora obok siedzib ludzkich i zaczynały śpiewać przy dźwiękach gęśli tak zachwycające i chwytające za serce pieśni, że doprowadzały, zwłaszcza młodych do zawrotu głowy. Zaczęły mnożyć się wśród społeczności wiejskiej nieszczęścia. Zdarzały się coraz częstsze wypadki utonięć młodzieńców, a nawet mężczyzn ze wsi, a ludzi tutejszych ogarniała trwoga, kiedy nocą od strony plaży odzywał się perlisty śmiech złotowłosych rusałek i tony ich zwodniczych pieśni. Zatem zwrócili się ludzie do księdza proboszcza z pokorną prośbą, by w takie noce bił w poświęcone dzwony ze stojącej na wysokiej skarpie dzwonnicy miejscowego kościółka […].

Strumień Švogmy płynie niestrudzenie dalej, przedostając się z jeziora Lušė przez wąski przesmyk do sąsiedniego jeziora Šakarvė, niezwykle wąskiego, lecz bardzo głębokiego basenu wodnego, ściśniętego z obu stron stromymi piaszczystymi skarpami, porośniętymi wysokopiennym borem sosnowym. W nadbrzeżnych lasach drzemią tam zapomniane przedwieczne kamienne kurhany. Starzy ludzie powiadają, że podczas nocnych burz nad tym jeziorem moce nieczyste rozpętują niekiedy istne piekło, w wodę biją pioruny, w rozbłyskach błyskawic rozszalałe fale wstrząsają nadbrzeżnymi skarpami, wybudzeni ze snu wiecznego rycerze-bohaterowie wychodzą z otwartych czeluści kopców grobowych i znęceni odgłosem zmagań natury podchodzą nad brzeg. Grom ich głosów, chrzęst zbroi i szczęk wydobywanego oręża miesza się z odgłosami burzy, wzbudzając grozę wśród mieszkańców okolicznych wsi. Jeziora Šakarvė i Žeimeny dzieli tu tylko wąski przesmyk, który łatwo pokonuje silny już nurt Švogmy. Teraz niesforny strumień trafia do płytkiego, lecz podługowatego i wielce rozczłonkowanego zatokami jeziora, przybierającego w swej południowej części postać płytkiego rozlewiska wodnego. Jak na żadnym innym z jezior ignalińskich, na Žeimenie znajduje się aż dziewięć większych lub mniejszych wysp, w całości zarośniętych czarną olszą […].

Powiadają  ludzie, że w starym młynie pomiędzy jeziorami Žeimena i Kretonai, ukrywał się jeszcze do końca II wojny światowej ostatni diabeł litewski, co prawda jeden z tych, które są zwane velniukami, mniej szkodliwych dla ludzi w zwyczajnych warunkach, lecz w niesprzyjających okolicznościach stających się nieobliczalnymi bestiami. W uroczysku Baranavos, skąd wypływa rzeczka Kiaune, wpadająca do Żejmiany pod Szakaliszkami, do dzisiaj zachował się pradawny głaz, zwany przez miejscową ludność Ožkos Akmuo (Kamień Kozła). Jest to płaski monolit szarego granitu, na którego twardej powierzchni widnieje odciśnięty jak w poślizgu na mokrej glinie ślad racicy dużego kozła. Kiedyś podczas wyprawy w głąb uroczyska, gdy po raz pierwszy ujrzeliśmy ten spoczywający na mchu tajemniczy głaz, ogarnęło nas uczucie nie tyle zadziwienia, co nieokreślonej trwogi. Pomiędzy Kołtynianami a Niemenczynem, do Żejmiany wpada ponad dziesięć dopływów, oprócz Kiaunė, także Luknelė i Kampuotelė, Saria i Mera, Dubinga i Skarda oraz Jusinė, Šventelė, Kernauja i inne, których dawno zapomniane nazwy brzmią, jak imiona z mitów litewskich”.

Cytowany fragment pochodzi z książki Włodzimierza Piwkowskiego „Rozstaje”, która ukaże się w tym roku nakładem Domu Wydawniczego Nieporęcka.

ANNA PIWKOWSKA

Imre Oravecz „Wiersze”

W jednym z wywiadów Imre Oravecz mówi, że dawniej zawsze miał kogoś, komu pokazywał, co napisał, i bardzo to sobie cenił. Teraz już od lat nikogo takiego nie ma. „Napiszę coś i odkładam. Często mijają dni, a ja z nikim nie rozmawiam; czuję się czasem jak rozbitek na bezludnej wyspie”.
Samotność, samotnie spędzana starość – a o tym głównie pisze w ostatnich latach Imre Oravecz – to trudny temat. Jego późne wiersze są dla mnie ciekawym przykładem refleksji wolnej od wszelkiej ckliwości, spokojnej, niemal pogodnej.

Teresa Worowska

Fot. István Dénes

Imre Oravecz

Po zimowym przesileniu słońca

Na kwadrans przed zmrokiem na drzewo za oknem zlatuje kos

i przez kilka minut żywiołowo wygwizduje na gałęzi,

siedzi bardzo blisko, na wysokości mojej głowy,

nie przeszkadza mu,

że patrzę na niego przez szybę,

potem odlatuje,

 

robi to codziennie,

każdego dnia te same są

zapał, melodia, miejsce na gałęzi, kierunek odlotu, ufność wobec mnie,

tylko pora się zmienia,

każdego dnia zaczyna i kończy trochę później,

w miarę jak dni stają się dłuższe.

 

Spóźniona ciekawość

Dobrze byłoby wiedzieć,

jak dawała sobie radę ze starością moja babka, mieszkająca samotnie w Sirok,

póki żyła,

nie interesowało mnie to,

odkąd o tym myślę,

nie ma kogo zapytać.

 

Martwa natura

Na zewnątrz zmierzcha,

słońce zachodzi, wycofuje przez okno swój ostatni złoty promień,

pokój wypełnia powolny mrok,

ale siedzący w nim jeszcze długo widzi przedmioty,

w rogu nie całkiem zasłane łóżko,

na półkach pokryte kurzem książki,

na szafce nocnej fotografie,

w szufladach i pudełkach pamiątki, relikwie,

bliżej ubranie, budzik, okulary,

dalej telefon, modlitewnik, kalendarz

i reszta użytecznych przedmiotów pod ręką,

dłonie spoczywają na kolanach,

jedna właśnie się podnosi,

wymacuje bolesny żylak,

dotyka go i wraca na podołek –

człowiek pozostaje sam na sam z własnym życiem.

tłum. TERESA WOROWSKA

Emigrować do Wewnątrz

No już nie mogę dłużej wytrzymać – powiedziałam do siebie. – Postanowiłam emigrować do Wewnątrz.

Wewnątrz się nadęło.

– Źle ci tu? Już bawiłaś na emigracji prawie dwadzieścia lat. I z dobrawoli wróciłaś. Siedź sobie tam, gdzie wybrałaś i głowy mi nie zawracaj.

– Ale ja muszę, bo się duszę.

– Gruba przesada. Stara jesteś i na dodatek kaleka. I dobrze, że stara. Gdybyś była w wieku produkcyjnym, to rozumiem, zmiażdżyliby cię w tych TVP-ach i PR-ach, w których kiedyś pracowałaś. A teraz przelewasz z pustego w próżne i pędzisz całkiem znośną egzystencję. Co miesiąc dostajesz emeryturkę, zaraz nasycisz się trzynastką, a może i czternastką w listopadzie, jak dobrze pójdzie. Nawet fizjo będzie do ciebie przychodzić na domowe turnusy. Nie kwalifikujesz się do emigracji.

– Ale ja proszę. Bardzo proszę.

Wewnątrz zrobiło groźną minę.

– Palisz, śmiecisz, nie przejawiasz autodyscypliny. A u mnie jest sterylnie czysto, wszystko pozamiatane. Skoro się jednak upierasz, możesz złożyć papiery. Podanie z uzasadnieniem twojego wniosku, nie zapomnij o znaczkach skarbowych, wyciąg z banku o środkach finansowych niezbędnych do życia u mnie na emigracji, RTG z ostatniego miesiąca, dokument o szczepieniu na COVID, zaświadczenie o niekaralności, świadectwo moralności z twojej parafii…

– Jakiej parafii, jestem agnostykiem.

– Tym gorzej dla ciebie. Idź do spowiedzi, odpraw pokutę, zostaw hojny datek w kasie parafialnej. Może ci wydadzą. Ale czy ja ci wydam wizę emigracyjną, to się dopiero okaże. Udzielamy jej niechętnie i w ostateczności. A teraz zrobię ci test, który wykaże, czy ty się w ogóle nadajesz.

I Wewnątrz uruchomiło pokaz slajdów pamięci. Z zawrotną szybkością migały na ekranie ulice, rzeki, zabytkowe budowle: Piąta Aleja wzdłuż Parku Centralnego, obrośnięty platanami Diagonal w Barcelonie, rzymska Piazza Navona, Il Campo w Sienie, bulwar Saint-Germain w Paryżu, Plaza Mayor w Salamance. Płynęła kręta Sekwana, szmaragdem połyskiwało Douro, Morze Śródziemne pieszczotliwie oblewało Korsykę, Sardynię i Elbę. Okaleczona katedra Notre-Dame liczyła, że jednak nie wszystka umrze. Lasy sekwojowe w swoim rezerwacie mówiły wszelkimi językami, bo były tak wiekowe, że pamiętały nawet dinozaury.

Lew z Bergen. Fot. R. Gorczyńska

Ale ja już tam wszędzie byłam. Zaspokoiłam ciekawość oczu.

– Widziałaś ledwie skrawek Planety Ziemi. Emigracja do Wewnątrz tego wszystkiego cię pozbawi. Także telewizji i gazet codziennych.

– To dobrze, a nawet bardzo dobrze. Wręcz o to chodzi. Tego się nie da ani czytać, ani tym bardziej oglądać. Liczę, że fora społecznościowe też mi wyłączysz.

– Gdybym było złośliwe, to właśnie te bym ci zostawił. To jest najbardziej wyszukane piekło elektroniczne, tworzone rękami uczestników. Żadnych innych lektur, twój księgozbiór zniknie jak zdmuchnięty. Możesz sobie w myślach przepowiadać Pana Tadeusza, cokolwiek ci zostało w pamięci. Albo wierszyki Brzechwy czy Aniele stróżu mój. Ale dostęp do Biblioteki Świata będzie zamknięty do końca twoich dni.

– TO OKRUTNA CENA!

– To jeszcze nie wszystko. Niczym mnisi z zakonów kontemplacyjnych musisz złożyć śluby milczenia. Jeśli będę w dobrym nastroju, pozwolę ci zostawić sobie kota Wewnątrz. W końcu święty Hieronim mieszkając w swojej pieczarze zaprzyjaźnił się z lwem. Jeszcze to przemyślę.

– Śluby milczenia? Ale coś pisać będę mogła? Choćby tłumaczyć?

– A po co? Kto cię będzie czytał? Obejdzie się, jak emigracja to emigracja.

I Wewnątrz zaniosło się diabolicznym śmiechem.

RENATA GORCZYŃSKA

Paradiso

„Paradiso”, tom szkiców podróżnych Adama Szczucińskiego, to próba stworzenia prywatnego portretu miejsca nie do końca rzeczywistego — miasta wyłaniającego się z wody, z mgły, ale i z literatury. Autor wędruje po Wenecji śladami Josifa Brodskiego (zawsze z wierszami ulubionego poety w kieszeni), z zachwytem przygląda się dziełom sztuki, naturze. Dociera też do Wilna, Rzymu, Monterchi, Paryża. Tworzy wielobarwną mozaikę ludzkich historii, by wydobyć z pokładów niepamięci to, co jednostkowe, kruche, ulotne.

Leszek

Wakacje 1979 roku spędzałem w Radzyminie. Któregoś dnia wsiedliśmy z Leszkiem na rowery i pojechaliśmy po rozpuszczalnik. Leszek wszedł do sklepu, ja stałem na zewnątrz, nie mogąc oderwać oczu od czerwonego lakieru hondy. Tak lśniący szkarłat widziałem kiedyś na rycerzykach sprzedawanych na bazarze Różyckiego. Miałem wtedy sześć lat i patrzyłem na średniowiecznych wojowników jak zahipnotyzowany; Leszek to zauważył i powiedział:

– Na dwa żołnierzyki nie mam pieniędzy, a jednego to się nie opłaca kupować.

Wiedziałem dziecięcym sercem, że jest skąpy, ale tym samym sercem go kochałem, tak bardzo, że gdy zobaczyłem spadającą gwiazdę, wyraziłem w myślach życzenie, by przyjechał jutro na przepustkę z wojska. Przyjechał.

Coś z blasku tej hondy miał także błysk noża, którym Leszek pociął sobie przedramię. Każda rana była wściekłą odpowiedzią na „nie” matki, która nie zgadzała się na ślub syna z wybraną przez niego kobietą. Pięć „nie”, pięć krwawiących ran, pięć nieusuwalnych blizn.

Przyszedł Leszek i przerwał wspomnienia. Trzymał w rękach dwie duże torby, w każdej po dziesięć butelek rozpuszczalnika.

– Któryś z nas musi wziąć obydwie torby i zawiesić je na kierownicy, bo jak się zawiesi jedną, to przechyli rower na jedną stronę i nie da się jechać. Moja kierownica jest za słaba, nie wytrzyma takiego ciężaru, weź ty.

Powiedziawszy to, poszedł do kiosku po papierosy. Wziąłem jedną torbę i założyłem na kierownicę. Ciężar pociągnął za sobą rower i mnie, a pech sprawił, że upadłem na ten piękny czerwony motor i go przewróciłem. Zamarłem z przerażenia. Zaniepokojony hałasem, zjawił się dwudziestoparoletni właściciel hondy. Spojrzałem na niego z lękiem, a on spokojnie, niemal czule rzekł:

– Nie martw się, nic się nie stało.

Podnoszę się, on podnosi motor, zakładam torbę na kierownicę i znów przewracam się na hondę. Można raz komuś darować głupotę i niezdarność, ja zaś słyszę:

– Nie przejmuj się, daj, pomogę ci.

Przytrzymał rower, a ja założyłem dwie torby po dwóch stronach kierownicy, dzięki czemu mogłem zachować równowagę. Może po dziś dzień ją zachowuję dzięki lekcji, jakiej mi udzielił ten mężczyzna; i nawet nie mogę mu podziękować.

Leszkowi, mimo jego wad, zawdzięczam dużo. Wprowadzał mnie w świat siły, odwagi, zaborczości, porywczości i brawury. Coś z tego sobie przyswoiłem. Dzięki niemu ciąłem kosą bujną trawę, by ją potem dawać królikom do jedzenia. Najbardziej lubiły mlecz, wybierałem więc takie łąki, gdzie rosło go najwięcej. Z Leszkiem tynkowałem ścianę, kładłem papę na spadzistym dachu, piłem pierwszą wódkę, patrzyłem, jak się bije. Przez dwadzieścia lat nie odzywał się do kolegi, który zarzucił mu kłamstwo. Któregoś dnia przyszedł kolega, trzymał w rękach dwa jabłka i zaproponował:

– Masz, Leszek, pogódźmy się.

Leszek wziął jedno jabłko, zaczął jeść, kolega jadł drugie. Zjedli i podali sobie ręce.

Na podwórku Leszek miał zardzewiałe sztangi, najcięższa ważyła osiemdziesiąt kilo. Pamiętam, jak zawitali pierwszy raz na tę prymitywną siłownię Jerzyk i Adam. Obaj mieli po osiemnaście lat i od razu się zamierzyli na najcięższą sztangę. Jerzyk był w stanie zarzucić ją sobie na klatkę piersiową, ale już jej nie wycisnął. Adam nawet nie mógł podnieść sztangi z ziemi. Potem każdy z nich przychodził do siłowni Leszka pojedynczo. Jerzyk ciągle walczył bez skutku z ciężką sztangą. Adam zaczął od małych ciężarów i stale je zwiększał. Po roku znów stanęli w zawody: Jerzyk tak samo jak za pierwszym razem zarzucił sztangę na piersi i wyżej ani rusz, Adam uniósł ją triumfalnie nad głowę. Ta prosta podwórkowa prawda okazała się uniwersalna: zaczynać od małych ciężarów i stopniowo je zwiększać – tak się rośnie w siłę.

Pod koniec sierpnia 1981 roku zobaczyłem na wystawie księgarni w Radzyminie Zarys historii filozofii Jana Legowicza, aż za sto sześćdziesiąt złotych. Wracam do domu i proszę Leszka o pieniądze. Gdy się dowiedział, na co chcę je wydać, puknął się w czoło i odwrócił plecami. Nie dawałem za wygraną. W końcu dla świętego spokoju rzucił banknoty na stół:

– Masz, tylko nie zmarnuj.

Ciągle mam w uszach, żeby nie zmarnować tych stu sześćdziesięciu złotych.

W latach dziewięćdziesiątych Leszek zatrudnił się w hurtowni. Któregoś dnia, nim wyszedł do pracy, napisał na kartce żonie, że ją bardzo kocha – nigdy tego nie robił. Kilka godzin później kilkusetkilogramowa paleta spadła mu na rękę i ją strzaskała – tę rękę, którą kiedyś sobie porżnął nożem, żeby móc się ożenić z wybraną kobietą.

ROBERT PAPIESKI

O pisaniu i muzyce

Miałam może siedem lat i mieszkałam w Krakowie, kiedy zostałam wysłana na pierwszą lekcję gry na fortepianie. Nie jestem pewna, dlaczego mama postanowiła mnie zapisać. Było to coś, co robili dla swoich dzieci rodzice aspirujący do klasy średniej, aby zapewnić im pełne wykształcenie, a może też jakiś społeczny awans. Ale dla mnie to był natychmiastowy zachwyt. Sam instrument – błyszczący fortepian salonowy, był najpiękniejszym meblem jaki widziałam w prywatnym domu, w siermiężnej powojennej Polsce. Ale kiedy niepozorna pani, która miała zostać moją nauczycielką zaczęła grać, poczułam się jak zaczarowana. Dźwięki, które wypływały spod jej palców były piękne i pełne życia, jak bystry, górski strumień. Do tego dochodziła precyzja, panowanie nad instrumentem, dzięki któremu wydobywała ten perlisty strumień dźwięków. Nawet jako dziecko zrozumiałam, że to było osiągnięcie, pewien rodzaj mistrzostwa. „Każda sztuka dąży do tego, by stać się muzyką” – twierdził Walter Pater. Wielu artystów i pisarzy przyznawało, że muzyka miała wielki wpływ na ich dzieło: jako sztuka, która jest w stanie poruszyć najgłębsze ludzkie uczucia, jako estetyczny ideał, w którym forma doskonale przystaje do treści, jako temat lub inspiracja dla dzieła, a czasami, konkretny impuls wspierający proces twórczy.

Dla mnie, pisanie i muzyka od zawsze były ze sobą splecione. Obie te dziedziny fascynowały mnie od wczesnego dzieciństwa. Byłam oczarowana słowami i kiedy tylko nauczyłam się samodzielnie czytać, nieraz wyjątkowo pożółkłe książki, wypożyczane z krakowskich bibliotek, zatracałam się w zapisanych w nich opowieściach, jakby to była trójwymiarowa rzeczywistość. A potem przychodziła lekcja pianina, a kiedy uznano, że coś umiem, zostałam uczennicą krakowskiej Szkoły Muzycznej. Ta szkoła była wymagająca, traktowano ją jako pierwszy etap nauki zawodowych muzyków.

Tam odkryłam, że muzyka prowadzi mnie ku światom bogatych emocji, formalnej ekspresji i technicznych wyzwań, które były intensywniejsze i bardziej imponujące niż cokolwiek, co do tej pory znałam. Nie miałam słuchu absolutnego i nieraz migałam się od wielogodzinnego ćwiczenia. A jednak każda zmiana nastroju czy tonacji w wykonywanych przeze mnie utworach dotykała mnie tak, jakby było w nich zawarte najistotniejsze, najbardziej przejmujące przesłanie. Nigdy nie zadawałam sobie pytania, co mówi albo jakiego rodzaju przekaz niesie ze sobą inwencja Bacha czy tarantella jakiegoś zapomnianego kompozytora. Zapewne nieświadomie traktowałam muzykę właściwie, bo ona rzadko cokolwiek wyjaśnia. Ale muzyka przemawia i kiedy byłam dzieckiem i nastolatką, miałam wrażenie, że wyraża się w niej całe piękno i bogactwo ludzkich namiętności. Kiedy zaczęłam grać łatwiejsze utwory Mozarta, Chopina czy Beethovena, czułam, że całe gamy uczuć – czułość, gniew, buńczuczna radość, łagodna melancholia – zostają w nich wydestylowane w swej najbardziej intensywnej, poniekąd absolutnej postaci. Z pewnością to było złudzenie, bo jeszcze wtedy nie doświadczyłam niczego, co dałoby mi dostęp do takiej wiedzy. Ale tajemna siła muzyki polega na jej zdolności, by poprzez swój klarowny słownik melodii i harmonii, dysonansu i kontrapunktu, wywoływać gamę wrażeń, przeczuć i emocji, tak dojmujących, jakbym sama brała udział w stwarzanym przez muzykę potężnym i subtelnym dramacie.

Obawiam się, że jako nastolatka nieraz marzyłam, że będę wychodzić na sceny w powłóczystych jedwabnych sukniach. Ale w tych ciepłych, staroświeckich szkołach, gdzie przygotowywano nas do możliwej kariery muzycznej, uczniom dawano do zrozumienia, że muzyka jest poważnym i szlachetnym powołaniem. W powojennej Polsce, muzyka była ważna i niezwykle szanowana. Po pierwsze, w świecie pełnym zakazów, muzyka klasyczna była dopuszczalną formą wyrazu („zachodnie” gatunki muzyczne, jak choćby rock’n’roll, to już inna historia). W pewien istotny sposób, muzyka pozostawała poza sferą politycznych haseł i przenikających niemal wszystko politycznych kłamstw. W kraju, który wydał Chopina i Paderewskiego, który szczycił się swoim romantycznym duchem, muzykę kochano z nieomal religijną żarliwością. Wznowiony po wojnie w 1949 roku Konkurs Chopinowski szybko stał się narodowym wydarzeniem, które miliony obywateli śledziły przy radioodbiornikach, słuchając młodych wykonawców, doszukując się w werdyktach politycznego skrzywienia albo wytykając jurorom uprzedzenia.

Polski kult muzyki – szczególnie romantycznej pianistyki – osiągnął jeden ze szczytów w 1958 roku, kiedy Arthur Rubinstein po raz pierwszy po wojnie przyjechał do kraju. Rubinstein był ikoną: do kraju wracał jako światowej sławy artysta, doceniony przede wszystkim za porywające interpretacje Chopina. Wydawało się nieraz, że on miał telepatyczny kontakt z kompozytorem. Grał go z naturalną lekkością, intymnie, a zarazem elegancko i majestatycznie.

Koncert Rubinsteina w Krakowie, podczas tej pierwszej wizyty w kraju, był jednym z największych przeżyć mojego dzieciństwa. Sala pękała w szwach i była tak rozgrzana z emocji, że co najmniej jedna osoba zemdlała i została wyniesiona na zewnątrz. Po zaplanowanym programie, publiczność wykrzykiwała prośby o bisy, których kulminacją był Polonez As-dur Chopina, ten sam, który nadawano w Warszawie przez megafony w krótkiej i beznadziejnej chwili oporu przeciwko nazistom w 1939 roku. Na koniec publiczność jednym głosem odśpiewała „Sto lat”, które było wyrazem zbiorowego uwielbienia. Polityczne, historyczne i muzyczne znaczenia spotkały się w tej sali koncertowej, tworząc chwilę zbiorowego uniesienia, jakie później zdarzało się może tylko na koncertach Beatlesów czy Boba Dylana.

Krótko po tym koncercie, przyszedł dla mnie czas emigracji, do Kanady i Stanów Zjednoczonych oraz związane z nią kolejne przeprowadzki, zmiany i poczucie dezorientacji.  W całkowicie odmiennych okolicznościach, przez jakiś czas kontynuowałam studia muzyczne. Dawałam szkolne recitale i kilkakrotnie wystąpiłam z orkiestrą – muszę przyznać, że jest to przeżycie, które może na dłuższy czas odebrać smak całej reszcie codziennego i pospolitego życia. Poznałam też i pokochałam inne gatunki muzyczne, wśród nich niektóre z tych zachodnich, zakazanych w PRL.

Przez jakiś czas nauczyciele fortepianu nadal, tak jak w Polsce, należeli do najważniejszych postaci w moim życiu. Nauczanie muzyki stwarza prawdziwą relację mistrz-uczeń. Nauka opiera się na szczegółach, odbywa się intymnie, przez dotyk – czasami wręcz dosłownie. Miałam nauczyciela wywodzącego się ze szkoły rosyjskiej, który prowadził mnie przez utwór poruszając swoją ręką moje dłonie. Prowadząc twoją rękę, nauczyciel muzyki prowadzi ciebie i w ten sposób nauczyłam się również rzeczy nie związanych bezpośrednio z muzyką. Zrozumiałam, że aby nadać frazie muzycznej oddech, muszę hamować moje niecierpliwe podniecenie, a surowa dyscyplina otwiera pole dla spontaniczności. Nauczyłam się też, że aby zrozumieć cokolwiek, a może też kogokolwiek poza samym sobą konieczny jest wysiłek i rodzaj chłonności. W swojej książce The Craftsman (Rzemieślnik), Richard Sennett pisze, że grając na instrumencie, trzeba „uwolnić” palec na strunie czy klawiszu i że idea uwolnienia, która ma zarówno fizyczne jak i intelektualne aspekty, „ma również etyczne implikacje, tak, jak wówczas, gdy kontrolę – nasz uchwyt – oddajemy komuś innemu”. Ale jedna z najgłębszych przyjemności nauki gry na instrumencie wynika z tego, że muzyka pochłania i angażuje wszystkie wymiary osobowości: cielesny, poznawczy, uczuciowy. Przede wszystkim zrozumiałam, że w muzyce nie można oszukiwać – może dlatego, że ona sama nigdy nie kłamie. Kompozycja może zawierać mnóstwo uczuciowych czy formalnych sprzeczności, ale nie może udawać, że jest czymś, czym nie jest. I jeśli do kogoś muzyka nie dotrze, jeśli brakuje mu pewnego rodzaju muzycznej empatii, to będzie to słychać w każdej zagranej przez niego frazie, w każdym tonie, który wydobędzie z instrumentu. Oczywiście także niedostatki technicznej biegłości, opanowania utworu, natychmiast wychodzą na jaw. Muzyka wymaga uczciwości – uczciwego rzemiosła i uczciwej sztuki.

W końcu nie zostałam zawodową pianistką, powoli zwracałam się w stronę pisania. Na tej drodze było sporo zakrętów i zwrotów akcji, z historią emigracyjną i młodzieńczymi rozterkami w tle. Być może, szczególnie po wstrząsach związanych z emigracją nie byłam pewna, czy zdołam osiągnąć niezrównaną wirtuozerię Maurizia Polliniego, Alfreda Brendla czy Mitsuko Uchidy. Zresztą, kiedy studiowałam w college’u, a potem na uniwersytecie, rozbudziła się we mnie miłość do literatury i świata idei oraz równie silna potrzeba rzucenia się w intensywny romans z nowym językiem: angielskim. Jedną z najmocniejszych lekcji emigracji było odkrycie, że język nie jest tylko narzędziem, lecz czymś co w człowieku żyje, kształtuje jego postrzeganie i buduje tożsamość. Pozbawiona języka, straciłam kontakt z samą sobą. I dlatego też silnie pragnęłam odtworzyć w drugim języku tę intymną relację, która łączyła mnie z polszczyzną. W pewnym sensie starałam się, by angielski stał się w pełni brzmiącym instrumentem. Aby tak się stało, musiałam opanować nie tylko gramatykę i słownictwo, ale też intonacje i rytmy, specyficzną muzykę języka.

To wszystko zajęło pewien czas. Ale kiedy zaczęłam pisać, zrozumiałam, że muzyka pozostała zapisana w moim umyśle czy też w komórkach mojego ciała, jako rodzaj wzorca, podświadomy paradygmat tego, co, może zarozumiale i na wyrost, pragnęłam osiągnąć w moim nowym medium. Sam język miał własną muzykę, która była dla mnie szczególnie ważna, bo trochę trwało, zanim zdołałam się do niej dostroić. Ale były też inne, nieraz nieuchwytne cechy, które chciałam przenieść z muzyki na słowa: przede wszystkim potoczystość, która sprawia, że nuty zdają się zgodnie połączone. Miałam też poczucie, że tekst złożony ze słów, podobnie jak utwór muzyczny, musi znaleźć swój głos i tonację, perspektywę czy atmosferę, odpowiadające subtelnemu nastrojeniu umysłu. Czułam też, że każde dzieło winno posiadać formę, która wynika z jego tematycznej zawartości i nadaje mu odpowiedni kształt.

Oczywiście można tylko próbować spełniać takie zadania. W niemuzycznych dziełach rzadko udaje się osiągnąć podobne wyczucie formy i skupienie znaczeń jak w muzyce. Pisanie, szczególnie rozmaitych form prozatorskich, nieomal nieuchronnie wymaga snucia dosłownej narracji. Opowiada się o konkretnych sytuacjach czy wydarzeniach, o tym „co się dzieje” i czasami zapowiada, co zdarzy się za chwilę. Oczywiście również muzyka żyje w czasie, rozwija się, następują kolejne wątki i wariacje tematu. Ale muzyka rzadko coś tłumaczy czy „opowiada historię”. Jej znaczenia oparte są na wewnętrznej logice, bez zewnętrznego punktu zaczepienia. W dodatku czasami potrafi powiedzieć wszystko naraz, w jednym akordzie wyrazić rozpacz i radość.

Takie kontrasty sprawiają, że niezwykle trudno pisać o muzyce. A jednak, mimo wszystkich wyzwań związanych z tym zadaniem, chciałam napisać nie tylko o ideale muzyki, ale także o muzyce samej – spróbować przełożyć na słowa jej fantastyczną siłę, którą odczuwam a także całkowicie pochłaniające doświadczenie, jakim jest wykonywanie muzyki, całkowite zanurzenie w światach Schuberta, Bartóka czy Chopina. Moim zdaniem kompozycji muzycznych nie da się wprost opisać. Ale pisząc powieść o pianistce [Appassionata, 2008 w wydaniu angielskim powieść nosi tytuł Illuminations], chciałam opowiedzieć o niej od wewnątrz, o tym, jak przeżywa napięcia i kulminacje utworów, trajektorie nastrojów i temp, przechodzenie od burzy do spokoju. Pragnęłam także pokazać chwile cielesnej i umysłowej koncentracji, w których artystka utożsamia się z wykonywanym utworem i osiąga chwile tego, co można nazwać tylko transcendencją.

Granie i wykonywanie muzyki może nieźle zawrócić nam w głowie. Mniej więcej przez rok, odkąd zrezygnowałam z zawodowej kariery muzycznej, nie byłam w stanie dotknąć fortepianu, z obawy, że przypomni mi o utraconej pełni. Potem znów zaczęłam grać, mniej metodycznie, ale czerpiąc z tego mnóstwo przyjemności. Od tej pory odkryłam, że pisanie, choć tak żmudne, również może pochłonąć człowieka bez reszty. Za jego sprawą odkrywałam nowe zakątki świata, ale także aspekty pamięci i historii, problemy moralne i kwestie społeczne, które miały dla mnie duże znaczenie. Siłą i wyzwaniem związanym z medium języka jest to, że pozwala, wręcz zmusza, by to, co doświadczone oglądać w wielu wymiarach, z krytycznym dystansem, ale też z empatią, próbując uchwycić zarówno rzeczywistość zewnętrznego świata, jak i wewnętrzne zagadki indywidualnego, subiektywnego umysłu.

Na szczęście nie trzeba koniecznie dokonywać wykluczającego wyboru. Z pisaniem mierzę się codziennie (no, może prawie…). Ale muzyka pozostaje ważnym sposobem wyrażania emocji i refleksji, źródłem radości, a czasem niesie głębokie znaczenia. Jej początków trzeba szukać gdzieś głęboko w ewolucji naszego gatunku, a jej formy są głęboko zakodowane w naszej neurologicznej i biologicznej substancji. W swojej książce Muzykofilia, Oliver Sacks, lekarz neurolog i terapeuta, wyraził odważną hipotezę, że ta forma pasji przypomina „biofilię”, że muzyka, podobnie jak życie organizmów, jest dla nas czymś naturalnie bliskim. Jak wynika z opisanych przez Sacksa przejmujących przypadków, muzyka działa terapeutycznie nawet w ciężkich przypadkach demencji. Rekonwalescentom po zapaleniu mózgu muzyka pomaga w odzyskaniu koordynacji ruchowej. Zdarza się też, że przy głębokiej amnezji, wspomnienia muzyczne pozostają nawet wówczas, gdy wszystko inne zostało wymazane. Tak, jakby muzyka miała moc kształtowania i programowania naszego układu neurologicznego, jakby jej ustrukturyzowane ruchy porządkowały kompozycję i dynamikę naszego życia wewnętrznego.

Nie mogę słuchać muzyki podczas pisania, bo całkowicie mnie pochłania. Trudno byłoby mi jednak żyć bez fortepianu. Na szczęście mam instrument, a także nowoczesny, technicznie zaawansowany sprzęt grający. To przypomina mi, że muzyka jest jednym z niewyczerpanych zasobów, które zawsze powinny być dostępne, abyśmy mogli z niej korzystać dla kontemplacji, pocieszenia, wyzwolenia, czy nawet duchowego zdrowia.

EVA HOFFMAN

tłum. Anna Arno

 

Fandango

Victoria Kamhi była pianistką, bez wątpienia utalentowaną. Waham się jednak, napisać, że poświęciła swoją karierę dla męża. Poświęciła mu życie. W przypadku małżonków Rodrigo nie jest to hiperbola, bo kompozytor był niewidomy. Przeszli przez życie w rytmie fandango, prowadziła Victoria. Miała tylko jeden cel – zapewnić Joaquínowi najlepsze warunki do komponowania. O resztę była spokojna, Rodrigo miał w sobie coś z konkwistadora, pisane mu było zwycięstwo.

Victoria Kamhi urodziła się na początku wieku w zamożnej rodzinie kupieckiej w Konstantynopolu. W drugiej połowie XIX wieku imperium osmańskie utraciło prawie całe Bałkany i Egipt i przestało być światowym mocarstwem. Niemniej wciąż dawało wielkie możliwości w sferze gospodarczej. Ludzie pracowici i obdarzeni silną wolą potrafili je wykorzystać. Należał do nich Rafael Kamhi, dziadek Victorii, który założył i rozwinął wielką firmę handlującą przyprawami na skalę europejską. Jej siedziba mieściła się samym centrum Stambułu, naprzeciw słynnego hotelu Pera Palace. Rafael Kamhi był prawdziwym patriarchą, nosił długą brodę, nigdy nie wpadał w gniew, dom opuszczał jedynie w interesach. Był hojny dla biednych, wspierał szpitale i synagogi. Ustrzegł się fanatyzmu, swoich dzieci i wnuków nie przymuszał do praktyk religijnych.

Isaac Kamhi, ojciec Victorii, ukończył studia handlowe w Marsylii i ożenił się w Wiedniu z Sofią Arditti. Victoria podkreśla, że jej matka reprezentowała „nordycki typ urody”, całkowicie odmienny od „orientalnego” wyglądu ojca. Niemniej Sofia pochodziła z sefardyjskiej rodziny żydowskiej zamieszkałej w Bułgarii. Ardittti z domu była matka Eliasa Canettiego, Mathilde. Pisze on w Ocalonym języku, że Ardittti należeli do najstarszych i najzamożniejszych rodzin hiszpańskich Żydów w Bułgarii. Soy de buena famiglia, mawiali z dumą o sobie, pochodzę z dobrej rodziny. Ardittti uważali, że właściwe wykształcenie można zdobyć tylko w Wiedniu.

W pamiętnikach Victorii żydowskość jej rodziny jest sprawą całkowicie marginesową. Semickie cechy urody swego ojca nazywa „orientalnymi” nie z obawy przed dokładną identyfikacją, ale raczej w przekonaniu, że taka identyfikacja nie jest potrzebna. W połowie lat pięćdziesiątych w ambasadzie hiszpańskiej w Atenach Victoria w towarzystwie Greków popisała się swoją znakomitą znajomością nowogreckiego, którego nauczyła się w Konstantynopolu. Na pytania obecnych odpowiedziała: „Jestem Bizantyjką”. Tak, była mieszkanką imaginacyjnej ojczyzny, która nie wystawiała paszportów ani nie wypowiadała wojen. Przygarniała każdego bez względu na pochodzenie. W rodzinie Canetti coś o tym wiedziano, Elias też był Bizantyjczykiem.

Trzy domy rodziny Kamhi stały obok siebie w Besiktas, na europejskim brzegu Bosforu. Z okna jadalni widać było jak na dłoni cieśninę zatłoczoną frachtowcami obsługującymi porty czarnomorskie. Małe statki pasażerskie zapewniały komunikację między brzegami Bosforu. Toń zmieniała swą barwę od niebieskiej po srebrną, zależnie od pory dnia.

W sąsiedztwie stał nowy pałac sułtański Dolma Bahcé, który w połowie XIX wieku wybudował dla siebie jeden z osmańskich władców, sprzykrzywszy sobie stare Topkapi. Barwną atrakcją był Selamlik, święty dzień islamu, kiedy sam monarcha podążał do meczetu na czele swoich dworzan. Co roku w sierpniu świętowano Surré-emini. Sułtan jako kalif, sługa dwóch świątyń, wysyłał bogate dary do Mekki i Medyny. Przed pałacem Dolma Bahcé oczekiwała karawana objuczonych wielbłądów, które miały przenieść sułtańskie dary przez pustynię. Karawanie towarzyszyły setki pielgrzymów w asyście żołnierzy i policjantów, bo daleka wyprawa nie należała do bezpiecznych, na wędrowców czyhali bandyci. Podobnie musiało to wyglądać w XV wieku. Był to wciąż świat na poły średniowieczny. Z Paryżem łączył Stambuł Orient Express, do Mekki podróżowało się na wielbłądzie lub piechotą.

Victoria wychowywała się w mieście gościnnym dla trzech religii. Islam, judaizm i chrześcijaństwo w swoich trzech wersjach: prawosławnej, katolickiej i protestanckiej sąsiadowały ze sobą. Konstantynopol był stolicą Lewantu, gdzie spotykali się ludzie i idee z całego świata śródziemnomorskiego, a także spoza niego. Wielkie mocarstwa europejskie sposobiły się do nowego podziału globu. W niemieckich snach o potędze Turcja odgrywała ważną rolę. Victoria nie pisze, w jakim języku mówiło się w domu. Najpewniej były dwa: hiszpański i turecki. Elias Canetti wspomina, że jego domowym językiem w Ruszczuku, gdzie się urodził, był XV-wieczny hiszpański okraszony nielicznymi słowami tureckimi. Pierwsza piosenka, jaką śpiewał, miała słowa hiszpańskie, choć koloryt lokalny: „Manzanicas coloradas, las que vienen de Stambol”, jabłuszka czerwone, co przybyły ze Stambułu. Pychę rodową swojej matki Canetti wiązał z jej hiszpańskim rodowodem. Sefardyjczycy na innych Żydów patrzyli z góry. Askenazyjczyków określało się mianem „Todesco”, Niemiec. Małżeństwo Sefardyjki czy Sefardyjczyka z Todesco było nie do pomyślenia. Większość hiszpańskich Żydów na Bałkanach zachowała obywatelstwo tureckie.

Victoria uczyła się w niemieckiej szkole podstawowej, gdzie oprócz języka wykładowego poznała także francuski i nowogrecki. Znajomość kilku języków daje poczucie kulturowej swobody. To, co urzędnik wpisał w paszporcie w rubryce narodowość, do niczego nas nie zobowiązuje. To, kim jesteśmy, zależy od naszej decyzji. Canetti, który urodził się w Ruszczuku, do szkoły chodził w Manchesterze, w Zurychu i we Frankfurcie, studiował w Wiedniu, pisał po niemiecku, czuł się Szwajcarem. Jeżeli nie chcecie się pozbyć tej małej porcji wolności, jaką udało wam się ocalić, strzeżcie się ludzi, którzy się dopytują, kim naprawdę jesteście.

Isaac Kamhi wyjechał z żoną i dwiema córkami (Victoria miała młodszą o dwa lata siostrę Mathilde) w roku 1915 do Wiednia. Turcja opowiedziała się po stronie państw centralnych i choć nad Europą nie milkły salwy, interesy szły dobrze. Należało ich dopilnować, a dzieciom zapewnić edukację na najwyższym poziomie. Victoria, która po matce odziedziczyła talenty muzyczne, grała na fortepianie. W Wiedniu postanowiła kontynuować studia pianistyczne rozpoczęte jeszcze w Konstantynopolu. Wkrótce podjęła naukę u Jerzego Lalewicza, profesora Akademie für Musik und darstellende Kunst.

Rozpad cesarstwa Habsburgów i degradacja Wiednia skłoniły Izaaca Kamhi do przeniesienia przedstawicielstwa firmy do Paryża. Kres imperium osmańskiego zubożył rodzinę, ale Victoria specjalnie się tym nie przejęła. Tkwiła po uszy w muzyce. W roku 1928 poznała młodego, dwudziestosiedmioletniego kompozytora Joaquína Rodrigo. Premiera Cinco piezas infantiles w Théâtre des Champs Elysées upewniła ją, że Hiszpan jest geniuszem. On lubił jej grę na fortepianie. Niedowidział i urody konstantynopolitanki nie mógł w pełni docenić, ale niewątpliwie odczuwał czar młodej kobiety, która go adorowała.

Nie tylko Victoria podziwiała talent Rodriga. Jego profesor w Ecole Normale de Musique Paul Dukas powtarzał: „Widziałem przyjazd do Paryża de Falli, Albéniza, Rodrigo. Wydaje mi się, że ten trzeci jest z nich najbardziej utalentowany”. Kto zna najlepsze utwory de Falli, El amor brujo i El sombrero de tres picos, ten chciałby palmą pierwszeństwa obdarować obydwu kompozytorów. De Falla, mieszkający podówczas w Paryżu, musiał słyszeć bon mot Dukasa, ale nie zraziło go to do młodego artysty, którego utwory polecał paryskim melomanom.

Romans Victorii i Joaquína trwał od 1929 roku, ale pobrali się dopiero w styczniu 1933 roku. Victoria włożyła wiele wysiłku, by doprowadzić do ślubu. Joaquín był człowiekiem nieśmiałym, z roku na rok coraz bardziej uzależnionym od pomocy. Postawił wszystko na jedną kartę, gdyby zawiodła, byłby życiowym bankrutem. Kochał Victorię, ale chyba nie wierzył, że mogą być razem. W swoich wspomnieniach zatytułowanych De la mano de Joaquín Rodrigo (Za rękę z Joaquínem Rodrigo) Victoria opowiada dramatyczny epizod. Po sześciomiesięcznej rozłące, łagodzonej korespondencją miłosną, młoda kobieta oczekiwała ukochanego na peronie dworca Austerlitz. Wreszcie w tłumie podróżnych dostrzegła Joaquína i podeszła do niego uradowana. Ale on jej nie poznał, choć stała przed nim. W ciągu kilku miesięcy jego wzrok znacznie się pogorszył. Ojciec Victorii był sceptycznie nastawiony do wyboru córki. Zapytał Joaquína o źródła utrzymania rodziny, odpowiedź, jaką otrzymał, nie mogła go zadowolić. Isaac Kamhi nie był ograniczonym filistrem, ale bał się o przyszłość Victorii, a jego sytuacja materialna pogarszała się. Trwał wielki kryzys, Isaac musiał sprzedać duże i wygodne mieszkanie w Passy; rodzina przeprowadziła się do skromnego lokum. Victoria nigdy nie pisze o kwestiach religijnych, ale czekająca ją konwersja na katolicyzm mogła nie wzbudzić entuzjazmu ojca.

W listopadzie 1932 roku Victoria pojechała do Walencji, do rodziny Joaquína, która przyjęła ją serdecznie. Najwyraźniej Victoria ochrzciła się, bo choć Hiszpania była od roku republiką, obowiązywał rozdział Kościoła od państwa i śluby cywilne, nie wydaje się prawdopodobne, żeby w patriarchalnej rodzinie Rodrigo ktokolwiek zaakceptowałby fakt, że Joaquín ożenił się z niekatoliczką. W styczniu wzięli ślub i wyjechali do Madrytu. Jednakże kompozytor nie znalazł pracy, dostał tylko jedną propozycję: tymczasowy angaż bez pensji w college’u dla niewidomych. W pierwszą rocznicę ślubu znowu się rozstali, Victoria wróciła do Paryża i pogrążyła się w smutku, Joaquín tęsknił i komponował. Nie należało przedłużać tego stanu. Ojciec wręczył Victorii bilet do Madrytu. Przybyła we właściwej chwili. Pojawiła się szansa na stypendium Akademii św. Ferdynanda. Victoria postanowiła, że Joaquín je zdobędzie. Decydujące okazało się wsparcie Manuela de Falli. Zaalarmowany przez Victorię przeprowadził z Granady błyskawiczną ofensywę epistolarno-telegraficzną, która przeważyła szalę na korzyść Joaquína. W marcu 1935 roku wyjechali do Paryża. Stypendia są rodzajem cudu karmiącego talent. Warto się o nie modlić przed ołtarzem tej czy innej fundacji czy akademii. Victoria i Joaquín nie umarliby w Madrycie z głodu, ale wegetacja z dnia na dzień i żebranina zubożają wyobraźnię.

Fragment większej całości zatytułowanej „Toledo i inne przygody w Kastylii”.

ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK

Śmierć Wiesława

Jankowi

Tych dwoje tak objętych na tej fotografii

w czerwieniach, jakby wtedy nikogo nie było,

prócz ich dwojga na sali, ale była miłość

i płótna zawieszone na przestrzał, przedarte,

w przestrzeni jak we wrotach, rozpięte na grotach

strzał wieczności, dwustronnie farbami przetarte,

i on między Bostridgem a może Bogartem.

Było lato, brzęcząca lipowa aleja,

Jacek w świeżej koszuli w czerwieniach burgunda,

albo tuż po porannej kąpieli dunhilla

zapalający, miłość, która to już runda,

gdy biegniemy na oślep, wy na oślep, oni,

w dionizyjskiej, bachicznej, dojrzałej pogoni.

Gdy dzisiaj umarł Wiesław dzwoniła Elżbieta,

słowa biegły po drucie, a na drucie ptaki,

brzęczały sms-y, dziwne patyczaki,

więc zdjęłam z półki książkę, że mit i poeta.

I co jeszcze pamiętam? Ostatnie spotkanie,

w Sali Weneckiej tylko we dwoje, śniadanie,

i była zima szklana, ale cieplarniana,

cytryny, pomarańcze, czas na umieranie.

W. dzwonił trzy dni temu. Ja nie odebrałam.

I nigdy się nie dowiem co wtedy przespałam.

18 lutego 2021

 

Moja pamięć o Wiesławie Juszczaku, to pamięć o Wiesławie w Nieborowie. Rozmowy, koncerty, niezwykłe filmy, które pokazywali razem z Jackiem Sempolińskim gościom nieborowskim. Wystawy Jacka i ta jedna niezapomniana, w Galerii Browarna w Łowiczu, zorganizowana przez Elżbietę i Andrzeja Biernackich w 2012 roku. Miała swoje otwarcie i zamknięcie. Było lato i wszyscy pojechaliśmy z Nieborowa na otwarcie wystawy do Łowicza. Jacek stał z żółtą różą w ręku w pięknej przestrzeni dawnego kościoła ewangelickiego na tle swoich płócien. Powiedział, z charakterystycznym dla siebie żartobliwym uśmiechem, że zawsze pragnął zostać nie malarzem, ale śpiewakiem operowym.

Fot. Janusz Moniatowicz

Przeminęło piękne, brzęczące pszczołami nieborowskie lato. Lato, które zakończyło się śmiercią Jacka. Zmarł w Nieborowie 30 sierpnia. Na początku września wszyscy przyjechaliśmy na zamknięcie wystawy. Wiesław w czerwonym szalu stał na tle niezwykłych płócien i milczał. Jego szal współgrał z odcieniami czerwieni na obrazach Jacka. Szaliki Wiesława to osobna opowieść. Pamiętam zwłaszcza jedną, o pięknym grafitowym szaliku, który, jak opowiadał jego zachwycony właściciel, miał tybetańskie pochodzenie.

Chętnie opowiadał także o swoich książkach, które pisał w Nieborowie. Najważniejsze dla mnie, to Pani na Żurawiach, o posępnej Persefonie i niewielka książka Mit i poeta. Właściwie się z nią nie rozstaję. Wiesław był zachwycony pięknem świata, wnikliwie inteligentny, z wrażliwością poety. Artysta i wizjoner. O jego książce Mit i poeta pisałam kilkakrotnie.

I teraz, po śmierci Wiesława, czytam przytoczony tam fragment wiersza Eliota Burnt Norton: „Inne echa / Mieszkają w tym ogrodzie. Mamy iść za nimi?”. W tłumaczeniu Krzysztofa Boczkowskiego, z którym Wiesław prowadził niekończące się rozmowy przy nieborowskim stole. I dalej autor komentuje: „Opisywanym miejscem jest «różany ogród» (podobnie jak park w Duino), gdzie wchodzą ludzie, «my», czując, że jest nawiedzany przez jakieś nieokreślone postacie, tylko wyczuwalnie obecne, bo zmysłowość zawodzi. Owi «oni» należą do jakiegoś «pierwszego świata» spoza teraźniejszego czasu. Pełni godności, ale niewidzialni. Ptak, który «nas» wzywał, odpowiada na niesłyszalną dla nas muzykę. A jeszcze jakiś niewidoczny promień wskazuje, że róże wyglądają tak, jakby były przez kogoś oglądane. I na koniec liście krzaków są pełne dzieci, których hamowany śmiech «my» tylko słyszymy lub przez nas jedynie zdaje się słyszalny. To «my» wskazywać może na poetów, którzy myśląc, czy raczej «czując obrazami», docierają jednak w jakiejś mierze do tego, co przekracza postrzeganie potoczne[…]”. Ciekawa jestem jakiego ptaka słyszy i na co patrzy Wiesław w ogrodzie, gdzie mieszkają „inne echa”.

ANNA PIWKOWSKA

Joanna Klepacka. Z podzięką za istnienie

Mędrzec Michel de Montaigne mawiał, powołując się na starożytnych stoików: „I czegóż bać się śmierci? Gdy my jesteśmy, jej nie ma, a gdy ona jest, nas nie ma”. Mimo wzajemnej wyłączności życia i śmierci słaba to pociecha dla osieroconych odejściem tak bliskiej, kochanej i wspaniałej osoby, jaką była Joanna. A może odrzućmy ten obmierzły w odniesieniu do niej czas przeszły, stosując najważniejsze w ontologii, nauki o bycie, słowo JEST. Bo choć Joanny nie ma, dalej jest z nami i w nas. Płacz przynosi chwilową ulgę, ale ważniejsza od niego jest myśl, jak wiele w naszym życiu jej zawdzięczamy i jak niezwykłym była człowiekiem.

Gdyby nie pandemia, sala pożegnań na Powązkach wypełniona byłaby po brzegi pacjentami, którym uratowała życie lub pomogła wyjść z ciężkich chorób. Joanna była lekarzem z powołania i z przekonania. Dzień w dzień walczyła z tym największym dla medyków adwersarzem i niejednokrotnie wygrywała. Od czasów studiów, w latach pracy w Pogotowiu Ratunkowym, na kolejnych stażach, specjalizacji, a następnie dziele jej życia – na oddziale sztucznej nerki Pierwszej Kliniki Akademii Medycznej, wreszcie doglądając seniorki w zakładzie dla nieuleczalnie chorych do końca szła z pomocą. Bez względu na własne choroby i towarzyszący im ból jeździła do ostatniej chwili do tego ośrodka, szkoląc personel i studiując podręczniki z zakresu geriatrii. Ruszała do przyjaciół i nieznajomych na każdy sygnał zwiastujący kłopoty zdrowotne. Potrafiła udać się z lekami i i pomocą finansową na drugi koniec Polski. W zasadzie nigdy nie przestała się dokształcać. Dzięki wiedzy, doświadczeniu, szybkości skojarzeń była niezrównaną diagnostką, ogarniając organizm ludzki holistycznie, nie tylko z punktu widzenia wąskiej specjalizacji.

Należała do ludzi hołdującym etosowi pracy, może odziedziczonym po kalwińskich przodkach, a może po Norwidzie. Co dyktowało jej taką postawę? Posłużę się cytatem z uwielbianego przez nią pisarza, Stanisława Lema, nawiasem mówiąc, także lekarza z wykształcenia: „Rozum bezrobotny to wprost jedna zmartwiona dziura, nicość, potrzebne mu są przeszkody. Szczęśliwy przy ich pokonywaniu, zwyciężywszy, wnet popada we frustrację, a nawet wariację. Trzeba mu więc stawiać przeszkody wciąż nowe, według jego miary”.

Myślę, że Joanna mogłaby się podpisać pod tą uwagą. Ona, mistrzyni ciętych ripost, ona, której umysł pracował szybko i precyzyjnie. Póki chory kręgosłup jej na to pozwalał, póki nie wszczepiono jej endoprotezy biodra, nie chodziła, lecz biegała. Wręcz z trudem można było za nią nadążyć. Ciągle słyszę stukot jej pantofelków.

Ale nie tylko o szkiełko i oko tu chodzi, choć one są naczelnymi przewodnikami ludzi myślących. Dodać do tego trzeba empatię, która dyktowała Joannie potrzebę natychmiastowego rzucenia się na pomoc drugiej istocie – człowiekowi czy zwierzęciu. Ciągle przygarniała kolejne koty, trzymała w domu worki ziarna, z energią kroiła podgardle dla dożywianych zimą ptaków. Gdy wychodziła z karmą, zlatywało się pół Ochoty jej skrzydlatych przyjaciół. Najbardziej spośród nich lubiła wrony siwe za ich mądrość i długowieczność. Przekazała potomkom wiele genów, w tym gen współczucia, które nie godzi się na cierpienie i okrucieństwo.

Joanna lubiła powtarzać piękną maksymę Immanuela Kanta: „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”. Także w sensie dosłownym, nie tylko metafizycznym, bo żywo interesowała się astronomią i ogromnie ją radowało, że jej wnuk obrał ten kierunek studiów. Gwiazdy unosiły ją także w kierunku futurologii. Miała umysł podzielony na kilka segmentów. Najważniejszym była oczywiście medycyna, ale wizjonerstwo wybitnych pisarzy upajało jej wyobraźnię, co stanowiło uzupełnienie pragmatyzmu na co dzień. Innym segmentem jej umysłu była historia. Wiedziała mnóstwo na temat minionych epok i ciągle ciekawiło ją, jak naprawdę było, toteż beletrystyka niespecjalnie ją pociągała. Na przykład doskonale znała dzieje królowej Joanny Szalonej, po której dostała imię. Była jednak jak najdalsza od uznania jej za swoją patronkę, czemu, znając tę przerażającą biografię, trudno się dziwić.

Jeszcze innym z jej zainteresowań była mineralogia. Z zapałem zbierała różne kamienie półszlachetne i trylobity. Ostatnimi laty poświęciła się lekturom z zakresu genetyki. Nie przestawała być ciekawa świata w całej jego złożoności.

Miała jakby dwa umysły – ścisły i humanistyczny scalone w jedno. Także w planie rodzinnym – ze względu na zawiłości losu, musiała być zarazem i matką, i ojcem. Także babką i dziadkiem w jednej osobie. Można było niekiedy odnieść wrażenie, że rozum przesłaniał jej serce, ale to złudzenie. Chciała być silna i tę siłę przekazać potomkom.

Umarła tak, jak żyła. Wbrew perswazjom rodziny i przyjaciół nie chciała zrezygnować z opieki nad starymi i schorowanymi kobietami w ośrodku pod Warszawą. Coraz bardziej męczyły ją jazdy, coraz częściej cierpiała wskutek własnych chorób, ale nie ustępowała. Nie wyobrażała sobie bezczynnego leżenia w łóżku i gapienia się w sufit. Uważała, że jej obowiązkiem jest być przydatną i potrzebną bez względu na poniesioną cenę. Był to jej osobisty triumf ducha nad materią. Mogła cieszyć się emeryturą wśród psów, kotów i kwiatów, ale wybrała inaczej.

I stało się to, co było niemal nieuniknione. W pruszkowskim szpitalu specjaliści wyciągnęli ją wprawdzie z covidu, ale osłabiony organizm nie wytrzymał. W ciągu tych ostatnich dni jej życia wymieniałyśmy lakoniczne uwagi na temat stanu naszego nie-zdrowia. Joanna niepokoiła się o mnie po kolejnej operacji ortopedycznej, której musiałam się poddać, ja drżałam dowiedziawszy się o jej chorobie. Ostatni jej wpis na whatsappie nadany 14 listopada o 13.44 brzmiał: „Czuję się lepiej”. Półtorej doby później zmarła we śnie. Tym się próbuję pocieszyć. Joanna była i moją wielką przyjaciółka, lekarką, która wyciągnęła mnie z wielu opresji.

Za jej hojność i humanizm podszyty cienkim poczuciem humoru, za pasjonujące rozmowy przy szklance czerwonego wina, za wspólny czas jestem jej dozgonnie wdzięczna.

RENATA GORCZYŃSKA

Pani na Bogdanach

Cieszę się niezmiernie, że na kartach „Księgi przyjaciół” mogę podzielić się fragmentami książki, którą kilka dni temu ukończyłem. Nosi ona tytuł Pani na Bogdanach, opowiada o mojej prababce Kazimierze Kłoczowskiej z domu Rykowskiej, a ukaże się w Bibliotece „Więzi”. Opowieść o Kazimierze zaczyna się tak:

Ażurowy tympanon u szczytu ganku, a w nim – wycięte w świerkowym drewnie dwie litery: KR. To inicjały Kazimiery Rykowskiej. Mojej prababki ze strony ojca, czyli – jak mówiło się dawniej – po mieczu. Kobiety wielu talentów i zalet, której duch towarzyszy mi stale, od kiedy zamieszkałem w zbudowanym dla niej rodzinnym dworku w Bogdanach Wielkich, na północnych rubieżach Mazowsza, nieopodal przedwojennej granicy z Prusami, kilka kilometrów na zachód od Chorzel.

Urodzona w Krzynowłodze Wielkiej, wychowana w Warszawie, grała na fortepianie, uczyła chłopskie dzieci, malowała i rysowała, znała francuski, niemiecki i angielski, pisała wiersze. Była matką mego dziadka Eugeniusza Kłoczowskiego i babką mego ojca Jerzego. Obaj urodzili się tutaj, w tym ceglanym dworku, który od kilku lat jest także i moim adresem. I kiedy patrzę na dwustuletnie jesiony w otaczającym go parku, kiedy słyszę o zmierzchu nawoływania puchaczy i sadzę czerwone róże przy ganku, mam poczucie, że cała trójka nadal tu jest, choć przecież nie dotknę ich ręki, nie napiję się z nimi herbaty, nie dowiem się, co myślą o świecie, który zamienili na inny. Jedyne, co mogę zrobić, to utrwalić pamięć o nich, podzielić się nią z innymi. A że w moim przypadku niemal wszystko zaczyna się od Kazimiery – stąd ta krótka o niej opowieść.

Bogdany Wielkie, w styczniu 2021 roku

A oto wstęp do jednego z rozdziałów Pani na Bogdanach, w którym dzielę się z czytelnikami treścią listów, które Kazimiera pisała do swojej siostry Pauliny Dębskiej z domu Rykowskiej z Montreux, Genewy i Nicei w latach 1886-87.

Nad wodą wielką i czystą

Wczesną jesienią 1886 roku Kazimiera dociera pociągiem – przez Berlin i Genewę – do Montreux. Towarzyszy jej Ojczulek, czyli Adolf Schimelfening. Za tydzień lub dwa dojedzie do nich Stanisław – brat Kazi. Kuracja szwajcarsko-francuska potrwa do maja 1887. Kolejne jej etapy to Montreux, Nicea, a raczej – jak wówczas mówiono – Nica i wreszcie Genewa. Z tych miast Kazimiera robić będzie krótkie wycieczki do Lyonu, do Cannes, do San Remo i Lozanny, do Mediolanu, a także do Monaco i Monte Carlo. Ma 27 lat, niedawno przeżyła miłosny zawód. W podróż zabrała tylko jedną powieść: Serce i rękę Kraszewskiego. Czy identyfikowała się z jej bohaterką Olimpią, niemalże jej równolatką, która w Genewie ucieka od niekochanego męża i układa sobie życie z muzykiem, którego darzy prawdziwą miłością? Czy serce nie bije jej żywiej, kiedy czyta: „Ja do tego świata nie należałam, nie należę i mowa jego dla mnie zupełnie jest obojętną. Rodzicom chciałabym oszczędzić zmartwienia, świat może mnie potępić. Podwójnym dziś przywiązaniem chwytam się ciebie, mój drogi, miłością dawną i wdzięcznością nową za to, że mnie od nikczemnego człowieka uwolnisz, którego samo zbliżenie kalało”? Nad Lemanem dzieją się cuda, o czym Kazimiera, jako wierna czytelniczka wierszy Mickiewicza i Słowackiego, dobrze wie… Liryki lozańskie zna na pamięć.

Nie ucieknie jednak ze skrzypkiem z Holandii, którego pozna w Nicei, i któremu akompaniować będzie podczas publicznych matinées. Nie zapomni o siostrze, która ma już dwoje małych dzieci i czeka niecierpliwie w Warszawie na doniesienia o szykownej modzie obowiązującej u wód. Niemal natychmiast po przyjeździe złoży wizytę samemu Kraszewskiemu, który w tym czasie przebywa w Montreux, a umrze za kilka miesięcy w Genewie… Przeżyje trzęsienie ziemi w Nicei, do którego doszło nad ranem 23 lutego 1887 roku, choć zapewne nie spotkała się z zamieszkałym w tym samym czasie kilka ulic dalej Nietzschem. W liście do matki pisanym rankiem 24 lutego Fryderyk uspokajał matkę, że nic mu się nie stało: „Dzisiejszej nocy zrobiłem małą inspekcję po mieście, odwiedziłem mianowicie znane mi hotele, które po części bardzo ucierpiały: ich mieszkańcy spędzili bardzo zimną noc na zewnątrz, leżeli opatuleni na ławkach, w dorożkach itd. […] Dla Nicei jest to wielki cios: sezon skończył się w jednej chwili” /1/. Kazimiera natomiast, która spędziła dwie noce w namiocie pod Hôtel de Genève, będzie do końca życia opowiadała charakterystyczne wydarzenie z tej dramatycznej nocy, wspominając pewnego ateistę, który wieczorem w salonie dowodził, że Boga nie ma, a wiara i religia to głupota, a kiedy zatrzęsła się ziemia i zawaliły hotelowe schody, był jednym z pierwszych, którzy posłuchali zaleceń służby – Descendre, tremblement de terre! [Wychodzić na zewnątrz. Trzęsienie ziemi!] – i wybiegłszy przed hotel, padł na kolana w bieliźnie i zaczął głośno się modlić…

Kazimiera Kłoczowska z domu Rykowska, l. 80. XIX w.

Casimire de Rykowska (tak ma wypisane na swojej carte de visite) będzie chodzić na koncerty, konwersować w trzech językach przy posiłkach w salonie, czytać książki i „Kuryera Warszawskiego”, który otrzymuje regularnie od Pauliny, będzie malować widoki z okna, znajdzie czas na spacery nad jezioro Leman, gdzie przeżyje chwilę błogiego szczęścia – chwilę, w której poczuła, że jej dusza znalazła się „poza jaźni progiem”.  Po latach opisze ją w niezwykłym wierszu zatytułowanym Wspomnienie:

Pamiętam jedną chwilę. Wśród cudnej natury

Nad jeziorem genewskim zachodziło słońce

Takie wielkie, spokojne na niebie bez chmury

Coraz niżej a niżej spadało na góry

Wiecznym śniegiem pokryte, od zachodu lśniące.

 

Na przeciwległym brzegu już zmrok, nocy sługa,

Wśród zielonych pagórków rozpościerał cienie,

A tylko prosto ku mnie wielka światła smuga

Szła leciuchno po fali nieskończenie długa,

Nieskończenie spokojna, cicha nieskończenie.

 

Jakiś bezmiar radości nieuchwytnej, tajnej,

Jakiś bezmiar spokoju ogarniał przestworza.

Tak że nawet plusk wody cichy, jednostajny,

Zdawało się, nie mąci ciszy nadzwyczajnej

Ciszy, w której do duszy przemawia myśl Boża.

 

A kiedy moja dusza poza jaźni progiem

Poszła szlakiem promieni w tę świetlistą przędzę

Czy się zlała z naturą, czy złączyła z Bogiem?

Dość, że w tej błogiej ciszy, ukojeniu błogiem

Obmyła wszystkie ludzkie słabości i nędze.

 

Było to dawno temu; przeszły długie lata,

A z nimi nowych wrażeń długi orszak liczny.

Dziś mi nie żal młodości i nie żal mi świata,

A tylko – ku przyszłości kiedy myśl ulata

Żal mi tej jednej chwili ciszy bezgranicznej.

 

Pobyt „nad wodą wielką i czystą” sprzyja zamyśleniu nad samym sobą, nad przyszłością. W liścia z marca 1887 roku Kazimiera podzieli się z ukochaną siostrą znamiennym wyznaniem: „Jeżeli jeszcze nie jestem dosyć stara, żeby mieszkać samej w kraju to przebędę kilka zim zagranicą, gdzie ciągle spotykam mnóstwo kobiet bez celu, bez rodziny, bez obowiązków jak ja jestem i prawdopodobnie zawsze będę. Ciebie i Twoje dzieci zawsze jednakowo kocham i doprawdy mając Wasze serca wcale nie czuję się nieszczęśliwą ani opuszczoną, ale wierz mi, to tak trudno przełamywać swoją naturę”.

W listach, które ze wzruszeniem przepisywałem w Bogdanach, czując duchową więź z moją prababką, kryje się cała Kazimiera z jej esprit de contradiction, z jej talentami, z kobiecą wrażliwością na ubiór i to, co nazywano wówczas szykiem.

JAN MARIA KŁOCZOWSKI

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek