HOME

Panufnik i Mycielski: przyjaźń zapisana w listach

Kiedy jakiś czas temu Magdalena Grochowska, pisząc o Andrzeju Panufniku (Przynęta i obroża Andrzeja Panufnika, „Gazeta Wyborcza” 25 X 2014) wysnuła – na podstawie zdjęcia z końca lat 40. – przypuszczenie, że przyjaźń Panufnika i Mycielskiego wkrótce miała się rozluźnić, wzbudziło to moje zdziwienie i sprzeciw. Jak to? Przecież to nieprawda! Ale w przeciwieństwie do Grochowskiej byłam już od dawna w posiadaniu liczącej setki stron i trwającej wiele dekad korespondencji obu twórców. Korespondencji, która jest zapisem głębokiej przyjacielskiej relacji dwóch artystów, kompozytorów o podobnym spojrzeniu na świat i sztukę. Relacji szczerej i bezinteresownej, na której wbrew powyższym domniemaniom nigdy nie pojawiła się żadna głębsza rysa.

Wkrótce potem zabrałam się do opracowania i publikacji całej kolekcji listów. Skompletowanie jej nie było wcale zadaniem prostym, choć fascynującym i wciągającym. Pozostawione w zbiorach Mycielskiego listy sukcesywnie uzupełniałam materiałami odnajdowanymi w domowym archiwum Panufnika w Twickenham, do którego miałam dostęp dzięki zaufaniu i życzliwości wdowy po kompozytorze, Camilli Panufnik. Listów było tak wiele, że postanowiłam opublikować je w dwóch tomach: Zygmunt Mycielski – Andrzej Panufnik: Korespondencja, cz. 1: Lata 1949–1969 i cz. 2: Lata 1970–1987 (Instytut Sztuki PAN, Warszawa 2016 i 2018). Już tom drugi zawierał jednak krótki aneks, w którym załączyłam materiały dotyczące wcześniejszego okresu, ale odnalezione przeze mnie po opublikowaniu pierwszego tomu. Tu właśnie znalazł miejsce niezwykle ważny list Mycielskiego, pisany do Panufnika niemal w przeddzień słynnego Zjazdu Kompozytorów i Krytyków Muzycznych w Łagowie Lubuskim (5–9 sierpnia 1949) – zachowany, jak się okazało, w zbiorze listów Mycielskiego do matki, Marii z Szembeków Mycielskiej, przechowywanych w krakowskiej Jagiellonce. Na wspomnianym zjeździe proklamowano oficjalnie socrealizm w muzyce. Mycielski jako urzędujący prezes Związku Kompozytorów Polskich otwierał zebranie oficjalnym przemówieniem. Jeszcze wówczas wierzył, że uda mu się wybronić dobrą twórczość muzyczną przed zakusami komunistycznych władz. Rok później nie miał już złudzeń, wiosną 1950 roku podał się do dymisji i choć pozostał zawsze blisko związany ze środowiskiem ZKP, nigdy już nie piastował tak oficjalnego stanowiska. Wkrótce zresztą przeszedł raczej na stronę oponentów i odważnych krytyków PRL-owskich władz…

Andrzej Panufnik z ulubioną labradorką Kasią, 1970. Fot. z dedykacją dla Zygmunta Mycielskiego

Panufnik, wbrew zaleceniom przyjaciela, w Łagowie się nie pojawił, a jego utwory (zwłaszcza orkiestrowy Nokturn) doczekały się tam surowej krytyki z ust wiceministra Sokorskiego. W lipcu 1954 kompozytor zdecydował się na emigrację. Jego ucieczka była szokiem i policzkiem dla komunistycznych władz, dokonanym w przededniu uroczystych obchodów 10-lecia PRL przez artystę należącego – co tu kryć – do ówczesnego establishmentu twórców popieranych przez władze. Wolta Panufnika do dziś budzi u niektórych mieszane uczucia. Dla mnie nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości: Panufnik uciekając ocalił siebie jako twórcę. Odrzucił przywileje i pozycję „kompozytora nr 1” Polski Ludowej, wybierając w zamian niepewny los emigranta. Po tym, co spotkało Romana Palestra i Czesława Miłosza, nie miał żadnych złudzeń, co do tego, że w kraju przestanie istnieć. Nie widział jednak innego wyjścia, od 1952 nie był w stanie komponować.

Czy Zygmunt Mycielski wiedział o jego decyzji? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Ostatni list napisany do niego przez Panufnika przed wyjazdem (7 lipca 1954) przeczy takiej ewentualności, czytamy w nim bowiem: „Wybacz, że Ci nic nie mówiłem, ale inaczej postąpić nie mogłem, a znając Twoje przekonania – nie chciałem z Tobą dyskutować”. Jednak z listów pisanych na początku lat 70. wynika z kolei, że przed wyjazdem z Polski to właśnie w piwnicy u Zygmunta Mycielskiego Panufnik złożył najcenniejsze rodzinne pamiątki – m.in. dziennik ojca, zdjęcia i dokumenty. Być może zatem cytowane wyżej zdanie miało być po prostu zabezpieczeniem dla przyjaciela, w razie przesłuchań i restrykcji spodziewanych ze strony władz po ogłoszeniu ucieczki Panufnika?

W pierwszym okresie po emigracji Panufnika obaj kompozytorzy w swych listach bardzo się pilnowali – do czasów politycznej odwilży Panufnik podpisywał się w ogóle jako Stasiek bądź Staś, a i tak najczęściej listy przekazywane były przez mieszkającą w Paryżu francuską kompozytorkę, Marcelle de Manziarly, wierną przyjaciółkę Mycielskiego. Korespondencja z tego okresu pełna jest też zakodowanych informacji. W pierwszym zachowanym liście Panufnika do Mycielskiego, z 25 czerwca 1955, czytamy m.in.: „Co do mnie, to pracuję w swoim zawodzie bardzo intensywnie i nareszcie, po ciężkich i ponurych latach spędzonych w Australii [sic!], dochodzę stopniowo do równowagi. Od kilku miesięcy znajduję w mojej pracy dużo zadowolenia, a perspektywy na najbliższe miesiące układają się coraz wyraźniej i szczęśliwiej.” Z kolei Mycielski, dopisując się na liście bratanicy Panufnika z 21 maja 1956, notuje: „Kochany – list twój dostałem. Jest mi bardzo ciężko. Żal mi, że mi tu wszyscy z rodziny mówią, że Staś ma się pogodzić z żoną i wrócić do niej i do dzieci. Jeżeli ten [wyraz nieczytelny] to myśli robić (w co wątpię), to zwariował, bo te dzieci bardzo mało o niego dbają i są niedobre – i on się całkiem przy nich zedrze. Kocha go tylko Zyguś i jego przyjaciel – reszta, to szmaty. Ciężko żyć – ciężej niż kiedykolwiek, gorszego kłamstwa nie sposób wyimaginować. Koledzy Stasia okropni by byli dla niego. – Nikt sobie już sprawy z bydlęctwa i kłamstwa nie zdaje”.

Oczywiście – Australia to tak naprawdę PRL, a ewentualny powrót do rodziny odnosił się do rozpuszczanych przez propagandę pogłosek o rzekomym powrocie do Polski emigrantów (nie tylko zresztą Panufnika). W kolejnym liście kompozytor zaprzeczył, konsekwentnie zresztą odmawiał przyjazdu do kraju do czasu aż będą w nim sprawować rządy komuniści. Szczęśliwie dożył przemian roku 1989 i we wrześniu 1990 był honorowym gościem Warszawskiej Jesieni. Do końca czuł się kompozytorem polskim, mimo coraz silniejszych z biegiem czasu związków z życiem muzycznym przybranej ojczyzny. W 1961 roku przyjął obywatelstwo brytyjskie, nigdy jednak nie zrzekł się polskiego – co tak zarzucała mu komunistyczna propaganda tuż po wyjeździe.

Zarzucano mu zresztą i wiele innych „przestępstw”, z których żadne nie znajduje potwierdzenia w dokumentach. Mycielski oczywiście nigdy w te oszczerstwa nie wierzył, czemu najdobitniej dał wyraz w liście do Jarosława Iwaszkiewicza, w którym czytamy: „Kochany Jarosławie, Siedzę w domu i […] flaki mi się przewracają – żeby choć cień prawdy pisali w gazetach – wczorajszy artykuł «dewaluujący» nadużycia Andrzeja – a rzeczywistość przedstawia się tak: posłowi naszemu w Szwajcarii odesłał on te parę franków, które pożyczył przyjeżdżając tam (treść szyfrówki posła mówił mi Sokorski) i zapłacił rachunek w hotelu tam. Co do 10 000 zł w ZAiKS-ie: 5000 już się wróciło za rzeczy grane w I kwartale, a II kwartał da też ok. 5000 zł – więc to się wróci, grali go bowiem do lipca. Pozostaje nie 5000, ale 4000 z groszami, za które Komisja Dewizowa posłała funty dla Scarlett [ówczesnej żony Panufnika – BBL]. Otóż na pokrycie tych 4000 zł zostawił on: fortepian Steinwaya (własny), radio, instrumenty ojca (które są w mieszkaniu, jak mi mówił Sokorski) i wszystkie rzeczy. Tak się przedstawia strona finansowa Andrzeja. Chciałem, żebyś ty to przynajmniej wiedział – bo takie rzeczy napełniają mnie bezsilną złością na świństwo ludzkie, które mi włazi do gardła i zalewa starym, rzadkim, zimnym i śmierdzącym gównem gębę, którą nie wiem, gdzie podziać” (25 sierpnia 1954).

Jego dobre zdanie o Panufniku nigdy się nie zmieniło, a muzykę przyjaciela cenił pośród polskich kompozytorów współczesnych najwyżej. Dawał temu wielokrotnie wyraz. Panufnik z kolei odwzajemniał się troską o kompozytorską twórczość przyjaciela. Wiedział, jak wiele dla Mycielskiego znaczy komponowanie. W kraju ceniono go raczej jako krytyka i publicystę muzycznego, jego utwory nie wzbudzały entuzjazmu. Wiele z nich do dziś znajduje się w rękopisie. Panufnik jednak zawsze chwalił przesyłane mu partytury i wciąż dopytywał o postępy w pracy. Dla Mycielskiego miało to ogromne znaczenie.

Losy obu przyjaciół ułożyły się odmiennie. Panufnik po wyjeździe do Wielkiej Brytanii przez kilka lat dochodził do siebie. Na powrót komponować zaczął dopiero na początku lat 60., po rozwodzie z pierwszą żoną, po rezygnacji z posady (dobrze płatnej, ale i niezwykle czasochłonnej) dyrektora artystycznego City of Birmingham Symphony Orchestra, a nawet po krótkim pobycie w Stanach Zjednoczonych, gdzie mimo protekcji Leopolda Stokowskiego nie udało mu się zdobyć dyrygenckich angaży. Do końca życia zresztą twierdził, m.in. w listach do Mycielskiego, że Nowy Jork to „okropne miasto w okropnym kraju” i wiedział, że Ameryka to nie miejsce dla niego. W 1962 roku zlikwidował nawet swe angielskie lokum i wyjechał na południe Hiszpanii, gdzie kończył komponować Sinfonia sacra, którą wiosną 1963 wysłał (za radą Mycielskiego) na Konkurs Kompozytorski im. księcia Rainiera w Monako. Dopiero po otrzymaniu tam I nagrody zdecydował się wrócić do Londynu. To był punkt zwrotny w jego karierze, a także w życiu osobistym – bo w listopadzie 1963 poślubił niezwykle mu oddaną Camillę Jessel. To dzięki niej i założonej wkrótce rodzinie zapuścił korzenie w brytyjskiej ziemi. Dziś jego córka, Roxanna należy do czołowych brytyjskich kompozytorek, a London Symphony Orchestra prowadzi program stypendialny dla młodych kompozytorów imienia Andrzeja Panufnika.

Kiedy w 1977 roku zdjęto w Polsce zapis cenzury na nazwisko Panufnika i na Warszawskiej Jesieni miała pojawić się jego Universal Prayer, kompozytor nie mógł w to uwierzyć. Podejrzewał nawet niecne względem niego zamiary, może chęć upokorzenia go ze strony krajowej propagandy? W liście z 9 września 1977 pisał do Mycielskiego: „Wykonanie mojego Prayer’u wciąż wydaje mi się jakimś surrealizmem i z każdym dniem utwierdza mnie przekonanie o jakimś chytrym chwycie, którego kulisy nigdy nie odgadnę… (chyba, że z Twoją pomocą)”. Radość była jednak ogromna. Mycielski donosił mu o szczegółach wykonania, a także o reakcjach publiczności i prasy. Podobnie czynił i w następnych latach, po prezentacji kolejnych utworów przyjaciela w Polsce. Chciał przywitać go na lotnisku, nie do końca przyjmował do wiadomości jego sprzeciw wobec stale ponawianych z Warszawskiej Jesieni zaproszeń. W 1979 roku na pytanie o przyjazd we wrześniu na wykonanie Koncertu skrzypcowego najwyraźniej nieco zniecierpliwiony Panufnik replikował: „Twoje zapytanie «czy przyjedziesz» – mocno mnie zdziwiło. (Chyba zapominasz, gdzie żyjesz!)” (28 sierpnia 1979). Uparcie trzymał się z dala od kraju, był w tej kwestii nieprzejednany. Kiedy już po wolnych wyborach, we wrześniu 1990 roku stanął w końcu na polskiej ziemi, wśród witających go osób nie było już jednak jego najbliższego przyjaciela, Zygmunta Mycielskiego…

Podczas pracy nad edycją korespondencji Mycielskiego i Panufnika dotarło do mnie, że gdyby nie owe listy, nie wiedzielibyśmy o łączącej obu twórców więzi. W dziennikach Mycielskiego pojawia się oczywiście osoba Panufnika, autor nie kryje swych odwiedzin u niego w Londynie, próżno jednak szukać tam jakichś głębszych stwierdzeń dotyczących ich przyjaźni. Mycielski pozostaje zresztą w swych dziennikach zaskakująco dyskretny, jeśli chodzi o odkrywanie relacji z bliskimi. Także Panufnik w swej autobiografii nie wymienia nazwiska przyjaciela – co zresztą było najprawdopodobniej świadomym zabiegiem, by mu nie zaszkodzić (książka ukazała się w 1987 roku). Również dlatego ta korespondencja jest tak cenna. Dodam na koniec, że do obu wydanych tomów dopisany został właśnie kolejny. Jest to niewielkich rozmiarów Suplement, w którym znalazł się przede wszystkim pakiet listów od Andrzeja Panufnika, odnaleziony w dawnym mieszkaniu Mycielskiego w Warszawie dopiero w 2019 roku! To już chyba ostatni akord owej przyjaźni, tak barwnie zapisanej w listach wymienianych ponad żelazną kurtyną przez blisko cztery dekady. To w końcu także kawał historii Polski i polskiej kultury ubiegłego wieku, jak najbardziej wart utrwalenia i poznania. Dla mnie zaś to wielka radość, że mogłam tę korespondencję Państwu przybliżyć.

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Jak zabijać czas. Niezbędnik dla każdego

Czytając ostatnio już to z zainteresowaniem, już z to lekką irytacją biografię Bruno Schulza, natrafiłam we fragmencie jego listu na skądinąd powszechnie znany zwrot: „Dla zabicia czasu”. Nagle mózg stanął mi jak wryty, jakbym pierwszy raz w życiu się z czymś takim spotkała. „Zabić czas” – cóż to za sadystyczna metafora! A może i masochistyczna, bo zabija się przecież czas indywidualny; ten uniwersalny gwiżdże sobie na podobne próby i rządzi nami jak chce.

Nawet profesor Bralczyk, jak szybko sprawdziłam, wyraził zdumienie takim dziwactwem językowym. Inny językoznawca, Stanisław Skorupka, mój dawny profesor na UW, umieścił to hasło w swoim Słowniku Frazeologicznym. I przytoczył stosowny cytat zaczerpnięty z Uczty Baltazara Tadeusza Brezy: „Postaw sobie pasjansa […] to zabija czas”. Można też, przy okazji, „zabijać robaka”, czyli głuszyć zmartwienia, „zabić nudę”, nie mówiąc o zabijaniu bliźniego swego. No, ale to żadna przenośnia, po prostu fakt z życia wzięty.

Fot. Renata Gorczyńska

Co więcej, ten sam do joty zwrot frazeologiczny niczym kalka występuje w wielu znanych mi i średnio znanych językach. To kill the time – mawiają ludy władające angielskim. Matar el tiempo –nadmienią setki milionów hiszpańskojęzycznych obywateli. Francuskojęzyczni odpowiedzą: Tuer le temps. Rosjanie – proszę bardzo: ubit’ wremja. Rumuni mówią: omori timpui, Słowacy – zabijat’ cas, zainteresowanych tematem odsyłam do książki Eleny Budinayte Ubit’ wremja. No, a Niemcy to dopiero przygrzmocą: Die Zeit totschlagen. Aż człowiek dostaje gęsiej skórki. Włosi jakby odstawali, bo mawiają w takich razach: passare il tempo, ale i u nich istnieje zwrot ammazzare il tempo.

Z tego zestawu nasuwa się oczywisty wniosek, że zabijanie czasu stanowi ulubione zajęcie ludzkości, przynajmniej w Europie, bo nie wyobrażam sobie, by Chińczycy w ogóle zrozumieli, o co chodzi. Zauważmy przy tym, że choćby się człowiek nie wiadomo, jak starał, to nie zabije czasu na dobre, on to robi w formie niedokonanej.

Ponieważ odkryłam, że od dłuższego czasu z zapamiętaniem godnym lepszej sprawy zabijam czas, (jest to odkrycie na miarę tego, że mówię prozą), postanowiłam podzielić się skutecznymi metodami z gronem Przyjaciół. Czy mam wyjaśniać, dlaczego taka jestem okrutna wobec mego biednego czasu? Oto trzy główne przyczyny: starość, kalectwo, pandemia. Tkwię w potrójnym więzieniu. Z maską czy bez, wychodzić się nie da. Rady ujmę dla jasności w punktach:

  1. Zamienić noc na dzień. Wystarczy tłuc się po mieszkaniu w godzinach nocnych niby ptasior z rannym skrzydłem. Około szóstej rano dotelepać się do łóżka i zapaść przy otwartym telewizorze w rodzaj letargu;
  2. W TV oglądać reklamy ze strzępkami dobrze znanych i głupawych filmów, w rodzaju Kevin sam…
  3. Na Youtubie gapić się systematycznie na standupy, bezskutecznie usiłując się rozbawić;
  4. Godzinami grać w pasjansa w internecie, pragnąc dorównać zwycięzcy, który zdobył 345 punktów. Bez szans.
  5. Nieskończenie długo gadać przez komórkę z przyjaciółmi w Los Angeles, albo w Londynie, albo w Nowym Jorku, porównując życie w Covidzie, okoliczności klimatyczne i stan nie-zdrowia. Koszty was zaskoczą. Temu samemu celowi służy oczywiście Facebook, Twitter i inne apki, których osobiście nie używam, choć są bodaj bezkosztowe;
  6. Z silnym postanowieniem zrobienia porządków w księgozbiorze wywalić wszystkie książki z półek i całymi nocami wygrzebywać w nich interesujące cytaty. Sterty zostawić na podłodze, może ktoś się zlituje i powsadza tomy na regały. Wtedy na pewno już nic nie znajdziemy;
  7. Sterczeć w oknie, patrząc, jak pada śnieg, deszcz, jak unoszą się mgły, jak księżyc przechodzi swoje fazy, a gwiazdy mrugają porozumiewawczo, jak chmury wiszą coraz niżej, zastanawiając się, czy to siódma rano, czy wieczorem.
  8. Rzucać się na tasiemcowe seriale w Netfliksie i oglądać je non-stop, bez względu na poziom nudy;
  9. Zamyślić się na długie godziny nad tym, dlaczego schrzaniliśmy życie.
  10. Nade wszystko spać, ile się da, szczególnie po takich rozmyślaniach. Jak się nie da, to brać proszki nasenne. Tylko nie przedobrzyć, bo wtedy nastąpi ostateczne zabicie czasu nam danego. I cała zabawa z głowy.

A wszystko to z nudów, proszę Wysokiego Sądu. Bo wedle Wikisłownika definicja tego pojęcia jest następująca: „Wykonywać czynności mające na celu subiektywne przyspieszenie upływu czasu; człowiek sądzi, że czas płynie szybciej i dzięki temu znudzenie nie jest takie przykre”. Czyli jest to funkcja zarezerwowana dla nierobów.

5.05 nad ranem

RENATA GORCZYŃSKA

Muzeum sztuki nowoczesnej czy współczesnej?

Chcąc określić charakter przyszłego muzeum i jego nazwę, warto się najpierw zastanowić, co rozumiemy przez sztukę nowoczesną, a co przez współczesną, dokąd sięga jedna, a gdzie zaczyna się druga i czy dzieli je rzeczywiście jakaś wyraźna granica. Po tryumfie pop-artu, postmodernistom wydawało się, że likwidują nowoczesność i wydostają się poza jej purystyczne ograniczenia do nieokreślonej, ale dzięki temu bliższej życiu przyszłości. Z nowoczesności pogrzebali oni jednak tylko jej utopijny projekt budowy nowego świata, kontynuując za to w pełni wątek anarchistyczno-kontestacyjny i otwierając tym samym drogę niezliczonej ilości ruchów i dowolnych propozycji indywidualnych. Nowoczesność kojarzy się nam więc z okresem, w którym istniał projekt ze stylistycznie określonym obrazem, podczas gdy we współczesności trudno się dopatrzyć wyraźnych cech stylu i godzimy się, że każdy tworzy w niej, co mu się podoba.

Określenie „sztuki współczesnej” ukuto z początkiem lat osiemdziesiątych, kiedy szukano wspólnego miana dla nieprzeliczonych ruchów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, takich jak fluxus, op-art, body art, land art, happeningi, arte povera, sztuka konceptualna, kinetyczna czy minimalna. Krytycy jej przychylni uważali, że odbudowuje związki między życiem i sztuką i między sztuką a publicznością, które ekskluzywność sztuki nowoczesnej zrywała. Żyjemy w przedłużeniu nowoczesności, tylko pozbawionej programu i kierunku, a więc w neutralnym strumieniu czasu, który zostawia niekiedy na swoich brzegach ślady godne zapamiętania. Są to, jak by powiedział Jacques le Goff, „monumenty-dokumenty”, znaki pamięci i równocześnie świadectwa płynącej nieustannie rzeki coraz to nowej nowoczesności, która do niedawna była jeszcze współczesnością, dziś już minioną. Dzieła sztuki są też takimi śladami. Śladami mówiącymi o sprawach czasu, w którym powstały i o wyobraźni ludzi, którzy je stworzyli; śladami minionej współczesności, które nowoczesność przyjęła do swojego panteonu. Jeśli tak, to czy określenia „muzeum sztuki współczesnej” nie można by uznać za oksymoron? Jean Clair mówi wręcz, że to, co nazywamy dziś — zapominając o absurdalności samego sformułowania — muzeum sztuki współczesnej, nie jest niczym innym niż świątynią otwartą dla boga nowoczesności, tego nieznanego boga Novum.

 

Centre Georges Pompidou / Wikimedia Commons

W paryskim Centrum Pompidou całość sztuki XX wieku podzielono na sztukę nowoczesną od 1905 do 1960 roku i współczesną od roku 1960 aż do naszych czasów, a w Palais de Tokio powstało miejsce-laboratorium poświęcone twórczości współczesnej w dziedzinach sztuki, wzornictwa, mody, video, filmu, literatury i tańca. Centrum Pompidou, po rozstrzygnięciu konkursu architektonicznego, w którym zwyciężył ogromnymi parasolami Japończyk Shigeru Ban, zbuduje swoją filię w Metzu. Ta wschodnia antena paryskiego ośrodka ma nie tylko ożywić kulturalnie Lotaryngię i Alzację, ale też promieniować na pobliskie Niemcy, Luksemburg i Belgię.

W Londynie, gdzie żywa pozostałość tradycji sąsiadowała od dawna ze zdolnością kreowania ekscentrycznych nowości, zainteresowanie ruchami nowoczesnych awangard, jeśli pominiemy inteligencką wspólnotę estetów z Bloomsbury, było raczej słabe. W Tate Modern, dawnej elektrowni przebudowanej przez architektów szwajcarskich, Herzoga i de Meurona, i położonej na południowym brzegu Tamizy, na wprost katedry Świętego Pawła, z którą łączy ją kładka przez rzekę, można oglądać zbiór okresu nowoczesności, ale pokazywany fragmentarycznie, nieraz w replikach, obok zbiorów i czasowych wystaw nowoczesnych i współczesnych. W dawnej hali turbin, wysokiej na 37 metrów, gości ona rozległe instalacje, zmieniane co roku. Marsjasz Anisha Kapoora mierzył 150 metrów długości, a sztuczne słońce Olafura Eliassona wypełniało całą halę, podwajając lustrzanym sufitem wrażenie jej wysokości, co przyciągało też młodzież, która układała się w kręgi na posadzce, żeby oglądać własne odbicia wyniesione optycznie na wysokość wieży kościoła Mariackiego w Krakowie. Jak widać, sztuka nowoczesna i współczesna nie tylko się wzajemnie nie wykluczają, ale umiejętnie wystawione mogą ze sobą sąsiadować, tworząc uzupełniającą się i często przenikającą nawzajem parę.

Jak więc można by sobie wyobrazić konkretnie przestrzeń w centrum Warszawy, służącą sztuce ubiegłego i obecnego stulecia? Cenną byłaby naturalnie możliwość oglądania w jednym miejscu dzieł sztuki polskiej od pierwszych dziesięcioleci XX wieku, aż do dziś. Gdyby się to okazało możliwe, do nowoczesnej części muzeum można by przenieść, zgodnie z opinią profesora Krzysztofa Pomiana, dzieła powstałe po roku 1920, dzięki czemu w Muzeum Narodowym ujrzałyby światło dzienne obrazy pozostające dotąd, z braku miejsca, w magazynach. Niezależnie jednak od tej możliwości, niestety, dziś jeszcze mało prawdopodobnej, nowe muzeum powinno składać się przede wszystkim z płynnych sekwencji dobrze wyposażonych technicznie powierzchni wystawowych sztuki współczesnej. Nie umniejszałoby to wagi Zachęty i Zamku Ujazdowskiego, które, wspólnie z tym nowym miejscem sztuki, utworzyłyby nowoczesną sieć kultury wizualnej miasta i kraju, a Warszawa uzyskałaby wreszcie miejsce ukazujące całość sztuki nowej i umocniła tym samym swoją rolę żywego ogniska artystycznego, promieniującego na kraj, na sąsiednie regiony Europy Środkowej i na resztę Unii Europejskiej. Jednak na temat sposobu eksploatacji takiego miejsca i jego ożywienia, zarówno kuratorzy czy architekci, jak i inni specjaliści muzealni mają nieraz opinie rozbieżne.

Muzeum Guggenheima w Bilbao / Wikimedia Commons

Zaprojektowane przez Franka Gehry muzeum Guggenheima ściąga do Bilbao co roku tysiące turystów i zachwyca mieniącymi się w świetle, ulotnymi żaglami z tytanowej blachy. Wszyscy opowiadają o wrażeniach, jakie wywołuje widok budynku, ale niewielu umie coś powiedzieć o dziełach, które ten budynek w sobie mieści. Podobną przewagę obrazu samego budynku nad troską o jego zbiory znajdujemy w nowojorskiej spirali Guggenheima, projektu Franka Lloyda Wrighta — budynku, którego trudności ekspozycyjne równają się jego sławie architektonicznej. Natomiast Japończyk Yoshio Taniguchi, zanim zaczął projekt przebudowy MoMA w Nowym Jorku, powiedział, że dysponując dużym budżetem, zrobi bardzo piękny budynek, ale z jeszcze większym budżetem potrafi zrobić budynek, który zniknie. A więc jedno z najważniejszych pytań. Na ile budynek muzeum powinien pozostać tłem dla dzieł, a na ile stać się wydarzeniem przyciągającym turystów?

Przestrzeń muzealna może być neutralna, biała, podzielona ekranami i zdolna mieścić obok siebie dzieła o różnym charakterze, byle światło i wyposażenie techniczne odpowiadały potrzebom ekspozycji. Rezultat nie musi jednak prowadzić do anonimowości. Wdzięk, harmonijne wpisanie w otaczający krajobraz i przejrzystość sal wystawowych galerii Beyelera w Bazylei, zaprojektowanej przez Renza Piano, dowodzą, że można zbudować znakomite muzeum na prostym planie. Czasem zdarza się też, że do takich krystalicznych przestrzeni zawita artysta im bliski i wtedy przyjmują go tak, jakby były stworzone dla niego. Takim udanym spotkaniem wydała mi się wystawa Donalda Judda w wysublimowanych wnętrzach, osłoniętego szklaną łuską światła Kunsthaus — Domu Sztuki w Bregencji, Petera Zumthora.

W zbudowanym przed przeszło dwudziestu laty muzeum w Mönchengladbach, które krytycy sztuki przyjęli jednogłośnie z entuzjazmem i gdzie podczas inauguracji Joseph Beuys układał czerwone róże między strunami pianina z jasnego drzewa, Hans Hollein starał się każdemu dziełu — obrazowi, rzeźbie, czy instalacji — stworzyć mały fragment przestrzeni dla niego tylko ukształtowany, gdzie mogłoby żyć własnym życiem, zachowywać własną indywidualność, nie zakłócając charakteru innych dzieł, i tak zapisywać się w pamięci zwiedzających. Budynek muzeum ma więc być przestrzenią doskonale wyposażoną technicznie, elastyczną i neutralną, czy zróżnicowanym wnętrzem, tworzącym dla każdego dzieła jego własny dom?

Museum of Modern Art / Wikimedia Commons

Wielu zarządzających muzeami łączy pokusa maksymalnego wypełnienia muzeum zwiedzającymi, w nadziei na zwiększenie dochodu ze sprzedaży biletów, powiększenie obrotów księgarni, kawiarni czy restauracji i zdobycie większej niezależności finansowej. Konieczny jest jednak umiar. W salach wystawowych otwartej po remoncie MoMA urządzono spotkanie publiczności z reżyserem filmowym Quentinem Tarantino i z jego aktorką Umą Thurman; i sukces tego spotkania był tak ogromny, że woźni musieli bronić eksponatów przed zniszczeniem, zaś w przebudowanym wnętrzu londyńskiej Wallace Collection, przed Portret Tytusa Rembrandta docierają zapachy z restauracji urządzonej w otwartej przestrzeni świeżo przykrytego szkłem dziedzińca. W jakim stopniu główne części muzeum powinny być więc wyraźnie rozdzielone, zachowując funkcjonalną odrębność, a na ile mogłyby się łączyć ze sobą płynnie, tworząc układ ciągły, bardziej ludyczny, złożony z przenikających się nawzajem przestrzeni?

Ważną rolę gra planowane usytuowanie muzeum w pobliżu Pałacu Kultury, w wyjątkowo ruchliwej części śródmieścia. Jego zalety to łatwość dostępu pieszego, bliskość komunikacji publicznej i ożywienie otaczającą przestrzenią miejską. Stwarza ono jednak pewne trudności w dojazdach gospodarczych, wymaga budowy podziemnego parkingu, sąsiadującego z niekontrolowaną przestrzenią publiczną, co zagraża w większym stopniu bezpieczeństwu zbiorów, wymaga zneutralizowania wpływu wstrząsów pobliskiego metra, które na dłuższą metę mogą się okazać szkodliwe dla zbiorów, a przede wszystkim zmusza do poważnego zastanowienia się nad tym, jak najlepiej zorganizować i najracjonalniej wykorzystać ograniczone rozmiary miejsca, którym w takiej lokalizacji się dysponuje, jak rozwiązać problem przyszłej ekspansji i jak rozegrać wzajemne relacje pomiędzy życiem miasta i wewnętrznym życiem muzeum.

Do centralnego holu Luwru, wyłożonego jasnym, burgundzkim piaskowcem i przykrytego szklaną piramidą I. M. Peia, prowadzi bocznym wejściem wielki pasaż handlowy, gdzie oprócz książek, reprodukcji i replik eksponatów można kupić płyty, ubrania, perfumy, aparaty fotograficzne, artykuły sportowe i wiele innych rzeczy. Tłumy, ogłuszone hałasem podziemnej ulicy, nadciągają stamtąd do muzeum i tłumy zwiedzających tam wracają. Podobne współżycie handlu i usług ze sztuką powstało po przebudowie nowojorskiego muzeum sztuki nowoczesnej, do którego można teraz wejść także z pasażu miejskiego łączącego 53. ulicę z 54. W Las Vegas Rem Koolhas ulokował na jakiś czas w splocie hotelu, kasyna, sali slot-machines i innych atrakcji filię muzeum Guggenheima z drugim muzeum, w którym Frank Gehry urządził barokową wystawę „Sztuki motocykla”. Pytanie, jak mają się więc przenikać wewnętrzne przestrzenie muzeum z otaczającą je przestrzenią miasta i jego życiem, by muzeum nie stało się bazarem? Miasto powinno natomiast być też obecne we wnętrzu muzeum wizualnie, tak aby zwiedzający trafiali od czasu do czasu na szerokie otwarcia wnętrza na wybrane fragmenty miejskiego otoczenia, tworzącego w ten sposób rodzaj żywego kontrapunktu dla ekspozycji.

Kolekcje sztuki mają to do siebie, że jeśli losy ich układają się pomyślnie, to się rozrastają. Poszerzył się Luwr, rośnie Prado, rozbudowała się londyńska Tate, madrycka Reina Sofia, podobnie jak nowojorskie muzea Guggenheima, MoMA, Whitney czy Metropolitan, albo jak galeria waszyngtońska. A w Kopenhadze Henning wypełnił zręcznie jasnym, nowoczesnym pawilonem przestrzeń dziedzińca XIX-wiecznej Gliptoteki Carlsberga, która też okazała się za ciasna. Są to jednak światowe instytucje muzealne, rosnące od wielu lat i ograniczające zbiór raczej do dzieł nowoczesności. Sztuka współczesna będzie prawdopodobnie wymagać jeszcze więcej przestrzeni. Jednym z jej dążeń jest utożsamianie sztuki z życiem, a jeśli sztuka i życie stają się niemal tym samym, to każdy żyjący może poczuć się wyrazem życia, a zatem i sztuki, i może uważać każdy swój gest za jej autentyczne dzieło. Na tej zasadzie nawet ci, którzy nie posiadają ku temu danych, aspirują do statusu artysty. Rośnie w ten sposób ilość proponowanych dzieł, jeśli się więc nie chce dopuścić do zalewu przestrzeni muzealnych, trzeba te propozycje poddawać selekcji. Odróżniać efemeryczny gest czy niewybredny żart od tego, co jest godnym pamięci „monumentem” i „dokumentem”, który daje świadectwo życiu i wyobraźni, wyrażonym w szczególnej dla danego artysty i jego czasu formie.

Innym powodem głodu przestrzeni, jaki towarzyszy sztuce współczesnej, są rosnące wymiary wielu dzieł, wymagające przestrzeni o niekonwencjonalnych rozmiarach, co tłumaczy tak częste przebudowywanie hal przemysłowych na sale wystawowe. Świadczy o tym, wśród innych, ogromne wnętrze hali fabrycznej dawnych zakładów Ansaldo w Mediolanie, gdzie Anselm Kiefer ustawił swoje Siedem Pałaców Niebiańskich. Siedem smukłych, zrujnowanych i chylących się na wszystkie strony wież stworzyło tam niezapomnianą wizję ogołoconej sceny, którą opuścił ostatni człowiek. Niewyobrażalne jest jednak muzeum, które by mogło pomieścić razem, w stałej kolekcji, choćby tylko kilka wydarzeń artystycznych o takich rozmiarach. Zarówno z tego powodu, jak ze względu na często nie wypróbowaną jeszcze trwałość materiałów używanych przez artystów współczesnych, a przede wszystkim dla otwarcia się muzeum na wszelkie rodzaje technik multimedialnych, ekspozycję oryginalnych eksponatów musi uzupełniać ekspozycja wirtualna, a więc jego nieodłączną częścią składową musi być nowoczesna mediateka, miejsce projekcji filmowych, pokazów video — rodzaj, jaki uprawia na przykład Bill Viola — warsztatów i dyskusji związanych ze sztuką i filmem. To daje dostęp do mediów, sztuki i kultury całego świata, do muzeów, do bibliotek zewnętrznych i do organizacji kulturalnych i artystycznych. Przykład najświeższy to znakomicie wyposażona japońska mediateka w Sendai, Toyo Ito.

Przyszłe muzeum można by sobie więc wyobrazić jako całość złożoną zasadniczo z dwóch części. Jedna z nich to przestrzenie wystawowe o różnych kształtach i wymiarach, zdolne pomieścić zarówno — gdyby się to okazało możliwe — stały zbiór sztuki nowoczesnej, jak i sale wystawowe sztuki współczesnej, przestrzenie na tyle płynne, żeby można było zmieniać i modelować dzielące je granice i na tyle wyposażone, żeby przyjąć dzieła oparte na wysoko rozwiniętych technologiach medialnych. Druga część to rodzaj strefy przejściowej, zawierającej wszelki rodzaj usług, od mediateki, sal warsztatowych, bibliotek i audytoriów, po księgarnie-butiki, kawiarnie i restauracje, otwarte dla wszystkich i pośredniczące między prywatną przestrzenią muzeum i publiczną przestrzenią miasta.

Pozostaje wciąż pytanie, czy budynek muzeum ma być tylko tłem dla dzieł, czy także wydarzeniem samym w sobie? Myślę, że architektura nowego muzeum musi być na tyle innowacyjna i zaskakująca, żeby stać się wydarzeniem dla Warszawy, oddziałującym na skalę międzynarodową, i żeby stanowić równocześnie tło dla pamięci i wydarzeń sztuki naszego czasu.

BOHDAN PACZOWSKI

Tekst wystąpienia na konferencji poświęconej potrzebie muzeum sztuki nowoczesnej w Warszawie, 31 I 2005. Pierwodruk: „Zeszyty Literackie” 2005 nr 92.

Bliskość daleka

Nie będąc fotografem zawodowym, robiłem te zdjęcia podczas spotkań zamierzonych bądź przypadkowych i tak rozmaitych, jak rozmaite są widniejące na nich postacie i miejsca. Długoletnie albo szybkie przyjaźnie, krótkie odwiedziny czy spojrzenia, jak to ukazujące Zbigniewa Herberta podpisującego książki w księgarni państwa Romanowiczów na paryskiej wyspie.

Jerzy Giedroyc. Fot. Bohdan Paczowski / FOTONOVA

Sercem i duchem tej Republiki wygnania była dla mnie „Kultura” z Jerzym Giedroyciem i jej kręgiem sięgającym daleko poza Maisons Laffitte i obejmującym największych przedstawicieli polskiego pisarstwa i polskiej myśli XX wieku. Do polskiego Londynu zawiodło mnie natomiast przekonanie, że jeśli Republika ta była czymś, czym nie mógł być wtedy kraj, to także dlatego, że na wspólnej drodze do niepodległości znalazły w niej miejsce różne spojrzenia na historię i na tradycję, różne wyobrażenia na temat przyszłości i różne osobowości, wywodzące się z różnych środowisk politycznych, społecznych i kulturalnych, nie wyłączając obcych, jak Auberon Herbert — Anglik, który podczas drugiej wojny światowej walczył w polskich szeregach, czy żyjący w Paryżu Michał Heller, Rosjanin wykładający na Sorbonie i współpracujący na przestrzeni lat z „Kulturą” pod pseudonimem Adama Kruczka. Wielkim nieobecnym tej wystawy jest Czesław Miłosz, którego nigdy nie potrafiłem czy też nie miałem okazji sfotografować. Jego wszechobecność przenika jednak każdy ułamek świata przedstawionego na tej wystawie, chciałbym więc, żeby była ona także niemym hołdem złożonym jego osobie.

Maisons-Laffitte. Fot. Bohdan Paczowski / FOTONOVA

Łączyła ich ze sobą Rzeczpospolita na wygnaniu. Jedni budowali ją myślą polityczną, inni życiem i twórczością, inni znów przyjaźnią. Jako wyspa swobodnej myśli była wtedy krajowi bliska i potrzebna, oddalały ją jednak od niego granice i przestrzeń. Jej dzieło przetrwało, było zalążkiem przyszłej unii Polski z Europą, a dziś jest częścią polskiej historii, ale jej obraz oddalił się w czasie. Pozostał bliski, podobnie jak obraz tych, co ją tworzyli, tylko że bliskością daleką, owianą nostalgiczną aurą pamięci, której te fotografie zostaną może jednym ze śladów.

BOHDAN PACZOWSKI

Wstęp do katalogu wystawy „Bliskość daleka. Fotografie Bohdana Paczowskiego”. Kraków, 27 X–10 XI 2005. Katalog: oprac. edytorskie Piotr Kłoczowski, redakcja: Paweł Sitkiewicz, projekt graficzny i typograficzny Janusz Górski. Gdańsk, słowo / obraz, 2005. Tekst przytaczamy za: „Zeszyty Literackie” 2005 nr 92.

Rozmowy z Bohdanem Paczowskim

Poznałem Marię i Bohdana Paczowskich w Paryżu w 1985 roku podczas jednego z wieczorów organizowanych przez ojców pallotynów na rue Surcouf. Były to niezwykłe spotkania i niezwykłe miejsce, przestrzeń dla swobodnej kultury polskiej. Nad stołem prelegenta wisiała przejmująca głowa Chrystusa wyrzeźbiona przez Alinę Szapocznikow, a na ścianie oddzielającej od ulicy rozświetlały wnętrze witraże Jana Lebensteina inspirowane Apokalipsą.

Maria i Bohdan w serdecznych słowach wspominali mój szkic Styl Gombrowicza, który się właśnie wtedy ukazał w „Zeszytach Literackich”, a potem stanowił część Książek zbójeckich opublikowanych w Londynie w roku 1988 — i zapowiedzieli wizytę u mnie. Przyszli wkrótce do małego mieszkanka na rue Claude Lorrain. Przynieśli dar. Była to bez wątpienia najwspanialsza nagroda literacka, jaką mógłby sobie polski pisarz wymarzyć. Dostałem dwa przedmioty należące do Witolda Gombrowicza — wieczne pióro, którym pisał w późnym okresie (po odzyskaniu przez Polskę niepodległości przekazałem je na ręce Janusza Odrowąża-Pieniążka do warszawskiego Muzeum Literatury), oraz płytę, która towarzyszyła mu latem 1969 (Schubert, Sinfonia n. 8 „Incompiuta”, Mozart, Sinfonia n. 41 „Jupiter”, The Philadelphia Orchestra, diretta da Eugene Ormandy, RCA Red Seal Roma — to Symfonii Jowiszowej Mozarta słuchał Gombrowicz w ostatnich dniach).

Czym uderzyli mnie wtedy? Intensywną uwagą zwróconą ku sprawom ducha. Przeświadczeniem, że istnieje coś takiego jak dom polskiej kultury i należy w stopniu dla nas dostępnym uczestniczyć w jego budowaniu, utrwalaniu. Myślę, że to nas połączyło. Od pierwszych spotkań podziwiałem stałą chęć uczenia się, bezinteresowny wysiłek pracy nad sobą, bez myśli o dziele, o zajęciu lepszej pozycji w biegu po zaszczyty i wpływy. Ten podziw z biegiem lat, dziesięcioleci ulegał tylko wzmocnieniu. Pojęcia takie jak „człowiek o renesansowej szerokości zainteresowań”, „humanista otwarty na doświadczenia przeszłości i na przyszłe perspektywy” nabrały dla mnie konkretnego znaczenia.

Otrzymywałem od nich obojga dary. Dzisiaj, w obliczu śmierci Bohdana, wracam do tych prezentów z wdzięczną pamięcią. Stworzyli ujmujący zwyczaj, że na przełomie kwietnia i maja, w okolicy moich imienin i urodzin, dostawałem książki (w późniejszym okresie także płyty) współbrzmiące z naszymi zainteresowaniami: albumy malarzy (Antonello da Messina, Giorgione, Pisanello, Piero della Francesca, Pontormo, Bacon, Hockney), książki o Tomaszu Mannie i Monachium jego czasów, o bibliotece Franza Kafki, bogato ilustrowaną biografię Ernsta Jüngera, fotografie dworców i placów Berlina z lat dwudziestych.

Wkrótce po naszym poznaniu zacząłem intensywnie pracować nad dodatkiem ilustracyjnym do Książek zbójeckich. Marzyło mi się stworzenie Muzeum Polskiej Pamięci. Pomoc Bohdana w tej dziedzinie była bezcenna, ofiarowywał mi dostęp do swoich fotografii. Nie szczędził pomocy bardziej „technicznej”, o którą skwapliwie prosiłem. Do pierwszego wydania Portretu Czapskiego wykonał reprodukcje dzieł Czapskiego w moim posiadaniu. Robił to con amore. Obaj byliśmy przekonani, że jest to ważny element kultury polskiej, który należy utrwalić. Podjął się też wykonania reprodukcji dzieł Krzysztofa Junga w moich zbiorach. Regularnie co kilka lat robił fotografie mnie i mojego mieszkania. Poddawałem się z wdzięcznością tym seansom.

Podarunkiem, który odebrałem jako specjalne wyróżnienie, był kontakt z mieszkającym w Londynie ich węgierskim przyjacielem Gaborem Schabertem (1934–2013). Po śmierci Gombrowicza była to zapewne najważniejsza przyjaźń w ich życiu. W Obrazach Londynu starałem się utrwalić moje spotkania z Gaborem, a książkę dedykowałem Marii i Bohdanowi Paczowskim.

Zasadniczym darem były dla mnie nasze spotkania. Zawsze żywi, otwarci, ciekawi świata, a jednocześnie z poczuciem hierarchii ważności. Nie leżałoby ani w moich zamiarach, ani w kompetencjach, aby porywać się na utrwalenie w druku naszych rozmów o ludziach, obrazach, książkach, koncertach. Byłoby to ich spłaszczeniem, zafałszowaniem, istnieją w innym wymiarze. Stały się ważną częścią mojej pamięci i wyobraźni.

A jednak dzięki nowoczesnym środkom przekazu ten utopijny zamiar stał się w zaskakujący sposób możliwy. Po śmierci Bohdana Paczowskiego zajrzałem do poczty internetowej. Porozumiewaliśmy się w ten sposób od roku 1998. W moim komputerze zachowały się maile od roku 2007. W ciągu dziesięciolecia 2007–17 wymieniliśmy między sobą około tysiąca przesyłek. Teraz mogłem na nie spojrzeć innym okiem. Wybrałem te, które dotyczą spraw dla nas ważnych. Nie potrzebują właściwie komentarzy ani wyjaśnień. Nie ma obawy, że mylnie interpretuję ulotną myśl. Te słowa zostały zapisane. A teraz układają się w rozmowę.

Wojciech Karpiński. Fot. Bohdan Paczowski / FOTONOVA

14 I 2007. Bohdan Paczowski (dziękowałem mu za szkic o Kieferze): „Pracując nad Kieferem, poruszałem się na krawędzi. Raz tekst był już jedną nogą w koszu i z pomocą Marii się z niego wydobył. Musiałem opuścić kilka wątków, bo nadmiar ich groził zagubieniem. Żałuję wątku Lichtzwang— «przymusu światła», który u Celana nie pozostawia miejsca żałobie, a którym to słowem nazwał Kiefer jeden ze swoich obrazów. W wierszu jest piękny, nieprzetłumaczalny neologizm hinüberdunkeln, dla mnie poetycko określający (w kulawym spolszczeniu) niemożność przedostania się do kogoś z zachowaniem ciemności — żałoby — wobec panującego przymusu światła («…Doch konnten wir nicht hinüberdunkeln zu dir: es herrschte Lichtzwang»).

14 I 2007. Wojciech Karpiński: „To właśnie bardzo mi się podobało, to wydobycie «własnych» wątków u Kiefera, wyobrażam sobie, jakie było to trudne.

A co do Lichtzwang — i innych tematów, to od dawna chciałem Panu zasugerować, aby tego typu wyrywkowe refleksje, krótkie, notował Pan oddzielnie, i co jakiś czas publikował taki tekst, mógłby się nazywać Migawki, bo są to ujęcia szczególnie mi bliskie, takie właśnie jak pierwszy akapit artykułu o Kieferze z głazem przed Muzeum Ziemi i Miłoszowymi obłokami, takie jak to, co kiedyś opowiedział mi Pan o zdjęciu W. G. jak tygrys szykujący się do ataku. Marzyłbym o takich Migawkach, o książkach czy obrazach, czy dziełach muzycznych, czy budowlach dla Pana ważnych, bez żadnej massa tabulettae, bez żadnych «łączeń», «usprawiedliwień», powołań się na autorytety czy też na «literaturę przedmiotu». — Wiem, że łatwo to radzić… — ale naprawdę bardzo mi na tym zależy”.

25 VIII 2007. B. P. po pobycie w Londynie: „Gabor bardzo pesymistyczny, jeśli idzie o to, co się dzieje. Zniecierpliwiony też niekończącymi się pracami wokół domu. W dniu naszego wyjazdu robotnicy zaczęli wreszcie zdejmować rusztowania i zrobiło się jaśniej. Londyn męczący. Cudowne Cézanne’y w pustym Courtauld, National Gallery z tłumem, który pewnego dnia strąci plecakiem ze ściany jakiegoś Antonella czy Vermeera. Z Luksemburga uciekliśmy przed piekielną maszyną Schueberfouer — dorocznego lunaparku, tuż koło domu, który może przyprawić o atak histerii. A więc najpierw Colmar, teraz Château‑d’Oex, a z powrotem Bazylea i jeszcze raz Colmar. Na niebach nad drogami wszechobecny Czapski. Jakie szczęście, że pojechaliśmy do jego obrazów. Dziś mija dokładnie 107 lat od śmierci Nietzschego. Mam ze sobą Narodziny tragedii.

26 VIII 2007: B. P.: „PS. W Londynie, przeglądając nowe wydania u Hatchardsa, wpadliśmy na dziwny i bardzo heterogeniczny zbiór krótkich 107 biografii — Cultural Amnesia: Notes in the margin of my time — gdzie, wśród życiorysów Goebbelsa, Gombrowicza, Coco Chanel, Miłosza, de Gaulle’a, Heinego i Alfreda Einsteina, znaleźliśmy pełen zachwytu krótki szkic o Muratowie. Clive James, dziennikarz, poeta, prozaik i animator telewizyjno‑radiowy BBC australijskiego pochodzenia, urodzony w 1939 roku i według Gabora inteligentny, choć urodzony w Australii (sic!), pełen podziwu dla Obrazów Włoch, pisze, że nie może zrozumieć, dlaczego dotąd nie zostały one przełożone na żaden z języków europejskich, nie wiedząc najwyraźniej o przekładzie Pawła Hertza. Gruby tom, zaledwie zaczęty, został w domu, ale jeśliby Pana ten tekst interesował, skopiuję go zaraz po powrocie”.

7 IX 2007. W. K.: „Pobyt w Niemczech znakomity: wyjazd w góry z Dorotą i Volkerem, Berchtesgaden (Orle Gniazdo Hitlera) i Salzkammergut (Hofmannsthal). Byłem tam 10 lat temu z Krzysiem… Potem niezwykle intensywny wypad, sam, na trzy dni do Monachium. Nie wychodziłem z muzeów. Są wspaniałe.

Już jest po północy — dzisiaj koło południa minie dokładnie 40 lat od chwili, gdy na schodach domu w Vence zobaczyłem mężczyznę wołającego do sympatycznego kundla «psina». Tak się zaczęło moje spotkanie z Gombrowiczem, niezbyt udane — ale to mało istotne. Ważna jest pamięć o tamtym momencie — i przede wszystkim pamięć o jego niezwykłym dziele.

Miriam przesyła najlepsze myśli. Ma się, jak mówi za Franco Chiaromontem, «discretamente», ale trzyma się dzielnie, zdumiewająco. Mówiliśmy o Mahlerze i Pieśni o ziemi…”.

17 IX 2007. B. P.: „Od dłuższego czasu rozmawiamy z Marią o szczególnej samotności Gombrowicza, jego uwalnianiu się od wszelkich odniesień zewnętrznych i bezustannego powracania do siebie. Przejmująco brzmi zdanie w Dzienniku: «jestem sam».

Dziś spotkałem Pana we śnie. Zapytał mnie Pan, jak widzę związki Prousta z Mebrotte i co mógłbym o nich powiedzieć. Na moje pytanie, czym jest Mebrotte, usłyszałem, że niezależnie od tego, że jest ono miejscem urodzenia Prousta, łączy go z nim jeszcze coś innego, o czym mi Pan zaraz opowie. Wyjaśnienia nie usłyszałem, bo się obudziłem.

W Europie przygotowują się podobno obchody pięćdziesięciolecia śmierci Lampedusy i wydania Gattoparda. Z końcem lat pięćdziesiątych włoscy krytycy pisali o nim jako o wykształconym prowincjuszu, a o książce, że ze straganu. Polska tak przeraża, że wydaje się to wszystko nierealne”.

18 IX 2007. W. K.: „Wspomina Pan o rozmowach na temat Gombrowicza — jakże byłoby ważne, aby Pan to, szkicowo, utrwalał. Marzyłbym, aby zapisywał Pan takie migawki z Państwa rozmów (i z tego, co mi Państwo opowiadali). Nie żadne wywody, tezy dotyczące jego poglądów i jego roli, ale właśnie to, jakim go Państwo wspominacie, te chwile, nie «oderwane», lecz jak najbardziej złączone z tamtymi momentami i jeszcze silniej z czasem bieżącym, w którym się wspomina. I do tego komentarz do tych fragmentów dziennika, które wydają się Państwu bliskie; wybrane fragmenty i fragmentaryczny komentarz, zaczęty od tych stron Dziennika, które pisane były za czasów Państwa znajomości z W. G. Wiem, że to brzmi niełatwo, wydaje mi się jednak, że zapis takich błyskawicznych not jest właściwą drogą”.

4 XII 2007. W. K.: „Dziękuję — i za wiadomość o transmisji Tristana z la Scali (chyba jednak ulegnę pokusie i będę oglądał), i za zdjęcie, znakomite, z kuchni «Kultury», gdy jeszcze wszyscy byli razem i uśmiechnięci: i Zosia, i Gustaw, i Pan Jerzy… Jakie jeszcze skarby kryją się w Pana archiwach? Będę musiał chyba przyjechać w roli Rewizora — bardzo chciałbym to zdjęcie zamieścić w projektowanym przeze mnie Albumie pisarzy zbójeckich, tom drugi Książek zbójeckich, wydawca — chwilowo nieznany”.

11 I 2008. W. K.: „W Berlinie dostałem na Gwiazdkę od Doroty i Volkera biografię Stefana George, olbrzymi buch przez Thomasa Karlaufa Stefan George: Die Entdeckung des Charisma i czytałem zafascynowany, co potrafił zrobić z siebie, czy też jak potrafił narzucić innym obraz siebie, który stawał się dla nich bezcennym drogowskazem. A po powrocie do Paryża rzuciłem się na Iwaszkiewicza Książkę moich wspomnień, opis wizyty w Heidelbergu — podziwiam ten tekst już od pół wieku!

Na sylwestra i w Nowy Rok tradycyjne lektury: Ecce Homo Nietzschego, Księga cytatów (Słowacki, Wyspiański), wiersze Miłosza i oczywiście Dziennik, tom III i te słowa: «Kiedy wyszedłem o świcie na mroźną ulicę, dogasał w Berlinie Nowy Rok…», czytałem to w niewielkiej odległości od Bartningallee, gdzie W. G. mieszkał.

A przeglądając parę dni temu Obrazy Włoch Muratowa, trafiłem w tekście rzadziej czytanym (Antyk, t. I, s. 321) na słowa o Goethem ujmujące doskonale sens tego, czym jest dla mnie czytanie książek, oglądanie obrazów: jest to forma Odrodzenia, które nie jest jedynie konkretną epoką historyczną, lecz stanowi jeden z trwałych odruchów ludzkości: umiejętność odnawiania się, czerpania sił duchowych z przeszłości.

I do tego przedwczoraj długo rozmawiałem przez telefon z panią Xenią Muratov, wnuczką jego starszego brata, która jest profesorem historii sztuki we Francji. Nawiązałem z nią kontakt, mało owocny, parę lat temu, a teraz zawiadomiła mnie, że w Moskwie będzie sesja poświęcona Muratowowi i chciałaby, abym o nim napisał”.

7 II 2008. W. K.: „Moja propozycja Wenecji pozostaje jak najbardziej do rozważenia. Sam też potrzebowałbym przyjemnych bodźców w tym okresie zawirowania.

Jako forma ucieczki czy uspokojenia spędziłem przez parę ostatnich dni wiele godzin późno w nocy, a raczej nad ranem w internecie na wyszukiwaniu i oglądaniu na YouTubie fragmentów wokalnych: zacząłem od An die Musik Schuberta (Du holde Kunst…), przez Fischera‑Dieskaua, przez innych (Dame Janet Baker znakomita), przez José van Dam, z mego ulubionego filmu Le Maître de musique (jednego z dwóch czy trzech, które w ogóle obejrzałem z jaką taką przyjemnością w ciągu ostatnich 25 lat!), a potem już poleciało: Nessun dorma z Turandot przez Pavarottiego, Dies Bildnis ist bezaubernd schön z Czarodziejskiego fletu (Fritz Wunderlich, cudowny), Fischer-Dieskau we Frau ohne Schatten, oczywiście AriadneArabella, Capriccio, no i Meistersinger (mam już bilety na marzec w Berlinie!), ale także Eugeniusz Oniegin i nawet, jak nikt nie widział, rosyjskie pieśni i romanse, do słów Puszkina, a jedna do słów… Muratowa!!!”.

5 III 2008. B. P.: „Chciałem, żeby po powrocie z Wenecji zastał Pan, obok fotografii, tę moją próbę przekładu fragmentu Ruskina, który mnie kiedyś bardzo poruszył i zbliżył do Wenecji, a który Panu przesyłam na powitanie:

«…Zjawa unosząca się nad piaskami morza, tak wątła — tak pełna spokoju — tak wyzuta z wszystkiego, prócz własnego piękna, że kiedy patrzymy na jej nieuchwytne odbicie w wodach laguny, tracimy pewność, co jest miastem, a co jego cieniem.

Chciałbym podjąć trud nakreślenia tego obrazu w jego głównych zarysach, zanim zniknie na zawsze, i uchwycić, na ile to potrafię, przestrogę, jaką niesie ze sobą każda z tych szybko mknących fal, które, niby dzwony żałobne, uderzają w kamienie Wenecji…»”.

13 III 2008. B. P. (po przejrzeniu polskiego wyboru pism o kulturze Georga Simmla, którego wysoko cenił): „…ostrzegam przed Simmlem. Jest on w tym wyborze i w tym przekładzie zupełnie nie do czytania. Jak Pan mówi, strata czasu i fortuny. Ja będę się przedzierać przez teksty mi nieznane, zebrane z czasopism i gazet, ale tylko ze względu na długą z nim zażyłość. Natomiast Schopenhauer w monografii Safranskiego daje miejscami dobre rady, na przykład cytatem, który przytoczę na zakończenie:

«Ponieważ największą przyjemność sprawia nam cudzy podziw, a chętnych do podziwu, nawet kiedy zdarza się po temu przyczyna, jest niewielu, zatem najszczęśliwszy jest ten człowiek, który w jakikolwiek sposób osiągnął to, że szczerze sam siebie podziwia. Niech tylko nie da się zwieść innym»”.

19 IV 2008. B. P.: „Maria wertując dziś Chwile oderwane Kota i jego Zbiegi okoliczności, sięgnęła po Pański Central Park i podsunęła mi fragment o Ziemi Ulro. Tymczasem, idąc dalej za Panem, znalazłem się nagle w Villa Alexandrine i przyglądałem się z boku waszemu spotkaniu. Zobaczył Pan Gombrowicza inaczej niż ja, ale w Pańskim opisie znalazłem wiele z obrazu, który noszę w sobie od lat. Sama obecność i spojrzenie innego, szczególnie kogoś nowego, były dla niego dotkliwe. Musiał starać się «zawładnąć», żeby ustanowić jakąś relację. Konstruował wtedy rozmowę, zamykając się w sobie, przemawiał jak z ukrycia, patrząc w bok, a jego spojrzenie stawało się «puste». «Tafla szklana», o której Pan pisze, była mu przeszkodą w «daniu znaku życia», ale chroniła go równocześnie przed osaczającym, raniącym światem. W rozdzierającym cytacie z Dziennika o Punta Mogotes i w Pana słowach o mistrzostwie stylu i o napięciu wewnętrznym, potrzebnym do wyrwania się z samotnego więzienia, znalazłem przejmujące świadectwo o jego człowieczeństwie i wielkości. Przeczytałem je raz jeszcze z wdzięcznością”.

Wojciech Karpiński. Fot. Bohdan Paczowski / FOTONOVA

21 VII 2008. W. K.: „Wpadły mi w ręce rozmowy ze Światosławem Richterem: Youri Borissov Du côté de chez Richter, wydane ostatnio przez Actes Sud. Nigdy się dotąd nie spotkałem z takim mówieniem o muzyce, tak osobistym, nie technicznym, połączonym z życiem wewnętrznym. Ale właściwie nie potrafiłbym wymienić dużo tekstów o muzyce, poza faktografią, które by przemawiały do mnie: na pewno strony o Beethovenie u Gombrowicza, może Tomasz Mann o operze w Czarodziejskiej górze (to jednak ujęcie rządzące się innymi prawami, powieści), co jeszcze? Rodzi się oczywiście zagadnienie autorstwa tych wypowiedzi (Borissov czy Richter) — i tym samym ich wiarygodności. Na mnie silnie podziałały. Ciekaw jestem, jakie są ważne dla Państwa teksty o muzyce?”.

Tego samego dnia przyszła odpowiedź B. P.: „Maria zamierzała posłać Panu te rozmowy przeszło dwa tygodnie temu. Zastałem ją wtedy w domu z książką, w zachwycie. Wyczytywała mi sporo. Potem zaczęło się słuchanie na nowo Richtera. Trzecia sonata Beethovena, ze «something did happen» Karola Bergera, «Metopy» Szymanowskiego, etiudy transcendentalne Liszta i sonaty Schuberta, o których Gould powiedział, że dopiero kiedy usłyszał je grane przez Richtera, zrozumiał ich sens.

Czy zna Pan książkę Bruno Monsaingeona o Richterze? Tam wiele zapisków i wspomnień jego samego. Monsaingeon zrobił też o nim przejmujący film. Pisanie o muzyce? Na pewno Gombrowicz i Mann. Poza tym muszę się zastanowić i zapytam też M.”.

Dwa dni później dopełnienie B. P.: „Myślę, że Marię wzruszyła nie tyle sama książka Borissova o Richterze, co ich związek i nagła świadomość, że Richtera już nie ma, że nie ma już jego grania, jego pokory wobec prawdziwej wielkości, jego umiłowania słowa i ciekawości świata. Mimo że zostawił ślad, jego samego już nigdzie nie ma i nigdy nie będzie, tak jak nie ma i nigdy już nie będzie W. G. ani Kota, ani Miriam.

O muzyce rzeczywiście pisać trudno. Schopenhauer mówi, że gdyby ktoś zdołał wyjaśnić muzykę i powtórzyć w pojęciach to, co ona wyraża, to wyjaśniłby pojęciowo świat, zaś udręki i okropności życia sprawiają, że «jesteśmy raczej sami napiętą, targaną i drżącą struną».

Łatwiej może pisać «wokół muzyki», próbować opisywać pole, jakie wokół siebie wytwarza. Widać to nawet w ostatniej książce Karola Bergera, gdzie sama muzyka kryje się po części pomiędzy opowieścią o czasie i o ludzkich sprawach a anatomicznym studium techniki. Widać to też w przepięknym muzykowaniu Hansa Castorpa. Swoje pięć płyt, w których był zakochany, przeżywa też «wokół muzyki». Dzięki niewidzialnym, odległym śpiewakom uczestniczy w ostatecznym, miłosnym spotkaniu zamurowanych żywcem Aidy i Radamesa. Orkiestra symfoniczna układa go na zalanej słońcem łące Debussy’ego i przemienia w rozmarzonego fauna, przyprawiając mu nawet koźle nogi. Śpiew mówi mu o wiązce kwiatów rzuconej żołnierzowi przez Carmen, o modlitwie z Fausta i o wędrowcu marzącym o spokoju w cieniu schubertowskiej lipy.

Ten mannowski przykład mówi wprawdzie tylko o muzyce ilustracyjnej — operze, poemacie symfonicznym czy pieśni — a więc zawsze wspartej wątkiem słowa albo wyobraźni poetyckiej, jak w wypadku Popołudnia fauna. W opisach muzyki «nieprzedstawiającej» niełatwo jednak znaleźć coś, co nie byłoby wyrażone językiem technicznym muzyki albo opisem wywoływanych przez nią emocji. Szukajmy więc i może wrócimy do tego tematu”.

18 VIII 2008. W. K. (dostałem płytę z nagraną przez B. P. audycją o Sołżenicynie — umarł 3 VIII 2008, byłem w cerkwi na rue Daru na panichidzie za jego duszę): „Chciałem bardzo podziękować za DVD z Sołżenicynem. Przesłuchałem z uwagą. Co za niezwykłe zjawisko! Naznaczył XX wiek swoją osobą i swoim dziełem (nie można obu rozdzielać), bez niego bylibyśmy inni. Nigdy nie zapomnę, jak w lutym 1974 w Warszawie, z uchem przy radiu, śledziłem jego losy i wiedziałem, że mój los także jest na szali. Rację ma jego francuski wydawca Claude Durand, gdy wymienia go — obok Wałęsy i Jana Pawła II — wśród tych, którzy w zasadniczej mierze przyczynili się do obalenia komunizmu (można oczywiście dodawać inne nazwiska do tej listy, nie można tych trzech pominąć). Polecam się zawsze przy tego typu dokumentach.

Dziękuję też za wskazanie tekstu o Baconie w «Observerze». Warstwa plotkarska szybko pogrąża się w niepamięci; służy temu, by przyciągnąć uwagę ludzi; cieszę się, że będzie wystawa w Tate (latem przyszłego roku pojedzie także do Nowego Jorku). W artykule Petera Conrada jedna rzecz wydała mi się ważna, współbrzmi z moim widzeniem ludzi i kultury. Ktoś ze znajomych Bacona wspomina, że był on jak generator. Bacon uważał, że «99 procent ludzi nie zostało uruchomionych». Otóż zdaniem tego przyjaciela Bacon «potrafił kogoś włączyć». Dodał także: «umiał ludzi równie ostro wyłączyć».

Od lat wydaje mi się, że to jest zasadnicza sprawa. O czymś podobnym wspominał Wacław Zbyszewski, gdy we wspaniałym artykule o «Kulturze» określał rolę Czapskiego jako tego, kto dostarcza «dix sous de luxe», co jest nie mniej potrzebne do życia niż chleb, a bywa trudniejsze do uzyskania. Mówiłbym o tych, którzy nas wzbogacają, rozświetlają świat przed nami, potrafią nas «włączyć» (choć nie należy zapewne używać tak mechanicznych określeń, to się dzieje bardziej płynnie). Kimś takim byli dla mnie (by się ograniczyć do już nieżyjących) Kot, Czapski, Krzyś, Miriam. Kimś takim był dla Państwa Gombrowicz, jak wiem z Państwa opowiadań (dlatego są to tak ważne świadectwa…), mnie nie dane było tak odebrać jego osoby, ale już od pół wieku tak traktuję jego dzieło — Dziennik, aby być precyzyjnym, bo nie Pornografię ani Kosmos.

Tym właśnie zafascynowała mnie książka Borissova o Richterze, jest to wieloplanowy opis «ożywiania», «włączania wrażliwości», «rozbudzenia duszy»: Richtera przez sztukę, różnych sztuk przez świadectwo Richtera, Richtera przez Borissova i Borissova przez Richtera, a wreszcie, wirtualnie, czytelnika przez te opowieści.

W literaturze polskiej interesują mnie szczególnie tacy wielcy budziciele wrażliwości: Czapski, Kot, Gombrowicz, wiersze Miłosza i niektóre jego szkice, fragmenty szkiców i opowiadań Gustawa (co musiało wymagać szczególnie dużo wysiłku, zważywszy na zamknięcie i dogmatyczność pewnych stron jego umysłowości).

Zadziwiającym przykładem ukazania tych mechanizmów in motu, w czasie stawania się, jest niezwykły opis heidelberskiej przygody Iwaszkiewicza w jego Książce moich wspomnień. Przykładem bardziej ogólnego ukazania tych mechanizmów są eseje Tomasza Manna, a w szczególności Goethe i Tołstoj, wielka rozprawa na ten temat. Chyba się nie mylę, gdy uważam, że dla Pana takim ważnym tekstem odkrywającym i rozjaśniającym były eseje Schillera i jego korespondencja z Goethem — i jakie jeszcze teksty?”.

26 VIII 2008. W. K.: „To Skriabin w wykonaniu Sofronickiego mnie zachwycił, ale Chopin także. O jakiej jego płycie Pan wspomina? Czy chodzi o serię «The Russian Piano School»?

Słucham Winterreise w wykonaniu Fischer-Dieskaua z Jörgiem Demusem. Przy okazji znów sięgnąłem po Czarodziejską górę, aby zobaczyć, co Mann pisze o Der Lindenbaum. Gdy niedawno pisałem Państwu o autorach ważnych dla mnie tekstów na temat muzyki, pominąłem Wernera Heisenberga — Część i całość. Sposób, w jaki wplótł w opowieść o swojej drodze naukowej i widzeniu świata chaconnę Bacha, koncert a‑moll Schumanna, serenadę D‑dur Beethovena, jest dla mnie niezrównanym przykładem celnego i przekonującego mówienia o muzyce.

Czytam wypożyczone z biblioteki Richter: Écrits, conversations. Dzięki temu mogę się przysłuchiwać opowieściom o muzyce osoby budzącej zaufanie i ciekawej. Biorę z tego dla siebie to, co wzbudza we mnie jakieś echo.

Bardzo dziękuję przede wszystkim za wzmiankę o rozmowie z Gaborem. Chciałbym do niego pojechać, najlepiej w drugiej połowie września, jeśli będzie mu to odpowiadało. Myślę, że taki wyjazd dobrze by mi zrobił. Już pobudził do muzealnych marzeń. Napiszę do niego niedługo. Bardzo będę wdzięczny, jak zawsze, za duchowe wsparcie”.

30 X 2008. W. K.: „Byłem na «Picasso et les maîtres» w Grand Palais, to duża ekspozycja i interesująca. Obejrzenie wymaga sporo czasu. Pokazano m.in. Yo Picasso, chyba po raz pierwszy ten obraz pojawił się na wystawie, kupiony przez Hofmannsthala za honoraria z Rosenkavaliera, ofiarował go córce jako prezent ślubny, zabrała go ze sobą do Stanów. Rzeczywiście wspaniały autoportret. Pokazano Nawiedzenie El Greca (ten obraz pamiętam z małej książeczki wydanej przez Phaidona, która była w domu na początku lat pięćdziesiątych). Specjalnie w Waszyngtonie pojechałem do Dumbarton Oaks, ale tam powieszony jest między dwoma oknami, nic nie widać. Pokazano martwą naturę Zurbarána z Londynu, kubek z wodą i różą na srebrnym talerzu, maleńki, mój ulubiony, nazywam go Arabella, bo w tej operze Hofmannsthala i Straussa kubek z wodą gra zasadniczą rolę. Pokazano obok siebie późnego Picassa La Pisseuse i Kąpiącą się Rembrandta z Londynu, co jest decyzją zarazem drastyczną i trafną. — Jednym słowem, ciekawa ekspozycja. Piszę, aby przestrzec: tłok jest duży, ale warto wcześniej zarezerwować bilety”.

30 IV 2009. B. P.: „W ostatnią niedzielę WIELKIE PRZEŻYCIE. Koncert Andsnesa — olśnienie. Coś przybyło. Świetny Beethoven Sonata księżycowa, zdumiewająca. Kinderszenen Schumanna, dwa walce i trzecia ballada Szopena — zawsze przeze mnie pomijana, a tu porywająca — znakomite bisy otwierające Debussy’ego i toccata Bacha (914) na początek, tym ciekawsza że w domu samodzielnie podgrywana, a więc lepiej znana i bliska. Oboje mieliśmy równocześnie tą samą myśl. Jechać za nim gdziekolwiek, żeby dalej opowiadał”.

9 VI 2009. W. K.: „Wróciłem właśnie do Berlina po intensywnej podróży: Naumburg (Katedra, Margrabina Uta, Nietzsche); Eisleben (Luter); Kyffhäuser (pomnik Barbarossy); Mittelbau‑Dora (obóz koncentracyjny, częściowo w skale, gdzie budowano V2, jakby wizje Piranesiego zrealizowano w totalitarnym świecie); Góry Harzu (Roßtrappe i Brocken: Noc Walpurgii, czarownice, Goethe); Quedlinburg (Henryk I Ptasznik i Heinrich Himmler); Hildesheim (stolica sztuki romańskiej, zmieciona z powierzchni ziemi w kilkanaście minut nalotem 22 marca 1945 — i odbudowana); Goslar (palatium cesarskie, Henryk III); Magdeburg (Otto I i Piłsudski, i cień spalonego tam van Gogha na drodze do Tarasconu). Plączą mi się cesarskie i królewskie imiona i numery, ale wyprawa była pasjonująca, nadal trwa w mojej głowie, materiał na kilka książek…”.

21 III 2011. B. P.: „Kilka dni temu śniło mi się, że wchodząc na ogromne schody i schodząc z nich, chciałem Panu koniecznie oznajmić, że malarstwa nie ma i że istnieją tylko poszczególne obrazy — jako dar opatrzności i zrządzenie losu”.

27 III 2011.Wybrane strony Czapskiego: Olśnienie, ożywienie, zachwyt. Niepojęte bogactwo spojrzeń! BiMP”.

21 II 2012. W. K.: „Pobyt w Londynie bardzo intensywny. Dwie wystawy znakomite i stanowiące wyzwanie: Hockney «A Bigger Picture» w Royal Academy i Kiefer «Il Mistero delle Cattedrali» w White Cube, dwie próby stworzenia nowego języka w sztuce, dwie gigantomachie. Dwa Borgesowskie wysiłki zbudowania świata równoległego, mającego zastąpić ten istniejący. U Kiefera jesteśmy do tego przyzwyczajeni. U Hockneya to zaskakuje — i podbija. Hockney był otwarty do północy. Byłem u Kiefera przedtem bardzo długo. Obejrzałem interesujące filmy, jego i o nim. Byłem też na «Portretach» Luciana Freunda, ale do mnie to słabo przemawia. No i w National Gallery, dwa razy, długo. To jest niezrównane muzeum”.

21 II 2012. B. P.: „Trudno sobie wyobrazić, żeby Hockney, Kiefer i National plus Portrait Gallery nie były radością. W gigantomachiach na pewno wielkie nadzieje, ale nawet najmniejsze kredki Hockneya tak zachwycają, że chciałoby się natychmiast samemu kupić pudełko, choć po nic. Może uda się nam jeszcze zdążyć”.

21 II 2012. W. K.: „Co do Hockneya: dotknął Pan delikatnego punktu. Oglądałem z podziwem olbrzymie pejzaże, całe sale zamalowane widokami. I niekiedy pojawiało się pytanie: czy nie silniej działa na mnie mała kartka, a na niej kilka linii budujących zaskakujący widok Egiptu, nakreślony pół wieku wcześniej. Albo rzucona na krzesło koszula. Albo kilka porów. Ale zawsze jest u Hockneya pragnienie wyrwania się schematom (choćby własnym). Jego sztuka otwiera nowe okna, nowe przestrzenie. Ludzie chodzili po tej wystawie uśmiechnięci, swobodnie rozmawiający (na Kieferze poruszali się w milczeniu, usztywnieni wobec tych ezoterycznych pomysłów)”.

4 IX 2012. W. K.: „Wróciliśmy już z Dorotą i Volkerem do Berlina. Podróż była bardzo intensywna: przed Bayreuth byliśmy w Weimarze, na zamku w Wartburgu, w Coburgu; widzieliśmy też Bamberg, Norymbergę, a w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się nawet na krótko w Naumburgu, aby znów obejrzeć moją ulubioną margrabinę Utę.

Samo Bayreuth (Tannhäuser i Parsifal) było mocnym przeżyciem — jak je określić? — powiedziałbym: intelektualno‑duchowo‑muzycznym”.

7 IX 2012. B. P.: „Ucieszyły nas dobre wieści o podróży. Wspomina Pan Utę, którą też podziwiam, ale przecież o ileż wspanialszy Jeździec bamberski. Niestety znam go tylko z reprodukcji. Na pewno udało się też zajrzeć na wystawę norymberską Dürera”.

17 IX 2012. B. P.: „W ostatnim mailu przedłożyłem Jeźdźca z Bambergu nad Utę, co po namyśle wydaje mi się powierzchowne i niepełne. Oboje są postaciami niezwykłymi i wolę widzieć jego jako odsłoniętego, arystokratycznie bezbronnego, nietykalnego świętego rycerza, a ją jako kobietę osłaniającą się połami płaszcza przed światem, stroniącą wyniośle od innych i skrytą w swojej samotnej, olśniewającej urodzie. Z tego wszystkiego nie wyjechaliśmy nigdzie, bo pochłonęła mnie końcówka książek”.

18 IX 2012. W. K.: „Zestawianie Uty z Jeźdźcem jest zajęciem przyjemnym. Na pewno te dwa dzieła pozostają najdłużej w pamięci. Moje oceny osobiste są wyraźne: estetycznie te dokonania mieszczą się na innym planie — Jeździec intryguje i zaskakuje; Uta wydaje mi się najpiękniejszą rzeźbą między Grekami a Michałem Aniołem (a w każdym razie najbardziej uwodząco prywatną). To Nefretete średniowiecza.

Miałem zaraz po przyjeździe niezwykle miłą wizytę Erica Karpelesa, autora świetnej książki Paintings in Proust. Jego zainteresowanie Czapskim było dla mnie czymś dosłownie ożywczym”.

5 X 2012. W. K.: „Ostatnie informacje w sprawie włoskiej nagrody dla Nicoli Chiaromontego (rozmawiałem wiele razy z Andrea Rossi, sekretarzem, sytuacja się co chwila zmieniała, dzisiaj się wyklarowała): oni chcą ten złoty medal wręczyć koniecznie komuś z rodziny, czyli Marcie Goldstein; ponieważ Martha nie może przylecieć do Rzymu na tę uroczystość, medal odbierze ktoś z ambasady i jej przekaże. Mnie się to też wydaje najlepszym rozwiązaniem.

Nie przewiduje się podziękowań. Mam napisać krótką notę o problemach wydawniczych związanych z rękopisami Nicoli, dla Fondazione, do ewentualnego wykorzystania w przemówieniu prezesa Fundacji. Zrobię to po angielsku, nie będę więc Pana kłopotać o tłumaczenie.

Zawiadomiłem już Marthę, bardzo się ucieszyła z nagrody, powiedziała: «że też Miriam nie dożyła tego». Też o tym stale myślę”.

5 X 2012. B. P.: „Dziękujemy bardzo za wiadomości. Dla nas szkoda, że nie będzie Pana w Rzymie. O Miriam mówimy z Marią. Żal, że się nie doczekała, ale ważne, że się dokonało”.

5 X 2012. W. K.: „Zgadzam się w pełni: ważne, że się dokonało.

Czekam z radością na telefon, w sobotę o każdej porze, w niedzielę po 19.30 (wcześniej idę do Salle Pleyel z Ewą Bieńkowską na koncert z serii zestawiającej symfonie Brahmsa i Szymanowskiego — tego dnia będą drugie ich obu).

Prowadzę niezwykle ujmującą korespondencję na temat Czapskiego z Erikiem Karpelesem, o którym Państwu chyba wspominałem”.

5 X 2012. B. P.: „Szkoda, że druga, a nie czwarta. W pierwszych taktach czwartej Brahmsa — ukochanych W. G. — tkwi cała esencja jego ukrytego liryzmu, którego nie mógłby nigdy wyrazić, boby umarł ze wstydu. Urok młodości zaledwie naszkicowanej. Kasprowy Wierch, dodaje M.”.

8 XII 2012. B. P.: „Czy patrzył Pan dziś na Lohengrina? Jeśli coś mi się w nim podobało, to mroczny, spiskujący duet Fryderyka z Ortrudą. Niestety Barenboim spłaszczył w tym Lohengrinie to, co szczególnie piękne — preludium. Z czegoś tajemniczego, świetlistego, co wyłania się z ciszy, z cienia i rośnie stopniowymi crescendami aż do szczytowego napięcia i wybuchu światła, zrobił banalną muzykę, pozbawioną dynamiki i utopioną w sprawnym «graniu»”.

Wojciech Karpińśki. Fot. Bohdan Paczowski / FOTONOVA

8 XII 2012. W. K.: „Oglądałem Lohengrina (poleciła mi go… pielęgniarka, nieznajoma, która w przychodni robiła mi zastrzyk przeciw grypie, zna też Warszawę, była na festiwalu beethovenowskim!). Podobał mi się coraz bardziej aż po finał. Ortruda, Kaufmann, Elsa jako śpiew. Koncepcja reżyserska szkodziła, ale przecież trudno powiedzieć, o co w tej baśni chodzi innego niż o przedstawienie właśnie fantazji. W 2009 roku oglądałem w Berlinie Lohengrina, także pod Barenboimem, w reżyserii, bardzo wymyślnej, Stefana Herheima (Norwega, który zrobił w Bayreuth Parsifala), Lohengrinem był święcący obecnie triumfy w Bayreuth Klaus Florian Vogt, cała obsada świetna, ale nic teraz nie pamiętam z muzyki, tylko reżyserskie pomysły. To o czymś świadczy.

Ciekaw jestem, gdzie Pani Maria czytała o miłości Burckhardta do Murilla. Mam do Murilla słabość, zarówno w gatunku «miękkich» scen rodzajowych czy religijnych, jak i «twardych», doskonałych (auto)portretów. Nie zaliczyłbym go do naprawdę wielkich malarzy. Pamiętam Pana niechętne wypowiedzi na temat jego monachijskich dzieł (ja je bardzo lubię). Ciekawe, że był podziwiany przez Burckhardta, który interesuje mnie zarówno jako historyk kultury, arbiter gustów, jak i jako psycholog, ten, który nie dał się uwieść Nietzschemu i był jego ostatnią fascynacją (obok Cosimy)”.

9 XII 2012. B. P.: „Tu, w samym środku Europy, pielęgniarka z Lohengrinem i Beethovenem to brzmi egzotycznie. Maria znalazła fragment o miłości Burckhardta do Murilla (obejrzałem jeden z jego autoportretów, o szczególnie mocnym, dramatycznym wyrazie), czytając chudą książkę wydaną przez Luwr — Relire Burckhardt — w 100. rocznicę jego śmierci. Teraz pyta, czy czytał Pan Burckhardta Recollections of Rubens”.

9 XII 2012. W. K.: „Znam Burckhardta Recollections of Rubens. To niemiecki tytuł Erinnerungen aus Rubens, śmiałością i trafnością składni skłonił mnie do nazwania szkicu o Wyspiańskim Wspomnienia z Wyspiańskiego. Zachwycał mnie zwłaszcza początek i zakończenie. Początek, gdy Burckhardt, stateczny profesor, pisze o uczuciu wyjątkowej przyjemności, gdy zaczyna mówić o twórczości i osobowości Rubensa. I zakończenie, gdzie wymienia dwóch największych opowiadaczy, jakich wydała ziemia: Homer i Rubens. I w ogóle zadziwiało mnie to, że ten protestant, wielbiciel renesansowych Włoch, wybrał sobie za wzór osobowy barokowego katolika, twórcę sztuki kontrreformacyjnej”.

22 IX 2013. B. P. (na wiadomość o tym, że znalazłem w londyńskim „The Times”, w Obituary, Guest Book dla Gabora Schaberta, wykupiłem wieczystą koncesję, aby zapisy zostały w internecie na stałe i wpisałem się do niej): „Wielka wdzięczność. Maria wdzięczna i wzruszona. Tekst zwięzły, treściwy i pełny w wyrazie. Przekażę link innym”.

1 X 2013. B. P. (po mojej rozmowie z Marią Paczowską o Gaborze i jego roli w ich życiu): „Maria dodaje parę słów po wczorajszej rozmowie:

Drogi Panie Wojtku, Podziwiam Pana wytrwałą wierność wobec przyjaciół. Gabor to najbliższy przyjaciel mój i Bohdana po śmierci W. G. Druga część życia. Nowe przestrzenie, ścieżki. Dawno temu śmiał się podobnie jak Kot, a chodził jak Światosław Richter. Zostały czapeczki noszone na bakier. Najserdeczniej MP”.

15 XII 2013. B. P.: „Spaceruję z Panem chętnie wzdłuż pasażu Wiecha. Nasze rozmowy uświadamiają mi, że jedyne miasto, jakie mnie naprawdę obchodzi, to Warszawa. W dziesięcioleciu do 1940 roku mieszkałem tam kolejno na Saskiej Kępie, na Mokotowie, na Zgodzie, na Hożej, na Żurawiej, na Widoku, na Foksalu (naprzeciwko obecnych «Zeszytów») i na Chmielnej — róg Szpitalnej. Był to wstęp do innych miast Europy. W Londynie otworzyli odnowiony Kenwood”.

30 XII 2013. B. P.: „Święta spędziliśmy w domu z potężnym bronchitem, antybiotykami, żywiąc się makaronem i ryżem. Na szczęście wydaje się mijać. Dziś wyszliśmy po raz pierwszy do lekarza i do apteki. Trzeba będzie jeszcze kontynuować przez kilka dni terapię. Maria leczyła się Turgieniewem i Gogolem, którego uwielbia, ja natomiast przeczytałem rozważania Karola Bergera o wagnerowskim rozdarciu dnia i nocy, miłości i śmierci, przeciwieństw i zespolenia. Do głębszego przemyślenia, tylko już bez bronchitu i antybiotyków”.

18 I 2014. B. P. (po otrzymaniu Nicoli Chiaromontego Fra me e te la verità. Lettere a Muska): „To prawie cud. Od wczoraj listy do Muski są w domu, a ten cud to Pana wytrwałość, Pana dar wierności w przyjaźni. W posłowiu udało się Panu ukazać postać, myśl i drogę Nicoli poprzez osobiste związki z jego pisarstwem i odpowiedzi, jakie znajdował Pan w nim, w trudnych chwilach życia. Poruszające słowa o «zniknięciu», o «wymazaniu człowieka», czytane w Beinecke, w październiku 1998 roku. Myślimy dziś oboje o Miriam i o jej darze intuicji, dzięki któremu obdarzyła Pana od początku absolutnym i zasłużonym zaufaniem”.

8 III 2014. W. K.: „Wróciłem z wyjazdu do Londynu po odbiór nagrody za Twarze. Pobyt był szalenie intensywny — i wspaniały. Był zdominowany przez niespodzianki — czego zazwyczaj bardzo nie lubię. Tym razem były wzruszające — i przyjemne.

W przeddzień wyjazdu odebrałem szalony mail od Erica Karpelesa: «Wiem, że się przygotowujesz do wyjazdu do Londynu, będziesz zaskoczony — ja też». Gdy dowiedział się, że nastąpi publiczne wręczenie tego wyróżnienia, postanowił, że chciałby w tym uczestniczyć, czyli przyleci z San Francisco na weekend! Umówiliśmy się w piątek o 14.00 przed Wenus Velázqueza. Eric zapowiedział, że tego dnia o 16.00 będzie miał jeszcze niespodziankę dla nas obu. Zjawiłem się w czwartek, od razu pojechałem do Galerii, zobaczyłem, że nie ma niestety wystawionego Pana Pivot na koniu Corota, tego obrazu, o którym Czapski pisze w szkicu Mój Londyn, że mu przywrócił wiarę w malarstwo — i w siebie. Miałem w planach obejrzenie go razem z Erikiem. W piątek spotkaliśmy się zgodnie z umową o 14.00 (tego dnia przyleciał), obejrzeliśmy część Galerii, powiedziałem Ericowi, że nie ma Corota, co przyjął stoicko. Trochę przed 16.00 wyszliśmy z Galerii, zaprowadził mnie do wielkich zamkniętych drzwi, wejście służbowe, tam oczekiwano naszego przybycia, pojawiła się młoda kobieta, prowadziła nas w podziemiach po labiryncie korytarzy. Wreszcie dotarliśmy do sali z wielkim metalowym stołem, jakby operacyjnym, nad nim skomplikowane oświetlenie, leżał na nim… Pan Pivot Corota, mogliśmy go spokojnie oglądać. Trzecia niespodzianka w sobotę: przed wejściem na salę POSK‑u spotykam Erica — z Mikołajem. Ufff, koniec niespodzianek, ale te były wyjątkowo przyjemne i wzruszające. W niedzielę spotkaliśmy się we trójkę w Courtauld przed Le Lac d’AnnecyCézanne’a, tym obrazem, przed którym Eric zrozumiał, że chce być malarzem (w 1974 roku, gdy przyjechał na studia do Oksfordu, czterdzieści lat temu). A potem jeszcze kupiliśmy Anglikom cudowny Autoportret van Dycka do National Portrait Gallery (ogłoszono właśnie publiczną zbiórkę, dorzuciliśmy swoje trzy grosze).

W poniedziałek rano Eric wyfrunął do San Francisco. Spotkałem się z Mikołajem w National Gallery, pokazałem mu moich ulubieńców, Mikołaj wieczorem wrócił do Warszawy, a ja miałem jeszcze dla siebie wtorek, w British Museum i w National Gallery.

Teraz wracam do pracy nad Obrazami Londynu, co idzie mi bardzo powoli”.

15 I 2015. W. K.: „Wywarły na mnie głębokie wrażenie słowa Pana zestawiające stosunek Gabora i Gombrowicza do twórczości, do bycia w kulturze, a także ich stosunek do Drugiego, do miłości. I pamiętam czujne spojrzenie pani Marii na Gabora w jego codzienności, która świadczyła o jego głębokiej suwerenności i wybitności. Byłoby moim marzeniem, aby przeczytać choćby krótkie migawki Państwa o Gaborze. Rozumiem w pełni, jeśli ta prośba okaże się obecnie zbyt trudna do spełnienia, ale nie mogłem jej nie wypowiedzieć.

Dostałem właśnie od Andrzeja Kowalczyka jego najnowszą pasjonującą książkę Wena do polityki. O Giedroyciu i Mieroszewskim, Biblioteka Więzi, dwa tomy sporego formatu, razem ponad 900 stron, ale czytam z przejęciem, świetnie opowiedziana historia politycznych idei ich obu, historia «Kultury», z perspektywy Giedroycia, czasem aż bolesna w lekturze (prawdziwie przedstawiony stosunek do Kota, do Wata, do Czapskiego) i zadziwiające, jak różna od mojego widzenia «Kultury», tego, co było w niej ważne — ale obie wizje gdzieś się spotykają, przede wszystkim w budowie tej «napowietrznej instytucji», której twórcą był bez wątpienia Giedroyc”.

22 IV 2015. B. P.: „Życzenia i myśli od nas obojga. Z płyt, które są w drodze, prosiłbym o zwrócenie uwagi na pierwszą. Po Fantazji Schumanna, cenionej przez Gabora, walc Mefisto nr 1 Liszta — który Richter uważał za jeden z najbardziej karkołomnych utworów w całym pianistycznym repertuarze. Andsnes buduje w nim syntezę zawrotnej techniki z liryzmem i determinacji z delikatnością — odnawiając słynną interpretację Horowitza.

Potem zbieg okoliczności. Płyta kończy się koncertem Haydna, który zagrałem publicznie, w 16. roku życia, w krakowskiej sali «Florianki», pod okiem niezapomnianej pani Olgi Stolfowej, pod którym swego czasu zaczynał Jan Ekier.

W pamięci zostało mi spacerowanie po korytarzu przed wyjściem na estradę i bezustanne wycieranie chusteczką spoconych rąk, w ciągłym lęku przed ślizganiem się po klawiaturze”.

17 VIII 2015. Wczoraj zadzwoniłem do Paczowskich. Niepokoiłem się o nich. Pamiętam o ich wieku, wiem o problemach ze zdrowiem. Rozmowa świetlista, jak zawsze z nimi. Bohdan porządkuje zdjęcia, które zamierza przekazać Bibliotece Narodowej. Przygotowuje wystąpienie na doroczne spotkanie architektów w Krakowie w listopadzie. Sam nawiązał do tego, że ostatnio przestałem sugerować, aby napisał o spotkaniach z Gombrowiczem… Podobnie jest z tekstem o Gaborze…

Rzeczywiście nie wydaje mi się racjonalne, aby go teraz namawiać do napisania o Gombrowiczu, ten tekst powinien byłby powstać kilkadziesiąt lat temu. Bohdan uważa, że błędem było nierobienie notatek. Moim zdaniem to nie jest takie jasne. Z pewnego typu spotkań trudno jest robić notatki. Bohdan powiedział rzecz oczywistą, że świat Gombrowicza został przedstawiony w sposób niedościgniony w Dzienniku. Też tak uważam, a do tego istnieją dziesiątki opowieści o spotkaniach z Gombrowiczem. Ta byłaby rzecz jasna szczególna, ale jeżeli dotąd nie powstała…

Co innego tekst o Gaborze. Nikt inny nie może go napisać. Byłoby ważne, aby utrwalić jego postać. Przecież obydwoje mówili mi nieraz, że Gabor był obok Gombrowicza najważniejszym spotkaniem w ich życiu.

Wróciłem dziś w mailu po raz kolejny do tej sprawy: „Dziękuję za wczorajszą rozmowę, dla mnie bardzo ważną. Chciałbym dodać kilka słów do tematu, który Pan poruszył. Oczywiście cieszyłbym się, gdyby Pan zechciał napisać o spotkaniach z Gombrowiczem. Wiem jednak, że jest to temat szalenie trudny, odpowiedzialny, paraliżujący, po dziesięcioleciach, po setkach i setkach głosów o nim. To może tylko przyjść samo (oczywiście z podszeptami pani Marii), nie czułbym się powołany, aby Pana do tego obecnie namawiać. Co innego krótka ewokacja Gabora, tutaj nikt Państwa nie zastąpi, nikt inny nie może tego zrobić. Całkiem dosłownie — nikt inny. I chodzi nie o jakieś podsumowanie, monografię, ale o migawkę, czym było spotkanie z tym człowiekiem, co czyniło go różnym od innych; pamiętam taką wypowiedź o różnicy między Gaborem a W. G., dla mnie istotną, a można ją zapewne zawrzeć na niecałych dwóch stronach. Albo taki dwugłos: M. P. i B. P., Spojrzenia na Gabora — co dla Państwa było w nim ważne, wyjątkowe, spisać to w jeden wieczór, bez najmniejszej pretensji do wyczerpania tematu… Choćby w formie maila do mnie… To byłoby utrwalenie jego postaci”.

Styczeń 2016. B. P. był bardzo słaby, miał transfuzję. Wiedziałem, że w takich momentach pomaga mu przede wszystkim muzyka. Niedawno natrafiłem w notatkach na zdanie Miriam, że koncert fortepianowy Mozarta nr 21 K467 to dla niej najpiękniejsza muzyka, zwłaszcza jego druga część Andante. Posłałem tę informację do B. P. wraz z wykonaniem tego koncertu przez Dinu Lipatti na YouTubie.

Ucieszyło mnie, gdy 31 I 2016 dostałem od B. P. dłuższy, niż to ostatnio bywało, mail. „Przeczytałem w «Zeszytach» Pana list do Marcina Króla o Henryku Krzeczkowskim i zainteresował mnie nakreślony w nim 30 lat temu i bliski mi Pański autoportret — obraz własnych upodobań, tego, co Pan woli, czego nie bardzo lubi, czego oczekuje od innych i co w nich ceni. Na przykład zdolność do «wysnuwania z siebie realnej i znaczącej przestrzeni», po której «można się z przyjemnością i pożytkiem przechadzać». Umiejętność powiedzenia czegoś «głęboko znaczącego dla życia, czegoś moralnego w dobrodusznym sensie». «Widzenie świata historyczne i społeczne», wolne od «złudzeń politologicznej gnozy», «historycznych analogii, mafijnych koncepcji». «Wierność sobie jako idei», no i rozmowę prowadzoną «nie sentymentalnie i biernie, lecz dobrodusznie i przyszłościowo». Dał Pan też do zrozumienia, jak ważne i zarazem złożone jest takie dociekanie prawdy o osobowości rozmówcy, by nie stało się «brakiem otwartości i hojności serca». Można by powiedzieć, że dla mnie wyłoniła się z tego listu bardziej postać Pana niż Henryka Krzeczkowskiego, o którym ani ja, ani Maria właściwie nic nie wiemy, oprócz jego przekładów i tego, że chciał być pochowany w Tyńcu. Maria pamięta też, że w dziennikach cytował Parerga Schopenhauera. Czekamy więc na książkę.

Wracając do Muzyki i do polecanego przez Miriam Andante 21. koncertu Mozarta, warto też posłuchać lirycznego, ale mniej «rozdzierająco» melodramatycznego Andante koncertu 18., z tematem zapowiadającym arię Barbariny z Wesela Figara, napisanego dwa lata później. Można je usłyszeć w wykonaniu Richtera na YouTubie.

Jestem w tej chwili pod wrażeniem cyklu czterech powiązanych ze sobą wspólną ramą opowiadań Hawthorne’a Legendy pałacu gubernatorastworzonych w latach podróży amerykańskiej Tocqueville’a i chciałbym nawet kilka słów o nich napisać, może do lektur, ale nie wiem, czy będę miał na to dość sił”.

Natychmiast odpisałem i dołączyłem fotografię z lutego 1985: siedzę w mieszkaniu na Claude Lorrain przed wczesną wersją Dwóch drzewofiarowanych w 1988 przez Krzysztofa Junga Marii i Bohdanowi Paczowskim (w podziękowaniu za wspaniały aparat fotograficzny, który pomogli kupić, gdy jego został skradziony podczas włamania): „Ucieszył mnie e‑mail od Pana. Dziękuję, że Pan go napisał. Ciekaw jestem bardzo Pana tekstu o czterech opowiadaniach Hawthorne’a. Dowiedziałbym się o nich więcej, dlaczego są dla Pana pobudzające.

Przenikliwie Pan odczytał fragment Henryka, list do Marcina sprzed lat trzydziestu, a także istotny nurt całej książki: jest biografią Henryka Krzeczkowskiego, jest równolegle moim autoportretem. W każdym razie wiele się nauczyłem w ciągu tych ponad szesnastu lat pracy nad nią.

Dziękuję za muzyczne wskazówki. Są dla mnie bardzo ważne. Koncert 18. w wykonaniu Richtera wspaniały. Potem udałem się na dalsze wędrówki: aż po Sonatę księżycową w wykonaniu Horowitza i balladę Chopina także przez niego. YouTube jest niebezpieczny — i niezastąpiony.

Posyłam z najserdeczniejszymi pozdrowieniami zdjęcie mnie patrzącego na bardzo wczesną wersję Państwa Dwóch drzew, to luty 1985, jak zapisał Krzyś z tyłu”.

5 II 2016. B. P.: „Dziękuję bardzo za fotografię. Kiedy siadałem rano w moim ulubionym kącie pod oknem, patrząc właśnie na drzewa Krzysia, stawałem na delikatnej, świetlistej ścieżce biegnącej obok nich i zachwycało mnie to, że są, że są tu i że mogę się wśród nich znaleźć. Są w tym też nasze spotkania.

Z koncertów Mozarta to tym, który od czasów młodości wydaje mi się najbardziej jego, jego liryzmem, umiarem i siłą muzycznej kantyleny, jest koncert 20., d‑moll, a szczególnie jego druga część, czyli Romanza. Nic oryginalnego. Był to najczęściej grany i w klasycznym rozeznaniu najbardziej podziwiany z jego koncertów. Na YouTubie można go usłyszeć roboczo w wykonaniu Mitsuko Ushidy, trzeba tylko zamknąć oczy, bo dyryguje sama, i to w bardzo egzaltowany sposób, ale gra w miarę przyzwoicie. Andante koncertu 18. przyszło później — może za sprawą Marii — i ożywiło świeżością tematu.

Pisał Pan o balladzie Chopina. Ciekaw jestem o której. Najbardziej znana i najczęściej grana jest pierwsza, g‑moll. Osobiście wolę trzecią, As‑dur. Powiedziałbym, że pierwsza urzeka władczym tematem, który przenika całość utworu, i jego wirtuozerskimi interpretacjami, a ta jest poetyckim poszukiwaniem i odkrywaniem wątków. Jest w jej finale sekwencja, o której Richter pisał, że zatrzymywał na chwilę oddech, licząc w ciszy nie wiem już do ilu, by runąć nagle w przepaść całym sobą. Miejsce wspaniałe, niemające sobie równych.

Zapytał Pan o Hawthorne’a. Spróbuję odpowiedzieć zwięźle, pigułką, co się Panu nie spodoba, i słusznie, bo Hawthorne to dla mnie też tajemnicza aura przeszłości budowanej niezliczoną ilością szczegółów i wymykającej się ostatecznym określeniom. Ale, jak mówił chyba Borges, zaczyna on zawsze od wymyślenia żelaznego schematu akcji.

W Legendach o pałacu gubernatora, napisanych w latach «amerykańskich» Tocqueville’a — o rok młodszego rówieśnika Hawthorne’a — dzieje jednego miejsca przedstawione są przez głównego narratora w czterech spotkaniach z dwoma innymi narratorami — wszystko w dwóch wymiarach czasu — teraźniejszym, przeżywanym w ciepłej atmosferze popałacowej tawerny i minionym, rekonstruowanym wokół legend o postaciach i wydarzeniach niegdyś związanych z tym miejscem ostatnich angielskich gubernatorów. W opowiadaniu o portrecie, który od lat wisiał w pałacu nad kominkiem i został pokryty sadzą, Hawthorne pisze: «Time had thrown an impenetrable veil over it, and left to tradition, and fable, and conjecture, to say what had once been there portrayed». O przeszłości możemy mówić tylko w przypuszczeniach, domysłach, baśniach czy legendach. Przekonanie, że rekonstruuje się jakąś rzeczywistość, to niedopuszczalna redukcja”.

7 II 2016. W. K.: „Pański mail to dla mnie wspaniały podarunek, pięknie dziękuję.

O takich opowieściach o Pańskich reakcjach na muzykę marzyłem — i proszę o jeszcze. Co prawda w wyniku Pańskiego pasjonującego tekstu dałem się pochłonąć YouTube’owi, ale to na pewno lepsze niż oglądanie niemieckich kronik filmowych z ostatnich miesięcy wojny (co robię nałogowo). A więc wysłuchałem niezwykłą Romanzę, posunąłem się dalej.

Ciekaw jestem, jak przyjmuje Pan sonaty Mozarta. Zawędrowałem do K310 w wykonaniu Richtera (jego niewiarygodna głowa w późnych latach — choć i wcześniej była czymś niezwykłym, Harry Neuhaus bodajże w pierwszym artykule o Richterze porównał jego czaszkę do kopuły św. Piotra w Rzymie), a potem graną przez Dinu Lipatti na ostatnim koncercie.

Tak, wspomniałem wtedy pierwszą balladę Chopina. Bardzo mi się podobało to, co pisze Pan o balladach. Już kiedyś Panu wspomniałem, że takie osobiste reakcje na dzieła sztuki, zwłaszcza na muzykę, są czymś mi drogim i potrzebnym.

Byłbym wdzięczny za dalsze takie «migawki muzyczne», zwłaszcza o tych, którzy są mi bliscy: Schubert, Mozart, Chopin, Brahms…

Dziękuję za «Hawthorne’a w pigułce», ja takie pigułki cenię sobie szczególnie. Przecież książka Borissova o Richterze, którą tak podziwiam, to cudowny zestaw takich swobodnych, esencjalnych spojrzeń, właśnie «pigułek», można w nich dotrzeć do sensu bez redukcji, myślę, że się tu zgadzamy i nie damy się omotać mylącej terminologii”.

10 II 2016. B. P.: „Dla mnie wspaniałym prezentem są nasze rozmowy. Zahaczył Pan o moją królową Mozartowskich sonat — K310, i to w dwóch wersjach, o wiele mówiącym zestawieniu. U Richtera Allegro Maestoso brzmi jak potężne wezwanie w rodzaju «wstań i idź». Chwilami podstępnie łagodnieje, by wrócić, jak groźba Króla Olch w kawalkadzie Goethego: «Und bist du nicht willig, so brauch’ ich Gewalt». Lipatti zdaje się mówić: «posłuchajcie, jak czysto, jak doskonale gram, jak panuję nad klawiaturą, jak starannie układam w szufladkach tony-perełki».

Kiedy mowa o Chopinie, jak już mówiłem, przychodzi mi na myśl Schubert. Widać między nimi jakiś przełom egzystencjalny w muzyce. W Szopenowskim wykwincie i dramatycznych epizodach wyczuwa się zawsze grunt pod nogami, coś z bezpiecznego, szlacheckiego widzenia świata. Schubert ma już pod sobą przepaść rodzącego się w wiedeńskiej Gemütlichkeit świata mieszczańskiego, który w perspektywie poprowadzi ku utracie sensu. Mówi się, że to Beethoven wyprowadził muzykę z dyscypliny klasycznej, co jest prawdą, tylko że dokonał tego w sferze formalnej, zmagając się ze strukturą muzyczną, a lament drugiej części Kwintetu Schuberta, szczególnie gdy gra w nim Casals, jego Winterreise, czy głęboki smutek Andante Sostenuto Sonaty 960, dotykają głębi ludzkiego istnienia. Schubert tego musiał doznać i wyraził je pieśnią. Wyczuł to Sebald, Barańczak sobie je uświadomił i wyraził słowem. My widzimy, jak dziś ogarnia świat. Takie są moje odczucia, niezależne od rozmów z Gaborem, co nie znaczy, że uważam je za przekonujące dla innych”.

2 X 2016. Odezwałem się do Paczowskich. Podniósł słuchawkę Bohdan, co się ostatnio nigdy nie zdarzało. Mam nadzieję, że oznacza to przypływ sił. Mówił o Drugiej śmierci Hermana Gernera i o Henryku. Powiedział także kilka zdań o ich obrazie Krzysia, celnych: przedstawia dwa drzewa, rozdzielone, ale prowadzące ze sobą rozmowy, jakby osobistą historię ich obojga.

23 I 2017. Późnym wieczorem napisałem do B. P. w konkretnej sprawie: „Zwrócił się do mnie polski student z Courtauld Institute w Londynie. Pisze pracę o autoportretach Krzysztofa Junga. Najpierw myślałem, że interesuje się rysunkami Krzysia, czyli jego akto‑portretami — i już w myślach ułożyłem wystawę w Courtauld… Oczami wyobraźni widziałem na Strandzie powiewające na wietrze jego nazwisko i duży akt Krzysia z wyciągniętą dłonią zapraszający do Somerset House (podobnie jak niedawno na Krakowskim Przedmieściu wzywał do odwiedzenia Galerii ASP)… Cóż, człowiek się nie zmienia — w nadziejach… Napisał mi jednak, że interesują go fotografie. Czy mógłbym mu odpowiedzieć na kilka pytań — wśród nich także o to, jakim aparatem Krzyś robił zdjęcia studyjne, które są na jego stronie internetowej. Może Pan pamięta, jaka była marka tego aparatu, który Krzyś otrzymał od Państwa w pięknym darze w roku 1988? Nie wiem wprawdzie, czy te zdjęcia były robione tym aparatem, czy też wcześniej, tym, który miał ze Szwecji, może obydwoma — nie jest to istotne, ważne jest, aby pobudzić święty płomień zainteresowania Krzysiem…”.

24 I 2017. Niedługo przed północą dostałem odpowiedź — i był to ostatni tekst, który Bohdan Paczowski napisał. Trzy godziny później został przewieziony do szpitala. Zmarł nad ranem 26 stycznia 2017.

„Niestety modelu aparatu dla Krzysia nie pamiętam, bo była to rekonstrukcja przedmiotu, jaki mu ukradziono. Trudno snuć domysły, ale sądzę, że mogła to być małoobrazkowa (24 x 36 mm) lustrzanka pryzmatyczna, bo gdyby ukradziono mu coś innego, próbowałbym doradzać mu właśnie taką.

To była bardzo miła wiosenna chwila, Pan trzymający wraz z Krzysiem wręczany nam obraz — dar.

Krzyś malował krajobrazy swojej krainy. Patrząc na nie, jest się z nim”.

ułożył WOJCIECH KARPIŃSKI

Z zapisków pianisty (II)

5. Czytam w nutach pierwsze takty utworu i pobudzając klawisz instrumentu słucham wyłaniającego się dźwięku. Potem następuje cisza i znów dźwięk… Te nakładające się warstwy dźwięków i ciszy tworzą pewną energię, która może mnie zachęcić, aby pójść dalej, ale w ostatnich dniach pozostawia mnie zupełnie zimnym. Kiedy tak się dzieje wywołuje to uczucie rozdwojenia, w którym wszystko staje się przeszkodą nie do pokonania: straszliwy ciężar dwustu lat, które dzielą mnie od Beethovena, nuty na pulpicie, klawiatura z całym mechanizmem łączącym ją ze strunami, moje ręce poruszające klawiaturę, które w tym momencie wydają się bez życia – kawały martwego mięsa.

W tych dniach nie mogę ćwiczyć.

Sama myśl zbliżenia z fortepianem, dotykania klawiatury i wywoływania dźwięku mnie odpycha. Słuchać własnego dźwięku to siłą rzeczy wprowadzać się w styczność z tym, co we mnie najgłębsze i nie jestem w stanie tego znieść.

W takich okresach nieróbstwa jedynym ratunkiem byłoby spróbować choć trochę zapomnieć o sobie, usiąść przy fortepianie i z maksymalną dokładnością grać to, co jest zapisane w nutach usiłując znaleźć i zidentyfikować jakiś problem, problem możliwie najbardziej konkretny i podstawowy. Desperacko się w niego wgryźć i już go nie puszczać. Problem w tym (problem w problemie), że zlokalizowanie i uchwycenie takiej konkretnej trudności, wymaga ogromnej uwagi i precyzji. A co mogę zrobić, jeśli w tych dniach tej energii po prostu mi brakuje?

Zamyka się błędne koło.

Kiedy przechodzę przez okres takiego „mutyzmu”, wydaje mi się, że przeżywam to po raz pierwszy, nawet jeśli wiem, że tylekroć już przechodziłem przez podobne stany. Ile już razy próbowałem zrozumieć ich znaczenie? To tak, jakby nie było we mnie muzyki, a dźwięki, które wydobywam z fortepianu były hałasem, pustymi decybelami. Nie lubię hałasu, a tym bardziej tego, który sam produkuję. Nie wiem, jak to się dzieje, że czasami hałas może nagle zamienić się w muzykę. Nie wiem, z jakiego materiału jest wysnuta nić, łącząca oddzielne nuty i tworząca muzykę. Chciałbym umieć to określić, choć zdaję sobie sprawę, że gdyby taka definicja była możliwa, zapewne muzyka przestałaby istnieć.

Czasami próbuję sobie wmówić, że te okresy milczenia są konieczne. Być może odbywa się wtedy jakaś podświadoma praca? Czyżby to był sposób na uzyskanie próżni, która w pewnej chwili stworzyłaby przestrzeń dla muzyki, bez której muzyka nie może istnieć? Taka próżnia w końcu stałaby się nie do zniesienia i z całą swoją mocą wessałaby, wchłonęła muzykę? A może to tylko wymówki dla mojego patologicznego lenistwa?

6. Sala koncertowa, od chwili mego przybycia na pierwsza próbę aż do momentu, kiedy te salę opuszczam po zakończeniu koncertu, staje się w pewnym sensie moim domem. Od pierwszej chwili ten dom może mi się podobać mniej lub bardziej. Ale nawet jeśli nie jestem nim od razu zauroczony, jego proporcje, światło, dusza (brak duszy…) są dla mnie wręcz bolesne, to zdaję sobie sprawę, że do mnie należy, aby ten dom odpowiednio urządzić, stworzyć w nim atmosferę ciepła i gościnności. Jednym z jego ważniejszych kątów jest moja garderoba, będzie to moje miejsce intymne podczas prób i koncertów. Tu będę sobie parzył herbatę, przebierał się, koncentrował przed wyjściem na scenę. Ważną jego częścią jest również personel: portier przy wejściu dla artystów, technicy regulujący światło na scenie.

Serce tego domu to jednak sala koncertowa w momencie koncertu, w tym ściśle określonym przedziale czasowym, kiedy za wszelką cenę trzeba przeniknąć nieprzekraczalną, wydawałoby się, barierę dzielącą scenę od publiczności. Przejść górą czy dołem, śmignąć jak tylko się da, zainicjować dialog, aby doprowadzić do wymiany, do intymności, aby każdy słuchacz ze swoimi przeżyciami, radościami i tragediami, każdy w swoim ciasnym fotelu, na tej przestrzeni około jednego metra kwadratowego nie czuł się sam; żebyśmy przez tych kilka godzin, połączeni siłą muzyki, poczuli się we wspólnym wielkim domu. Kiedy to się dzieje, serce domu właśnie tu się znajduje.

Za każdym razem, kiedy wyruszam w trasę koncertową, z miasta do miasta, z sali do sali, za każdym razem te miejsca stają się moim domem na kilka dni, nieraz tylko na parę godzin. Bywa, że do tych domów się przywiązuję i kiedy wracam do nich po miesiącach czy latach, cieszę się, kiedy spotykam ten sam personel, tego samego organizatora, technika czy portiera.

7. Wciąż zadziwia mnie, do jakiego stopnia publiczność jest w stanie współtworzyć koncert. W momencie, w którym wchodzę na scenę, publiczność jest już w sali, jak u siebie, więc moim wejściem, przerywam coś, co na tej sali już się dzieje. Gdyż coś już na pewno się dzieje pomiędzy tymi wszystkimi osobami, które w większości nie znając się nawzajem, siedzą zgromadzone w jednej przestrzeni. I nawet jeśli „to coś” nie jest wytłumaczalne ani wymierne, tworzy ono jednak specyficzną energię i na tym właśnie tle następuje moje wtargnięcie, moja „intruzja” w tę przestrzeń. Słuchając dźwięków, które tworzę, dosyć szybko wyczuwam reakcję publiczności. Czy jest ze mną? Czy tworzy się między nami intymność? Kiedy mówię o „publiczności”, zdaję sobie sprawę, że jest to organizm niewymierny i za każdym razem unikalny; te wszystkie ludzkie istoty, każda ze swym bagażem życiowym, w większości niewiedzące nic o sobie nawzajem, zgromadzone w tym właśnie momencie, w tej zamkniętej przestrzeni. Publiczność jest jak nieokiełznane zwierzę, nad którym nie potrafię w pełni zapanować. Nie mogę przewidzieć, czy zechce pójść ze mną, czy tego wieczoru dojdzie do prawdziwego dialogu między nami.

Kiedy czuję, że publiczność została pasywna, że tylko z większym bądź mniejszym zadowoleniem skonsumowała to, co tego wieczoru byłem w stanie dać jej z siebie, jest to dla mnie bolesne fiasko. Żeby koncert miał prawdziwy sens, artysta musi zaprosić publiczność do wymiany, intymności, sprowokować ją, aby dała również coś z siebie. Jestem o tym przekonany. I właśnie do artysty należy dać słuchaczom tę moc.

PIOTR ANDERSZEWSKI

Fitzgerald w Connecticut

Lubię słynny cytat z Goethego, „Wer den Dichter will verstehen, muss in Dichters Lande gehen” – kto chce zrozumieć poetę, musi pojechać do jego kraju. To zawsze dobry pretekst do wycieczki albo zboczenia z trasy. Zatrzymałam się w Meranie, ponieważ tam w sanatorium wypoczywał Kafka. W Meudon szukałam cieni Rodina i Rilkego. Namiętnie odwiedzam też domy pisarzy. Najbardziej lubię zapyziałe, dawno nieremontowane muzea: skrzypią schody, w gablotkach blakną faksymile, a od eksponatów oddziela nas wyliniały sznur. Ale przecież nie chodzi nawet o przedmioty: autentyczne czy podrobione gęsie pióro albo mierny portret, przez który model wydaje się jeszcze bardziej nieobecny. A jednak, kiedy zbliżam się do takiego miejsca, serce przyspiesza, jak przed spotkaniem z nadzwyczajną i wymagającą osobą. Rok temu odwiedziłam paryskie Muzeum Balzaka. Za czasów pisarza dzielnica Passy to była wioska: w domu z ogrodem schronił się przed wierzycielami. Codziennie pisał po dwadzieścia-trzydzieści stron Komedii ludzkiej. W mrocznym pokoiku, bez snu, popijając gruszki hektolitrami kawy. Dopiero po zakończeniu tomu popadał w fantastyczne obżarstwo (obyczaje kulinarne Balzaka apetycznie opisała Anka Muhlstein). Takie miejsca uruchamiają wyobraźnię, przywołują wizje z lektury.

Rozumiem więc pasjonatów, którzy wędrują po literackich szlakach, tropią ślady pisarzy, szukają pierwowzorów ulubionych miejsc i bohaterów. Dlatego z przyjemnością obejrzałam nowy dokument Gatsby in Connecticut: The Untold Story. Reżyser, Robert Steven Williams postanowił dowieść, że willa, będąca pierwowzorem posiadłości Gatsby’ego nie mieściła się w Great Neck na Long Island, lecz po drugiej stronie zatoki, w miejscowości Westport w stanie Connecticut. Williams to amator, dotychczas nie związany ze światem filmowym, ale za to związany z Westport. Jego hipoteza nie jest zupełnie nowa. W 1996 roku pochodząca z tego miasteczka Barbara Probst-Solomon przypomniała w „New Yorkerze” o kilku letnich miesiącach, które w Westport spędzili Scott i Zelda Fitzgerald.

Autor Wielkiego Gatsby’ego twierdził, że w 1920 roku „Nowy Jork jako miasto jeszcze się nie zsiadł”. Jak twierdzą lokalni patrioci, w Westport, niczym w probówce, gotowała się ta szczególna żydowsko-protestancka mieszanka, która Wielkie Jabłko stworzy. Byli tu rolnicy, milionerzy, artyści i przemytnicy. „Westport to nie była ani idealistyczna u swoich podstaw kolonia artystyczna ani prawdziwa bohema” – wspominał w 1940 roku malarz, Guy Pène du Bois – sukcesy były tu głównie finansowe, bezinteresownych artystów mało – to nie był ani poważny Barbizon z czasów Milleta, ani dzisiejsze artystyczne Provincetown. To miasto było tolerancyjne i miało swój wdzięk”.

Fitzgeraldowie mieszkali w Westport sto lat temu, od maja do września 1920 roku. On miał dwadzieścia trzy lata, ona dziewiętnaście. Byli świeżo po ślubie, szaleńczo zakochani. To była przełomowa chwila: właśnie wschodziła gwiazda Scotta Fitzgeralda. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej na próżno dobijał się do redakcji czasopism. Jesienią, zrezygnowany i intelektualnie wypalony zatrudnił się w warsztacie samochodowym. Ale w marcu 1920 ukazała się jego pierwsza powieść, Po tej stronie raju. Sukces był oszałamiający: dwanaście dodruków w ciągu kolejnego roku. Z dnia na dzień Fitzgerald stał się uznanym autorem. Jego honorarium wzrosło: z 30 do 1000 dolarów za opowiadanie… Po tej stronie raju to powieść jazzująca, mieszająca gatunki, nowoczesna. Jej bohater, Amory Blaine (któremu Fitzgerald przypisał wiele własnych cech), twierdzi, że skoro nie może być wielkim artystą czy żołnierzem, może przynajmniej zostać wielkim przestępcą. Sam Scott uważał później, że fabuła jest niedojrzała, bo wszystko jest w niej prawdziwe. To „portret pary, która rozbiła się na brzegach rozpusty”. Fitzgeraldowie kłócili się i ostro pili. Szkolny kolega Scotta, Edmund Wilson opowiadał, że w Westport zastał ich podczas orgii na golasa.

Fryzury na boba, krótkie spódniczki, ryczące lata dwudzieste – Fitzgerald symbolizuje „erę jazzu”. Pierwsza powódź listów od czytelników zalała go po publikacji opowiadania Berenika obcina włosy (Berenice bobs her hair). „Era jazzu” – to określenie wymyślone przez Fitzgeralda. W 1931 roku, w liście do swojego wydawcy Maxa Perkinsa, ogłaszał koniec tej epoki: „Trwała od stłumienia rozruchów 1 maja 1919 roku do krachu na giełdzie w 1929”. Jazz w rozumieniu Fitzgeralda nie był czystą zabawą, ale także próbą rozładowania napięcia po I wojnie światowej. Epidemia hiszpanki zabiła siedemset tysięcy Amerykanów. W pierwszych miesiącach 1920 roku w gazetach wciąż regularnie pojawiały się raporty o ilości zakażonych i zmarłych. Sam Fitzgerald przeszedł chorobę łagodnie i wspomina o niej jedynie przelotnie w Pięknych i przeklętych (1922).

Czy topografia Wielkiego Gatsby’ego to okolice miejscowości Great Neck na Long Island, gdzie Fitzgeraldowie mieszkali od 1922 do 1924 roku? A może pisarz zmieszał tamtejszą scenerię ze wspomnieniem miodowych, letnich miesięcy w Westport, a pobliskie Easton i Weston mają coś wspólnego z powieściowymi East Egg i West Egg? Może posiadłość Gatsby’ego przypominała rezydencję barona przemysłowego, Fredericka E. Lewisa, od którego Fitzgeraldowie wynajmowali domek dla służby? Lewis wydawał okazałe przyjęcia, z pokazami słoni, wielbłądów i występami gwiazd srebrnego ekranu. Fitzgeraldowie co najmniej raz brali udział w zabawie, której atrakcją był słynny iluzjonista Harry Houdini. Zapewne wywołali skandal nawet w tym szalonym towarzystwie, bo nie zostali więcej zaproszeni, ale bogacz nadal pozwalał im korzystać ze swojej prywatnej plaży. Miał wieżę do nurkowania – z podobnego udogodnienia korzystali goście Gatsby’ego. Z mieszanką niesmaku i podziwu rezydencję Gatsby’ego opisał narrator powieści, Nick Carraway: „Była zjawiskiem monstrualnym pod każdym względem – prawdziwa imitacja normandzkiego ratusza, z wieżą, której nowiutkie mury ledwie przykrywał rzadki zarost bluszczu; do tego marmurowy basen i ponad czterdzieści akrów trawników, drzew i kwiatów”. Kolejne szczegóły pasują do detektywistycznej układanki.

Fitzgerald mówił, że akcja powieści dzieje się na Long Island, nie podając jednak szczegółów. Wielkiego Gatsby’ego pisał zresztą na francuskiej Rivierze, daleko od obu źródeł inspiracji. Jadąc widokową trasą La Grande Corniche, przeglądał w myślach swoje życiowe stacje. Fitzgerald przypominał sobie siebie – młodzieńca przemierzającego ulice Nowego Jorku w butach na tekturowych podeszwach. „Znów nim byłem – przez chwilę miałem szczęście mieć udział w jego marzeniach, ja, który nie miałem już marzeń”. Wcześnie osiągnięty sukces nastawia romantycznie do życia, przekonuje, że los jest dla nas łaskawy – pisał w szkicu Early success. Jako pisarz spełniony przypominał sobie siebie przed debiutem, niosącego swój głód, desperację i nadzieję. To wspomnienie było zapewne jednym z impulsów do napisania o Gatsby’m – ofierze własnego sukcesu, który na szczytach został całkowicie opuszczony.

Czy to ważne, które elementy powieści pochodzą z Long Island, a co zostało zaczerpnięte z Westport? To drobiazgi, dobre dla przyczynkarzy. Jest oczywiste, że pisarze czerpią z doświadczenia, mieszając jednak wątki, elementy scenerii, tworząc „postaci kompozytowe”. „Wielki Gatsby jest oparty na pamięci – pisze Barbara Probst-Solomon – i właśnie to pomieszanie rzeczywistości społecznej z nieomal niezgłębionym smutkiem oraz konkretnym miejscem – w powieści niedopowiedzianym – sprawia, że Wielki Gatsby tak trwale porusza amerykańską wyobraźnię”. Probst-Solomon, a po niej twórcy dokumentu, wpisali Fitzgeralda we własne wspomnienia. Chodzili tropem pisarza, jak przezrocza nakładali literackie opisy na tkankę współczesnego miasta. Nie sposób naukowo wykazać, jak w głowie Fitzgeralda mieszały się wrażenia, przepływały inspiracje. Ale próby podglądania pisarza, chodzenia jego tropem są świadectwem, że jego głos pozostał żywy.

Wpisuję Westport na moją literacką mapę. Wielokrotnie przez to miasteczko przejeżdżałam: to jeden z przystanków linii kolejowej Metro North ze stacji Grand Central na Manhattanie do New Haven. Jeździłam tamtędy pewnego lata, kiedy porządkowałam ryciny w Yale University Art Gallery. I potem, kilka lat później, do Beinecke Library, gdzie spoczywają archiwa Miłosza, Jeleńskiego, Herberta i Wata. Z okien pociągu widać zatokę, a w niej zacumowane jachty. Światło często bywa tu jaskrawe, woda mieni się srebrną łuską. Jeśli jeszcze kiedyś pojadę tym pociągiem, będę myśleć o szalonym lecie 1920 roku, o Fitzgeraldzie i o Gatsby’m, który przez chwilę, w tym miejscu, zdaje się równie rzeczywisty jak jego twórca.

ANNA ARNO

Imre Oravecz „Dzień zmarłych”

Urodzony w 1943 roku wybitny poeta i tłumacz Imre Oravecz w minionym dziesięcioleciu stał się na Węgrzech popularny dzięki prozie – znakomitej trylogii powieściowej o historii trzech pokoleń własnej rodziny. Twórca, który wiele podróżował po Europie, mieszkał przez dłuższy czas w Niemczech i w Ameryce, w pewnym momencie swego życia postanowił wrócić do rodzinnej wsi, zamieszkał w niej i od tej pory stała się ona, zarówno w poezji, jak i w prozie, głównym jego tematem. W zeszłym roku nieoczekiwanie ogromny sukces we Włoszech odniósł wydany dość dawno, bo w 1988 roku tom jego prozy poetyckiej, miłosna opowieść zatytułowana Wrzesień 1972. Ale do mnie obecnie bardziej przemawiają wiersze, które opowiadają o samotnej starości.

Teresa Worowska

Fot. István Dénes

Imre Oravecz

Dzień zmarłych

I

Po deszczu zbocze jest śliskie i błotniste,

wieje silny wiatr, niebem pędzą chmury,

nie mogę zapalić świeczek,

choć osłaniam płomyczek dłońmi,

zapałki gasną jedna po drugiej,

ale nie poddaję się

 

językiem daremnych prób

rozmawiam z matką,

która leży pod ziemią razem z ojcem.

 

II

Dawniej zapalaliśmy światła o zmroku,

dziś o tej porze jestem na cmentarzu sam,

wszyscy porozchodzili już do domów, wiatr ustał,

wokół cisza i skwierczenie knotów,

świeczki i znicze palą się samotnie,

a oświetlone nimi groby

są jak zastawione jasne stoły w wielkie ogrodowe święto,

z którego nagle poznikali goście.

tłum. TERESA WOROWSKA

 

Pamiętniki Mycielskiego

O tym, że Zygmunt Mycielski pisał dzienniki, dobrze wiadomo. Cztery obszerne tomy opublikowało po jego śmierci wydawnictwo Iskry. Zagłębiając się jednak w materiały pozostawione przez twórcę można się przekonać, że cennych notatek jest w nich znacznie więcej. Wśród nich moją szczególną uwagę zwróciły dwa tomiki, w których znajdują się dotąd nieznane zapisy pamiętnikowe Mycielskiego.

Pierwszy z nich, zatytułowany po prostu Pamiętnik, pisany był najprawdopodobniej na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Drugi – Opowieść o moim życiu – na początku lat sześćdziesiątych. Pierwsza z tych prób liczy nieco ponad dwadzieścia stron rękopisu, a zachowana w zeszycie recenzja tych zapisków świadczy o tym, że Mycielski myślał o publikacji. Partyjny recenzent zakwestionował jednak nakreślone przez autora „przyczyny wybuchu I wojny światowej”, co na tyle zniechęciło Mycielskiego, że dalszą pracę zarzucił, na marginesie notując: „Czy pisać o 1914-18 można tylko z «prawdziwych» pozycji? To po co wtedy pisać? (Ja pisałem, co ja o tym myślałem, słyszałem i myślę). O marksistowskiej genezie tej sprawy mogę przeczytać w pracy „oficjalnej” – nie warto więc pisać pamiętnika!”.

Zygmunt Mycielski w Wiśniowej, sierpień 1929

Do pisania pamiętnika jednak powrócił. Zanotowana przez niego mniej więcej dekadę później Opowieść o moim życiu składa się z kilku zaledwie stron, co wskazuje, że tym razem zarzucił pracę jeszcze szybciej. Nie wiadomo, co było powodem, tym niemniej do pisania pamiętnika już nie powrócił. Pozostały dzienniki…

Czytając oba zachowane fragmenty, zauważymy, że Mycielski każdy z nich rozpoczyna od przemyśleń na temat tego, czym w ogóle powinien być pamiętnik. W Opowieści o moim życiu pisze:

Jeżeli to ja mam być centralną postacią tych wspomnień, a na taką formę decyduję się, to sięgać muszę daleko wstecz, żeby zrozumieć i pokazać kim jestem, a nie wpadać jednocześnie w nieznośną dla czytelnika ostateczność – manierę pępka świata, i wpatrzonego w ten własny pępek indywiduum. Jestemże bowiem taki ważny, że tyle o tym piszę? Ale trzeba uchwycić nić jedną, która prowadzi przez labirynt doznań, spostrzeżeń i obserwacji, jeżeli się chce jakąś jedną formę nadać powziętemu przedsięwzięciu.

Pociąga nas heroizacja własnych przeżyć, osoby i świata, który się w zasięgu naszego wzroku i pamięci znajduje. Pociąga nas też i odwrotne od takiej heroizacji działanie: bezlitosne obnażenie tego świata, zdarcie zasłon, kłamstw i narośli, które przesłaniają jego rzekomo prawdziwy obraz. Tak postępują zazwyczaj literaci, a ostrość takiego widzenia decyduje o wartości ich dzieła. W czasach mojej młodości modne było takie, zmierzające do rzekomej prawdy podejście do tematu. Po dziś dzień obraz koszmarny cieszy się powodzeniem, młodzi sądzą, że odarcie rzeczywistości z jej pozorów daje większą gwarancję jakiejś idealnej prawdziwości obrazu.

Dalej koncertuje się już Mycielski na historii rodziny, patrząc na nią w kontekście dziejów kraju i Europy. Jego spojrzenie jest zdystansowane, przodków często wspomina z humorem, nie kryjąc ich przywar i różnego rodzaju dziwactw. W Opowieści o swoim życiu pisze:

Mego dziadka Franciszka Mycielskiego nie znałem, jako że urodzony w 1832 roku zmarł w 1901. Nie wiem dokładniej jaki był, dupowaty czy pełen wdzięku, energiczny czy ślamazarny. Jego portrety i fotografie nie dawały mi nigdy wrażenia kogoś bliskiego. Wąsaty i z bródką, wzrok jego zdawał mi się mglisty, a aura niezłomnej porządności odgradzała go zawsze od tych doznań, które sprawiają, że ktoś, kto umarł już dawno, może wydawać się bliski dzięki raczej podobnym słabościom niż zaletom. O słabościach tego dziadka nic nie wiem, poza tym, że lubił muzykę i śpiewał romantyczne utwory Schumanna w duetach z innymi członkami rodziny. Poza tym był pełen zasług rolniczych, co mnie też śmiertelnie nudziło, założenie krajowego towarzystwa rolniczego nie potrafiło nigdy wzbudzić we mnie entuzjazmu, choć jest to z pewnością niewydarzoną we mnie cechą.

Z tonem tego fragmentu korespondują zapisy z Pamiętnika, w których czytamy:

Za moich czasów dziecinnych dziecko miało nos starosty konińskiego, dystrakcję prababci Alfonsyny, katar kiszek wuja Jula, krótkowzroczność stryja Jerzego, zamiłowania historyczne wuja Stasia lub ornitologiczne po Wodzickich czy Dzieduszyckich. Wszystko to było klasyfikowane bezbłędnie, porównywane do portretów i przechowywane w ustnej tradycji, podobnie jak gromadzone w domach meble, porcelany, srebro, biblioteki, obrazy i setki drobiazgów, z których każdy miał swoją historię i przestawał być prywatną własnością, by stawać się historycznym depozytem rodzinnym. Nawet klejnotów się nie przerabiało, nie dostosowywało do obowiązującej mody, bo każdy sznurek pereł, rubin czy szmaragd był skądeś, po kimś lub od kogoś, był prezentem ślubnym lub dziedzictwem, figurującym na portrecie prababci Karoliny czy na sztychu podskarbiego Moszyńskiego.

I dalej dodaje:

Życie przed rokiem 1914 było tak ustabilizowane, wydawało się ówczesnym warstwom posiadającym czymś tak nieodmiennym, że wszelkie kalkulacje i projekty robiono na dziesiątki nieraz lat naprzód. Plany zalesień, budowa cukrowni, melioracje, wszystko obliczane było w perspektywie wkładów, strat i zysków, które pozwalały planować posagi córek w chwili, gdy się one rodziły i pozwalały czekać na spadki po nieżonatych członkach rodziny znajdujących się w pełni sił i czerstwym zdrowiu.

Wybuch I wojny światowej zatrząść miał jednak tym światem w posadach, co Mycielski z właściwym sobie dystansem kwituje słowami:

W 1914 roku, jadąc z Poturzycy do Lwowa, zobaczyliśmy afisze mobilizacyjne.

Skończyły się czasy, gdy naczelnik stacji w Sokalu przysyłał umyślnego do prababki Dzieduszyckiej z prośbą, by zechciała przyspieszyć swój wyjazd na stację, bo pociąg nie może już dłużej czekać na panią Hrabinę.

Swej prababce, Włodzimierzowej Dzieduszyckiej, poświęca zresztą więcej uwagi, pisząc o zarządzanym przez nią domu przy ulicy Kurkowej we Lwowie z mieszaniną podziwu i niedowierzania:

Prababka Dzieduszycka z którąś z córek grała w halmę, układała pasjansa lub dużego puzzle’a, złożonego z setek powycinanych w esy i floresy kawałeczków. Gdy zbliżała się godzina wizyty domowego lekarza, dra Greka, a ten się spóźniał, wpadała w zniecierpliwienie lub apatię, była bowiem nałogową morfinistką, i doktor ten przychodził jej robić zastrzyki codziennie.

Z tego też powodu najdziwaczniejsze miała godziny snu i posiłków. Raz kładła się do łóżka w południe, to znów o drugiej w nocy dzwoniła, żeby jej przynieść filiżankę barszczu, bulionu, czy ciepłego pasztecika. Wszystko to oczywiście musiało być zawsze gotowe, na każde zawołanie i o każdej porze […].

Tych czasów na Kurkowej ja już nie pamiętam, ale jeszcze mi we wspomnieniu tkwią jakby z XVIII wieku pochodzące zwyczaje niedbalstwa, podporządkowania całego świata humorom jednej zmorfinizowanej staruszki i przekonania, że środkiem świata jest jednak ten dom ordynatowej, która za pośrednictwem czterech córek jest babką 33 wnuków i kolosalnej ilości prawnuków, wśród których my byliśmy na[j]starszymi.

Nie brak tu jednak i smakowitych opowieści związanych z wyjątkowo sprawnym funkcjonowaniem domu przy Kurkowej. Oto jeden z przykładów:

Pani Włodzimierzowa [Dzieduszycka] dawała przed wojną wielkie bale i przyjęcia na Kurkowej, zrazu dla córek, później dla wnuczek. Moja matka opowiadała mi, jak raz rozesłano zaproszenia dla 200 czy 300 osób na duży bal. W wilię balu cała rodzina siedziała najspokojniej w salonie nad puzzle’m czy „reversi”, gdy Patyński wszedł i oznajmił, że zjawił się pan X. Całe towarzystwo, zdziwione nieco tą wizytą o dziewiątej wieczorem spojrzało ku drzwiom, w których stanął X we fraku. Widocznie pomylił się co do daty balu – pomyśleli wszyscy. Zaledwie się jednak przywitał, wszedł Patyński, oświadczając, że zajechały cztery nowe osoby – i weszło dwóch panów we frakach i dwie panie w sukniach balowych. W salonie zapanowało lekkie zaniepokojenie. Przed drzwi zaczęły zajeżdżać powozy, jeden za drugim. Okazało się, że zaproszenia były mylnie wydrukowane, czy też, że moja prababka pomyliła datę, i nikt tego nie sprawdził. W ciągu 30 minut zwaliły się setki zaproszonych. Panie poszły się kolejno przebierać, a Patyńskiemu oświadczono, że, wobec tego, bal z zasiadaną kolacją, muzyką i wszystkim co do tego należy musi być dzisiaj.

Co najciekawsze, że bal się odbył – była kolacja, muzyka i służba. Dom był tak zmontowany, że, przy pomocy kucharzy i bufetu z hotelu George’a, wszystko jako tako załatano.

Na zapisanych przez Mycielskiego stronicach znajdziemy także opisy rodzinnego majątku w Wiśniowej, który zakupił jego dziad Franciszek Mycielski, żonaty z Walerią Tarnowską, i w którym sam Zygmunt spędził młode lata. Są także wspomnienia aktywności politycznych i społecznych znamienitych członków rodziny (jak profesorowie Stanisław Tarnowski i Jerzy Mycielski), czy też rozważania na temat podobieństw i różnic między pochodzącym z Wielkopolski, zdyscyplinowanym rodem Mycielskich a typowo galicyjską dezynwolturą rodziny Szembeków, z której pochodziła jego matka (ze szczególnym uwzględnieniem jej ojca, Zygmunta Szembeka, którego zaprzyjaźniony z nim Joseph Conrad sportretował w noweli Il Conde). Wreszcie – natrafimy też na zapis dziecięcych fascynacji muzyką i odkrywania wrażliwości artystycznej samego Zygmunta Mycielskiego. Znajdziemy tu również wymowny opis lata roku 1920 w Wiśniowej, dokąd tłumnie zjechała uciekająca ze Wschodu przed bolszewikami rodzina i gdzie wszyscy wspólnie „przeczekiwali wojnę”, licząc na powrót do dawnego życia.

Oba fragmenty pamiętników Mycielskiego stanowią znakomite wprowadzenie do jego dzienników powojennych, kreśląc arcyciekawy obraz „formacji” rodzinnej, która go ukształtowała. Są pod każdym względem fascynujące. Można tylko żałować, że nie udało się ich dołączyć do wydanych między 1998 a 2012 tomów dzienników Mycielskiego. Nie tracę jednak nadziei, że uda się je kiedyś opublikować. Uzupełnione o inne, dotąd nieznane zapisy dziennikowe i autobiograficzne, powinny złożyć się na całkiem spory, nowy tom wspomnień i dzienników Zygmunta Mycielskiego. Pomału już go sobie układam…

 BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Żydki i Żydówy. Filologia rodzinna

Pradziadem mojego dziada – po kądzieli, z linii sefardyjczyków – był Aron Heumann, rabin miasta Tarnowa. Pradziadem dziada po mieczu był Żyd aszkenazyjski, księgarz Teodor Silberstein z Grazu. Nie znam języków, które pomogłyby mi dowiedzieć się o nich więcej. Nie wiem, gdzie i kiedy zmarli. Szczęśliwie rodzinne drzewo genealogiczne rozrysowane przez mojego dziadka odnotowuje nazwiska ich żon i wszystkich potomków. Jest to odręcznie sporządzona rozpiska w formacie małego plakatu. Przy niektórych nazwiskach dziadek narysował czerwone swastyki i czerwone gwiazdy. Legenda oczywista, ale na dole zapisał kolejno: ofiary hitleryzmu i stalinizmu. To bardzo czerwone drzewo.

Historia tej rodziny nie różni się od innych historii żydowskich. Ciocie Rachele, złotnicy, maklerzy, dostawcy. Początkową barwą opowieści jest sepia. Na dziewiętnastowiecznych dagerotypach aranżowana elegancja. Niczym ewokacja arcydzielnego wiersza Mój ród Anny Margolin (w kongenialnym tłumaczeniu Saula Wagmana):

 

Kupcy jeżdżący do Lipska, Gdańska,

Białe manekiny, mina wielkopańska,

Wonne cygara, szata świecka,

Dowcip talmudyczny, grzeczność niemiecka,

W oczach mądry przesyt, zgasła pożoga

Don Juani, kramarze, poszukiwacze Boga.

 

Wszystko zatem w tej historii zaczyna się i kończy typowo. Najbardziej oczywista jest czerwień drzewa.

Zejdźmy gałąź niżej. Dziady dziada. Większość urodzona w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego stulecia. Stracili życie w getcie w Tarnowie, w getcie we Lwowie czy na zesłaniu w Aktöbe – na przedgórzu Uralu Południowego.

Henryk Silberstein

 

Szkarłatny kolor dominuje też w miejscu przeznaczonym dla rodziców dziadka. W przeddzień wybuchu wojny uciekli z Krakowa do Lwowa. Na tamtejszym uniwersytecie mój pradziad, Henryk Silberstein, doktor prawa, pracował dwa lata. Ciemność była coraz bliżej. Życie na niby. Jego żona, moja prababka, Elza Silberstein z domu Heumann, zmarła w lwowskim getcie w lutym 1942 roku. Na raka. Henryk cudem uciekł z getta we Lwowie i dostał się do Warszawy. Ukrywał się na Żoliborzu. Został zastrzelony w roku 1944 w masowej egzekucji. Na stokach Cytadeli zabito wówczas około czterystu mężczyzn.

Elza Silberstein

 

Historia samego dziadka, Anatola Silbersteina, jest długa, ciekawa i skomplikowana. Uszedł z życiem jako żołnierz Armii Czerwonej, zmobilizowany we Lwowie u progu drugiego dnia napaści Niemiec na Związek Radziecki. Przetrwał zesłanie na Syberię, a potem drogę powrotną – pięć tysięcy kilometrów tragedii. Znów znalazł się w Krakowie. Przeżył Holocaust.

W roku 1946 dziadek poślubił Kazimierę Rogalską, moją przyszłą babcię. W rodzinie babci nie było Żydów. Jej ojciec, Jan Rogalski, był jednym z dziewięciu wówczas sędziów sądu najwyższego. Przed wojną przeniesiono go służbowo ze Lwowa do Warszawy. Pokaźny dom stał na Żoliborzu przy ul. Towiańskiego (dziś Wieniawskiego). Mówiło się w rodzinie, że przed okupacją tata babci zajmował się głównie skazywaniem komunistów. Zginął w czasie powstania od polskiej kuli. Niemcy zrobili z niego żywą tarczę. Babcia była łączniczką.

Po wojnie dziadek zmienił nazwisko. W kontekście rodziny nie słyszałem w domu ani słowa o kulturze żydowskiej, o byciu Żydem, o rytuałach, religii, asymilacji. Nic nie przedostało się przez cezurę wojny – żydostwo dziadka przestało istnieć. Zakonserwowało się jedynie w dumnym zdaniu babci: „Ja wyszłam za Żyda, ale Żydówa nie byłam”. Poza tym pamiętała o nim chyba tylko ubecja.

Trudno babcię podejrzewać o antysemityzm. Z całą jednak pewnością „Żydówa” nie jest określeniem neutralnym. Co w nim siedzi? Jakie ładunki? Babcia wyszła z powstania kanałami. Przeżyła tortury na Pawiaku. Widziała wszystko. Czy ta „Żydówa” to był jakiś żart? Może nie znałem kontekstu. Próbuję to jakoś tłumaczyć. Bo nie chcę myśleć, kogo to mogło śmieszyć. I dlaczego.

Niech babcia spoczywa w spokoju. Nie – nie była antysemitką. Nie wszyscy rozumieją wagę słów. Nie wiedzą, jak są przebiegłe, jak wciskają się w podświadomość, jak ryją w umysłach koryta i meandrują niepostrzeżenie, by znaleźć ujście w nienawiści. Słowa są okrutne.

Z kolei o dziadku słyszałem, że był „małym Żydkiem”. Czy z powodu niskiego wzrostu i filigranowej postury? Weźmy pod uwagę analogię: „Polaczek”. Nie mówimy tak o niewysokim człowieku. To wszak inne pola semantyczne. Słowo „Polaczek” to efekt pogardy. Czy zatem dziadek był „małym Żydkiem”, bo był drobny, czy był raczej „małym żydkiem”, czyli – z racji pochodzenia – śmiesznym człowiekiem? Obawiam się, że w wypowiedzi mówiącego realizowały się obie definicje.

Historia nie wytłumaczy już tych paradoksów. Jesteśmy beznadziejnie nielogiczni. Nie wierzę jednak, że w każdym „Żydku” i każdej „Żydówie” kryją się złe intencje. Musi być na rzeczy coś innego. Głupia niewinność?

Kilka lat temu spytałem koleżankę, czy jest Żydówką. W tle kręcili się inni ludzie. Momentalnie zarumieniła się i przykurczyła. Miałem wrażenie, że chciała się schować. Jej ramiona samowolnie ruszyły w kierunku piersi, przykryły ciało. Spojrzenie dziewczyny uciekło ode mnie, a kiedy chaotycznie wracało, błyszczała w nich podejrzliwość. „Ciszej”. Więcej nie powiedziała. I naprawdę rozejrzała się za siebie. Wszystko było jasne i dojmująco smutne. Konsekwencje traum na nieskończoną ilość pokoleń.

Powiada się, że nasi przodkowie wymyślili omowne określenie Żydów: „ludzie wyznania mojżeszowego”. Wypada zapytać, w jakim celu? Przecież nie na potrzeby literackie. Nie chodziło o konieczność unikania powtórzeń. Prawda jest taka, że stworzyli eufemizm. Musieli zatem czuć, że w ustach Polaka słowo „Żyd” jest nacechowane. Było ono więc (jest?) wykluczane na poziomie języka – a to już sprawa bardzo poważna. Żydzi, którzy nie wymawiają imienia swojego Boga, sami przestali być „wymawiani”. Bezkresny cień Shoah sprawił, że być może z czasem sami woleli być „ludźmi wyznania mojżeszowego”.

PAWEŁ BEM

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek