HOME

Niańki Litwinki. Za wsią

Niańki Litwinki

Obie na fali „repatriacji” przyjechały z Wileńszczyzny. Przed nimi była jeszcze taka, którą odziedziczyłem po braciach Karpińskich: Jakubie, Wojtku i Marku. Mama zadzwoniła do pani Stanisławy Karpińskiej po rekomendację.

– No cóż, ona jest jak Dzierżyński…

– To znaczy?

– Lubi dzieci…, ale nie lubi rodziców.

I chyba rzeczywiście było trudno. Następna, właśnie ta Litwinka miała na imię Marysia. Była młoda, pełna energii i ładna. W zasadzie bardziej skłonna do rozróby niż tradycyjnie rozumianej opieki nad dzieckiem. Do spółki zdemolowaliśmy zabytkową kanapę czyniąc z niej trampolinę. Marysia miała brata, który na tyle dobrze się urządził, że miał telewizor „Szmaragd” i pożyczył nam go kiedyś, gdy jechał na wakacje. Tak więc mając lat sześć zobaczyłem to, jak je nazwał Wiech, „radio z lufcikiem”. Marysia Damuć, w poszukiwaniu lepszej pracy w końcu od nas odeszła. Zastąpiła ją panna Weronika Matulewicz, czyli Wercia. O ile z Marysią byłem na ty, o tyle do niej mówiłem: pani Werciu.

Pochodziła z jakichś głębokich puszcz litewskich przepastnej krainy. Raczej nieurodziwa, dziobata, bardzo miła i dobra. Była analfabetką i podpisywała się trzema krzyżykami. Wspaniale opowiadała rozmaite, często niesamowite historie, podobno rodzinne albo z własnego życia. Taką na przykład:

Dziadek był leśniczym i miał troje dzieci – podrośnięte rodzeństwo i niemowlaka. Pewnego razu rodzice wyjechali i nakazali starszym opiekę nad młodszym, a one były o tego małego zazdrosne, i go udusiły. Kiedy rodzice wrócili, dzieci oskarżyły Żyda, handlarza-domokrążcę. Przyjechała policja, złapano Żyda, wleczono go za koniem, by się przyznał. Udręczony rzucił klątwę na prawdziwych morderców. I stąd u nas tyle nieszczęść – mówiła Wercia.

Kilka jej opowieści albo podobnych znalazłem potem w starych antologiach bajek ludowych. Ale mniejsza z tym. Wercia od zawsze swobodnie przekraczała granicę między rzeczywistością i fikcją. Choć jej opowieść o tym, jak w czasie wojny, symulując tyfus, ukryła pod kołdrą swojego żydowskiego chlebodawcę – brzmiała całkiem wiarygodnie.

Niestety, na starość dopadła ją, przyczajona widocznie wcześniej schizofrenia. Psychiatrzy jakoś ją zaleczyli, choć po powrocie mówiła:

– Teraz już jestem z tego świata, ale wiesz, jak mnie nie było to ten nóż w kuchni urósł o tyle (i pokazywała że na szerokość dłoni).

Wercia nigdy nie wyszła za mąż, jak wspomniałem nie była urodziwa, ale temperamentna. Miała swojego mężczyznę na przychodne, pana Michała. Po jego śmierci przyszła do niej Marysia, której się w związkach nie układało i zaproponowała, żeby zamieszkały razem.

– Tylko, Werciu, bez żadnych chłopów.

– Bez chłopów, nie ma mowy! – odpaliła Wercia.

Żyła długo, przeżyła swojego ostatniego wielbiciela, pana Michała.

– Chyba Pan Bóg o mnie zapomniał – mówiła.

Za wsią

Nieraz trafiałem do domów na skraju wsi lub jeszcze dalej odrzuconych, gdzieś pod las. W tych chatach mieszkali wiejscy inteligenci, uważani za dziwaków, prenumeratorzy pism naukowych, na podstawie których budowali swoje obrazy wszechświata, bezinteresowni politycy, kabalarki i najzwyklejsze czarownice.

Niedaleko naszego domu była chata pani Julci, a właściwie panny, bo narzeczony zginął we wrześniu 39 roku. Nazywała się pięknie: Julianna Rotowska. Jako młoda dziewczyna służyła we dworze Toeplitzów (tych od Krzysztofa Teodora) i to wtedy osiwiała ze strachu. Było tak: przechodziła aleją w parku i oto w koronie drzewa coś się poruszyło, na ziemię zeskoczył mężczyzna, w ręku trzymał rewolwer.

– Zieliński bandyta jestem. Ja cię nie zabiję, ale pomóż mi się ukryć.

Tak się też stało, gdy doszła do domu, jej mama się zdumiała:

– Cóż cię tak, Julciu osypało? Masz białe włosy…

Chata Julci była przekrzywiona i wyglądała jakby miała za chwilę runąć, dach kryty zszarzałą słomą. Prądu więc nie było, bo elektrownia się nie zgodziła.

Mazowiecka biedna chałupa, ale wewnątrz uwagę przykuwały dwa artefakty, uratowane przez Julcię ze dworu, gdy rabowali go najeźdźcy albo wyzwoliciele. Na ścianie wisiał mały obrazek olejny przedstawiający dziewczynę idącą ścieżką między polami żyta. Miała czerwoną chustę i czerwone były maki przy drodze. Temat banalny, ale malarz musiał być wykształcony. A może obraz robił wrażenie, niemal świecił dlatego, że wisiał w tak nieoczywistym miejscu. Podobnie było z cynowym kubkiem stojącym na półce. Szary, nawet w ciemnym zwykle miejscu przyciągał wzrok. Był na nim wyraźny napis: „Ergo bibamus”.

Julcia zajmowała się wróżeniem i czarami. Nie była jedyną szeptuchą we wsi. Niemal naprzeciwko mieszkała druga – stara Kopciowa. To była konkurencja. Kiedyś Kopciowa odebrała mleko kozie Julci. Tłumaczyła mi jak zdjęła czar:

– Miała ja jeszcze trochę mleka. Zaparła drzwi i to mleko wylała na ogień. Patrzę, leci do mnie Kopciowa. Wali we drzwi, do okien, wyje jak wicher, a ja wypowiedziała, co trzeba i tamta uciekła. I poszła ja, i wydoiła kozę jak trzeba.

Kopciowa i Julcia to były wróżki, że tak powiem, tradycyjne. Wiele lat później w jednej z pobliskich miejscowości (też na jej obrzeżach) zobaczyłem przy drodze szyld: „Wróżka. Usługi dla ludności”, a niżej kierującą w sosnowy las strzałkę: „Ta dróżka zaprowadzi cię do wróżki”. Miała zarejestrowaną działalność gospodarczą. Teraz może nawet posługuje się nie tylko szklaną kulą, ale też kasą fiskalną.

PIOTR MITZNER

Joanna Błachnio „Mur i cień”

Najpierw wypowiedź nagradzanego pisarza: „To dla mnie zupełnie nowa sytuacja. Wcześniej moje książki sprzedawały się w czterech i pół egzemplarza”.

Niech nieokrągła liczba znajdzie się poza zbiorem autoironicznych metafor, w którym intuicyjnie chciałoby się ją umieścić. Wzięta dosłownie, liczba ta skłania do sięgnięcia po szkło powiększające. A kiedy szkło powiększające zbliża się do papieru, najciekawszy jest moment,w którym litery i cyfry jeszcze zachowują rozpoznawalny kształt, ale już nieco rozmywają się na obrzeżach. Jeszcze nie bezkształtna masa, ale już coś innego niż niezakłócony obraz. Znaki jeszcze są sobą, ale jest to już trochę inne bycie, lekko przesunięte w stosunku do tego, co znane z potocznego doświadczenia. Jak gdyby precyzyjne narzędzie wprowadzało nas w sferę snu.

W takim granicznym obszarze Will Eaves umieszcza swoją powieść Murmur, wyróżnioną w 2019 roku brytyjską Wellcome Prize dla najlepszej książki podejmującej temat związany ze zdrowiem i medycyną. Historii, która staje się kanwą książki, nie sposób zapomnieć – ale już w drugim akapicie pisarz daje do zrozumienia, że nie o opowieść mu przede wszystkim chodzi. Bo przecież fakty są znane: wybitny uczony, matematyk i kryptolog, prekursor prac nad „myślącą maszyną”, którego wojenne zasługi, objęte klauzulą tajności, znane są jednak władzom państwowym, zostaje skazany za czyny nieobyczajne z mężczyzną. Ma do wyboru: karę więzienia albo kurację hormonalną, która pozbawi go popędu seksualnego i części męskich cech płciowych. Powieść zaczyna się w momencie, gdy kuracja jest już w toku – a jednak nazwisko Alana Turinga pojawia się u Eavesa jedynie w mottach kolejnych rozdziałów. Uczony z Murmur nazywa się Alec Pryor – poddany przymusowej terapii, widzi siebie tak: „czuję, że jestem mężczyzną odartym z męskości; bytem, ale nie ciałem. Jak Niewidzialny Człowiek, wkładam ubranie, żeby nadać sobie jakąś stałą formę. […] Sądzę, że jestem teraz czymś w rodzaju zmiennej, x”.

Dużo łatwiej niż „kim jest” odpowiedzieć na pytanie, co robi Alec Pryor, gdy państwo sobie z nim pogrywa. Alec Pryor śni. Początek tego procesu zbiega się z początkiem kuracji hormonalnej – ale niemal natychmiast sny wyzwalają się z korelacji i zaczynają istnieć całkiem autonomiczne. Najważniejszą rolę odgrywa w nich Christopher – przedwcześnie zmarły kolega i jedyna miłość Aleca – ale przenikają do innych obszarów powieści z intensywnością, która pozwala bohaterowi postawić pytanie: „czy w tamtym świecie zostaje po mnie jakiś ślad? I czy coś z tego, czym byłem we śnie, może wrócić do tego świata”? Sny stanowią budulec powieści Eavesa w tym sensie, w jakim pisał o nich w swojej poprzedniej książce, The Inevitable Gift Shop (2016). W niemożliwym do sklasyfikowania tomie, w którym mikro-prozy i fragmenty krytyki literackiej przeplatają się z poezją, a zaimek „ja” (trudniejszy przecież do pominięcia w angielszczyźnie) pojawia się sporadycznie, pomimo słowa memoir w podtytule – brytyjski autor (rocznik 1967) zauważa, że sny charakteryzują się „szczególnym, śliskim rodzajem narracji”. Bardziej niż treść liczą się tu odcienie uczuć, a najsilniejsze reakcje wywołują codzienne zdarzenia i zwyczajne przedmioty. Zupełnym przypadkiem w The Inevitable Gift Shop zjawia się na chwilę Alan Turing. Przesączanie się wątków między książkami jest ważne, ponieważ porowatość granic stanowi też zasadę konstrukcyjną Murmur. Alternatywne narracje niby istnieją tu obok siebie, ale w istocie zazębiają się i przechodzą jedna w drugą. Alec raz jest samotnym introwertykiem, innym razem ojcem rodziny – w jeszcze innym wariancie widzimy go jako ucznia Wargrave, szkoły, do której chodził razem z Christopherem. Każda z tych narracji rozgałęzia się w kilka pobocznych wątków, jak rzeka, której chwilowe dopływy nikną i wsiąkają w ziemię.

Porowatość jest też cechą książki Eavesa w jej wymiarze gatunkowym. Bo chociaż Murmur to niewątpliwie powieść, do tego ujęta w ramy dziennika głównego bohatera (od zapisków dziennikowych powieść się zaczyna i na nich kończy) – to, co się w tych ramach mieści, jest gatunkowym gąszczem. Znajdziemy tu korespondencję, literaturę grozy, elementy Bildungsroman i science fiction. Znajdziemy też, co istotne, baśń – a ściślej motywy z Królewny Śnieżki, ulubionej baśni Turinga. Nadgryzione jabłko, zatrute jabłko to jeden z wielu szczegółów, za pomocą których Eaves wiąże ze sobą alternatywne narracje. Tak – i tylko tak, w przeczuciach i niedopowiedzeniach – pisarz wprowadza do Murmur wątek śmierci Turinga. Uzupełnienie tego fragmentu należy do czytelnika.

Zawrotna wielość wątków i gatunków nie oznacza jednak dowolności. Murmur jest przecież powieścią o uczonym, którego zajmowały zagadnienia ludzkiej (pod)świadomości, a także pierwsze projekty tego, co nazywał myślącymi maszynami, a co dziś jest znane jako sztuczna inteligencja. Wraz ze śmiercią ukochanego przyjaciela bohater Eavesa stracił „bratnią duszę, może nawet duszę w ogóle” i zaczął postrzegać siebie jako rzecz, która działa w oparciu o zbiór instrukcji. Na tej samej zasadzie pracują maszyny, które w powieści raz po raz zabierają głos, domagając się uznania, że one także mają świadomość i uczucia. A skoro możliwa jest taka symetria, to co stanowi o wyjątkowości istot ludzkich? O tym pytaniu uporczywie przypomina figura „Niewidzialnego Człowieka”, nazywanego też „człowiekiem w lustrze”, która spaja wszystkie wątki powieści. Wbrew nazwie, nie jest on postacią, raczej bytem – może (pod)świadomością Aleca, która oddzieliła się na skutek granicznego doświadczenia. To on jest narratorem snów Pryora; on patrzy na niego z lustra, opisując go w trzeciej osobie. Po raz pierwszy zaznacza swoją obecność jako tytułowy „szum” (szmer, szept) codziennych, banalnych czynności, o których Alec zaczyna sobie opowiadać, jakby dotyczyły kogoś innego. „Murmur” to u Eavesa również podszepty strachu – ale też najgłębszy nurt myśli; tajemniczy proces, który wykracza poza uświadomione związki przyczynowo-skutkowe.

Drugim czynnikiem, który splata ze sobą różne wątki, jest czas. Pryor w dzienniku opisuje go jako płaszczyznę, w której ten splot się odsłania. W Murmur płaszczyzna jest tak szeroka, że łatwo stracić z oczu jej krawędzie: rozciąga się od wzmianek o czasach rzymskich po współczesność. Dzięki temu czytelniczka z trzeciej dekady XXI wieku może zobaczyć w innym świetle zjawiska, które w jej czasach przyjęło się uważać za powszednie. Na kochanków siedzących razem przy stole, ale rozmawiających z zupełnie innymi osobami, można dziś w ogóle nie zwrócić uwagi – Alecowi ten obraz zjawia się jak fantazja, w sennym błysku. Jeszcze bardziej uderzająca jest – również wzięta ze snu – scena z młodym pracownikiem agencji reklamowej, który na przyjęciu z paranaukową żarliwością opowiada o „neuromarketingu”: planach stworzenia mapy mózgu, którą można wykorzystać, żeby jeszcze precyzyjniej kierować uwagę kupujących na „towary, które dostarczają im największej przyjemności.” Słysząc to, trudno nie myśleć o „śliskiej narracji snu”. Odpowiedź Aleca przyprawia o dreszcz rozpoznania: „W pańskiej pracy nie chodzi o to, żeby określić ludzki pierwiastek naszych procesów myślowych; nie chodzi też o definicję uczuć – tylko o sprowadzenie tej definicji do zbioru danych, które będzie pan mógł wykorzystać do pisania zawłaszczających algorytmów, określających, co pańskim zdaniem chcielibyśmy kupować. Dane nie muszą być nawet w przybliżeniu ścisłe – muszą tylko być wszędzie, a kiedy będą wszędzie, okażą się prawdziwe. Świetne przyjęcie”.

Kiedy państwo poddaje jednostkę represjom, prześladując ją za to, kim jest, odruchową reakcją jest najpierw osłupienie, a potem gniew. Ale w Murmur gniew rozbłyska rzadko – za to gęsto w powieści od uczucia distress. Jeśli tak trudno ten termin przetłumaczyć, to dlatego, że polszczyzna oświetla za każdym razem tylko jedno z jego wielu znaczeń, resztę pozostawiając w cieniu. A przecież distress to nie tylko „ból”, „cierpienie”, „zmartwienie” (a także „zajęcie sądowe”) – ale wszystkie te znaczenia naraz i, jak często bywa ze słowami tak nasyconymi, jeszcze dużo więcej. Na ślad tego naddatku naprowadza etymologia: distress pochodzi od łacińskiego czasownika distringere, który znaczy „rozciągać, rozrywać”, „zatrzymywać siłą”, a także „rozpraszać” (distract). Właśnie tak: distress to stan, który chwyta człowieka z całych sił, pęta, dławi i rozprasza myśli. Tym bardziej uderzająca jest ostrość widzenia Aleca, gdy przygląda się ludziom w swoim otoczeniu – na przykład pielęgniarce, która co tydzień robi mu zastrzyki, i która „z pewnością myśli o sobie jako o jednostce obdarzonej sprawstwem i wolną wolą. (…) A zarazem «wykonuje tylko swoją pracę». (Często się słyszy to zdanie)”. Bohater Eavesa nie ma złudzeń: ludzie na ogół odsuwają się od represjonowanych, kierowani nie nienawiścią, ale intuicyjnym wstydem, bo „niejasno przeczuwają, jak słabi okazaliby się, gdyby to ich instytucje obrały sobie za przeciwników”. Dla tych, którzy wybrali inną drogę, wewnętrzna niezależność od przesyconych przemocą instytucji jest rzeczą oczywistą także dlatego, że wynika z praw logiki. Wprawdzie instytucje koniecznie chcą sobie przypisać jakąś formę racjonalności, ale ta racjonalność przegniwa, gdy tylko zostanie ubrana w słowa. Nawet wycieńczony chorobą Christopher, którego nauczyciel usiłuje nakłonić, żeby trzymał się z dala od Aleca, natychmiast dostrzega, że wywód pedagoga „byłby bardzo rozsądny, gdyby nie był tak podły”.

Nierozerwalny związek między logiką i przyzwoitością świeci najjaśniej w korespondencji Aleca z June – przyjaciółką, byłą narzeczoną i współpracowniczką z czasów wojny. Gdy zjawiają się u niej młodzi agenci wywiadu, żądając, by rozszyfrowała fragment podsłuchanej rozmowy telefonicznej z Alecem, kryptolożka nie daje się zastraszyć i wytyka im błąd kategorialny: „Rozszyfrowanie komunikatu czyni go zrozumiałym, ale nie wyjaśnia, co komunikat oznacza. Czy rozumieją panowie, o co pytają?”. To właśnie nierozerwalny węzeł i bijące z niego światło sprawiają, że taką moc mają słowa June: „Kochany, ta część ciebie, która jest poza zasięgiem, przetrwa. […] Jesteś sobą, niezależnie od tego, jak potworne rzeczy się działy i dzieją”.

Rzeczy się dzieją. A jednak w Murmur opór rośnie, mimo wszystko. Świadczą o tym także drobne szczegóły narracji – tak drobne, że najlepiej byłoby je oglądać przez szkło powiększające. Matka sąsiada, który po skazaniu Aleca wciąż przychodzi do niego na lekcje szachów, skutecznie przeciwstawia się mężowi, marzącemu o posłaniu syna do Wargrave. I sam Alec, który po skończonej kuracji znów zaczyna dostrzegać „czaplę łowiącą rybę, […] słońce na trawniku” – oraz dwa listy czytelników w „Timesie” z 3 czerwca 1953 – nie licząc prognozy pogody, jedyne fragmenty dziennika, które nie dotyczą koronacji królowej Elżbiety II. Człowiek, który jest z natury formalistą, nie kryje niesmaku, widząc, jak codzienna gazeta utrwala „zahipnotyzowaną rzeczywistość” państwowej uroczystości. W tym buncie, choćby tylko wewnętrznym, jest coś olśniewającego. Pryor przeciwko Zjednoczonemu Królestwu.

Na okłace Murmur tytułowe słowo jest podzielone na sylaby: „mur-mur”. Po zdobyciu nagrody Wellcome Will Eaves zmienił wydawcę, ale szata graficzna okładki została zachowana. Po jednej sylabie w każdym wersie, obie w tym samym kolorze, ale każda w innym odcieniu. Mur i jego cień. Takie chybotliwe kładki między językami nie mogą być niczym innym, jak tylko dziełem przypadku. A jednak istnieją. W ostatnich zdaniach powieści Eaves przestrzega przed nadmiarem słów i głosi pochwałę słuchania – warto więc przyłożyć ucho do szczeliny między polszczyzną a angielszczyzną. A wtedy może przyjdą na myśl słowa polskiej poetki: „Dawca cień / swój przewyższa, stojąc prosto. Czyż nie jest to wizualizacja /wolności? (Tamara Bołdak–Janowska, Dawca, z tomu Hop! Hop! Hop! Traktat o samotności, Wrocław 2013, s. 13)

I kiedy już chce się powtórzyć za Molly Bloom: „tak” – okazuje się, że okładkę powieści Eavesa można też czytać odwrotnie. Mur niby stoi jak stał, ale w jego cieniu trwa ruch. Pęcznieje i nadyma się krzykliwą barwą tym bardziej, im szybciej pęka. W szczelinach wzbiera szept.

Warszawa, 7 sierpnia-18 listopada 2020

 

cytaty z książek Willa Eavesa podaję we własnym przekładzie, za łaskawą zgodą Autora.

JOANNA BŁACHNIO

Wenecja, miasto przyszłości

„Wenecja ma misję świadczenia człowiekowi, że jest fantastyczna sfera życia,” napisał Cyprian Kamil Norwid w noweli Tajemnica lorda Singelworth z 1883 roku, której akcja rozgrywa się w Wenecji połowy XIX wieku.

Tytułowy bohater, lord Singelworth podróżuje po Europie i pewnego wiosennego dnia przybywa do Wenecji wraz ze swoim „major-domo” i balonem. Balon obsługiwany jest przez inżyniera aeronautyki tak, aby lord w dowolnej chwili mógł wzlecieć w niebo na kolejnych przystankach obranego szlaku. Od Paryża po Istambuł za ekscentrycznym podróżnikiem snują się plotki co do źródeł tego niepospolitego przedsięwzięcia. Gubernator Odessy wysyła balon wojskowy, by śledzić poczynania lorda nad dachami miasta, ale, choć załoga wyposażona jest w lornetkę największej dokładności, raport nie przynosi nic ciekawego. Ostatecznie przeważają dwie wersje, pierwsza autorstwa profesora z Heidelbergu, druga – paryskiego felietonisty. Według nich lord Singelworth albo prowadzi wyjątkowe badania meteorologiczne, albo też powodem jego lotów są potrzeby higieny osobistej, co – w interpretacji Włochów – miałoby oznaczać dbałość o trawienie.

Grupa dobrze poinformowanych Wenecjan, w skład której wchodzą: miejscowy arystokrata, lekarz, komik uliczny oraz sam narrator, rozważa przypadek ekscentrycznego podróżnika. Po długiej dyspucie formuje się delegacja, mająca na celu zbadanie przyczyn i poznanie prawdy. I choć bardzo zależy im na odpowiedzi, lord gotów jest przyjąć ich dopiero następnego dnia rano.

„Jak spędziło się resztę dnia owego?” pyta narrator w tym punkcie swojej opowieści i zaraz wyjaśnia: „Na to administracyjnie odpowiedzieć można bez trudności w każdym innym mieście, które swojej wyłącznej misji nie ma. Lecz Wenecja ma misję świadczenia człowiekowi, że jest fantastyczna sfera życia […]”.

Słowo „fantazja” pochodzi od starogreckiego phantós, oznaczającego „to, co widzialne”. W jaki sposób „widzialne” stało się „fantastyczne”? Rozwiązanie tej zagadki doprowadzić może do obłędu. Będzie to długa i zawiła historia, jeśli pozostaniemy przy oficjalnych archiwach dziejów ludzkości i ich interpretacji albo rzecz zaskakująco krótka, jeśli zgodzimy się, że odpowiedź zawarta jest w samym pytaniu i, w ślad za Norwidem, uznamy Wenecję za przykład par excellence.

Czy zauważyliście kiedyś, jak reagują ludzie, a może wy sami, gdy ktoś, a może właśnie wy, powie: „Jadę do Wenecji”? Choćby to była tylko godzinna podróż samolotem, słuchacze szerzej otwierają oczy i spoglądają na was z niedowierzaniem i uśmiechem, jakbyście wybierali się na Księżyc.

Wenecja to najczęściej fotografowane, malowane i opisywane miasto na świecie. Dlaczego Wenecja? Bo: Wenecja. Wenecja to nie tylko wizerunek miasta o tej nazwie, Wenecja to fenomen. Wenecja ucieleśnia uniwersalne dążenie do piękna. Świadomi tego, że słowo fenomen wywodzi się z greckiego phainomenon – “to, co się ukazuje i jest widzialne” – powracamy do pierwotnego pytania, jedynie z pozoru odnoszącego się do etymologii, oraz do wyjątkowej misji Wenecji. Gdy pojawia się w naszym życiu sfera fantastyczna, pojawia się w nim i nadzieja. Napędza ją niestrudzona siła twórcza wynikająca z ciągłego napięcia i nieustannej wymiany pomiędzy tym, co widzialne, a tym, co widzimy, mając oczy otwarte albo – zamknięte.

W czasach pandemii i przymusowej kwarantanny przyzwyczailiśmy się do widoku dziennikarzy, komentatorów, ekspertów z najróżniejszych dziedzin w zaciszu ich domów, skąd łączą się zdalnie, aby wziąć udział w programach telewizyjnych i nagraniach internetowych. Nie jestem w stanie podać szczegółowych statystyk, ale daję głowę, że – o ile był w tych domowych scenografiach jakiś powtarzający się motyw, jeden szczegół, jeden obraz, wątek, który z większą lub mniejszą regularnością i siłą dawał o sobie znać gdzieś z drugiego planu – to była to Wenecja, w takiej czy innej postaci.

Odnotowałam niejeden taki przypadek. U profesora słynnej uczelni, wypowiadającego się na temat wprowadzanej szczepionki, i u ekonomisty, wyjaśniającego dramatyczne konsekwencje wirusa dla światowych rynków, na półce wypełnionej po brzegi biblioteczki stała nieśmiało oparta o stos książek pocztówka z mostem Rialto. Na stoliku w salonie emerytowanego dyplomaty triumfował opasły katalog wystawy sztuki weneckiej, a w kuchni komentatora najnowszych trendów wyborczych (pewnie akurat tam miał najlepszy zasięg internetu) obok lodówki wisiał kalendarz z widokiem Canal Grande. Nie wspomnę o obrazie czy grafice z niemożliwą do pomylenia z niczym innym – rzecz typowa dla całej weneckiej ikonografii – sylwetką gondoli w prywatnym gabinecie lekarskim czy zdjęciu grupy w karnawałowych kostiumach w kancelarii adwokata. Zdarzyła się też wenecka maska na kominku u pary celebrytów, a książka z Wenecją w tytule na biurku znanej pisarki nie zdziwiłaby zapewne nikogo. Koronnym dowodem na wsparcie mojej tezy były dwie sztalugi z przypuszczalnie oryginalnymi wedutami Canaletta, które przewijały się przez kolejne odcinki nowego sezonu jednego z najpopularniejszych serialów na Netflixie: jedna tuż obok monarchini, a druga przy sofie, gdzie „na dywaniku” zasiadali jej goście.

Fenomenalna i fantastyczna Wenecja nie mieści się nam w głowie, wychodzi poza obszar marzeń, przekracza granicę strachu i katapultuje nas w przyszłość, która – choć należy do intymnej przestrzeni naszych serc – zawsze czeka na to, by pokazać się światu. Gdy w 2014 roku rozmawiałam z nieżyjącym już dzisiaj sir Jeffrey’em Tate’m przy okazji jednego z jego licznych powrotów do Gran Teatro La Fenice w roli dyrygenta, zwierzył mi się: „Kocham Wenecję. Takie powinno być miasto przyszłości: poruszamy się na łódkach, nie ma samochodów, słychać tylko ludzkie głosy, rytm kroków albo spadającą kroplę wody lub odgłos otwieranych okiennic. O ile istnieć może takie miejsce, to nie jest jeszcze tak źle z naszym gatunkiem”.

A lord Singelworth? Na umówionym spotkaniu dostarcza rozwlekłych i niezbyt jasnych wyjaśnień dotyczących współczesnego świata i jego rozwoju w oparciu o teorię czystości, która zmusza go do latania, co pozostawia wenecką delegację pogrążoną w jeszcze większej wątpliwości. Wkrótce przypada dzień świętego Marka i wielkie regaty. Na Canale Grande „małe maskaradowe okręta, wyzłacane nawy z różnych epok, galery pstre herbami, czarne gondole i rozmaite statki spotykały się tak nieraz żebrami boków swoich, iż suchą nogą mogłeś przejść przez całą kanału szerokość, tam i na powrót”. Wenecjanie są tak bardzo zajęci, że tylko jedna grupa gondolierów przez chwilę unosząc wiosła ku niebu, wskazuje na „maleńki i mdły punkcik, znikający w przestworzach”, najpewniej, wraz z tajemnicą.

Wenecja to miasto przyszłości. Reprezentuje to, co należy do fantastycznej sfery życia. Jest fantastyczna sfera życia. Dziękuję, Wenecjo. Grazie.

EWA GÓRNIAK MORGAN

 

Córka Kocurka

Na starość zeszłam na koty. I postąpiłam słusznie, bo cóż kalece ze złamana nogą, która nie chce się zrosnąć, z kolejnego psa.

Kuma-kociara zbeształa mnie za pomysł kupienia rasowego kociaka, gdy tylu biedaków wyczekuje w schroniskach. Ja się jednak uparłam, dybiąc na Scottish Fold, czyli szkockiego zwisłouchego. Ogromnie mnie bawiły ich łebki, wyglądające jak główki sów. A poza tym zwyciężył snobizm.

Kuma nie miała ochoty ustąpić. Natychmiast przywołała sytuację Kota w pustym mieszkaniu. – Czy wiesz, ile taki kot żyje? – zapytała, czyniąc tym przejrzystą aluzję do mojego wieku. Zapewniłam, że w razie mojego zejścia hipotetyczny kot wraz funduszem zapewniającym mu dostatni byt zostanie uwzględniony w testamencie. Nadal była sceptyczna. – A czy ty w ogóle potrafisz zaopiekować się kotem? – nacierała. W tym momencie uzmysłowiłam sobie, że życie reemigranta jest podzielone na dwie nieprzylegające do siebie części. Spędziłam blisko dwadzieścia lat w Ameryce i we Francji i choć nie raz opowiadałam, co mi się tam wydarzyło, mnóstwa faktów z mego życia nie dało się po prostu streścić. Pozostała potężna wyrwa informacyjna.

Otóż dawno temu w Nowym Jorku wżeniłam się w dachówkarza, pardon w European Tabby. Mój mąż, wtedy jeszcze niemąż, był świeżo rozwiedzionym mężczyzną z kotem. A raczej z KOTEM, bo był to zawodnik wagi ciężkiej. Był strasznie żarty, więc z pierwszym brzaskiem zbliżał się do łóżka i wbijał kły w okładkę książki czy pisma. Ten ohydny zgrzyt budził mnie z najgłębszego snu. Jeśli to nie skutkowało, siadał przy twarzy Andrzeja, ale nigdy przy mojej, i pazurem podciągał mu górną powiekę. Obnażone oko ludzkie napotykało świdrujące je żółte ślepia. Kotek, bo tak miał na imię, był bardzo zręcznym okulistą i nigdy nie uszkodził gałki ocznej. Gdy zmusił człowieka do wstania, pędził do kuchni po swoją porcję tuńczyka w sosie.

Fot. R. Gorczyńska

Niektórych ludzi tolerował, innych zdecydowanie nie. Gdy hałaśliwy przyjaciel Andrzeja, Jan T. przyjeżdżał z Bostonu w gości, by uczestniczyć w kolejnym Maratonie Nowojorskim, Kotek, karząc go za postraszenie kiedyś otwartym parasolem, sikał mu do butów, a raz oblał jego neseser ze świńskiej skóry, szykowny przedmiot minionej epoki. Andrzej długo go nie poddawał operacji usunięcia jąderek, bo – jak mówił — nie zrobiłby kotu tego, czego nie zrobiłby sobie. Dopiero pod presją pierwszej żony zawiózł go w końcu do weterynarza. Niewiele to pomogło, bo żona i tak od niego odeszła za radą swojego doradcy psychiatrycznego. Siostrę Andrzeja Kotek znosił, ale gdy któregoś razu zbyt pospiesznie zeskoczył z lodówki, licząc na pełną michę, wyhamował pazurami na jej twarzy, zostawiając krwawe krechy. Andrzej krzyknął, żeby się nie ruszała i pognał po aparat. Tę historię znam ze zdjęcia, bo jeszcze wtedy nie było mnie w ich życiu.

Kotek był wielki, gruby i leniwy, z pasiastym futrem i zwisającym brzuchem. Trzeba go było jednak ujrzeć w akcji, gdy polował na wszelkie owady latające i pełzające, których w Nowym Jorku dostatek. Bez trudu skakał na wysokie sprzęty, najpierw mierząc wzrokiem odległość. Raz dorwał się do olbrzymiego waterbuga i go zżarł, aż chityna trzeszczała. Wyprowadzony na smyczy w Central Parku przeraził się świergotania ptaków i usiłował zakopać mordkę w ziemi. Zabrany do łódki na tamtejszym stawie, wyskoczył z niej i szybkimi ruchy dopłynął do brzegu. Nie nadawał się na pseudopsa, choć w Nowym Jorku widywałam wiele mruczków dumnie kroczących na linewce.

Jakoś by się oswoił z moją obecnością, gdyby nie straszny numer, który mu wykręciłam. A mianowicie kupiłam szczeniaka, nie mogąc żyć bez psów. I stało się. Kotek w furii powiększał swoje rozmiary do wielkości żbika i kładł po sobie uszy. Andrzej próbował mu je prostować, ale raczej nie pomagało. Małolat labradorski nic sobie z tego nie robił i zachęcał Kotka do zabawy. Akurat. Ten ze złości bił labradora po pysku, ale – trzeba mu przyznać – łapą ze wsuniętymi pazurami. Andrzej poprawiał mu humor śmietaną.

Oboje pracowaliśmy, zwłaszcza Andrzej, po prostu pracoholik czy raczej maniak rajzbretu, na którym rozrysowywał kolejne projekty architektoniczne w zespole sławnego I. M. Peia, późniejszego twórcy piramidy w Luwrze. Toteż nieodmiennie wracałam do domu pierwsza, z trwogą myśląc o pozostawionym na pastwę Kotka szczeniaku. Zastawałam mieszkanie w stanie daleko posuniętego chaosu, ale nie była to kocia wina. Poszarpana w kawałki araukaria, ziemia z donicy wbita w dywan, podejrzanie mokre siedzenie fotela, były dziełem labradora. Kot siedział ze stoicką miną na lodówce i czekał, aż otworzą się drzwiczki. Był to dla niego magiczny dźwięk. Resztę olewał.

Kotek żył długo i dzięki psu chyba szczęśliwie, bo oba zbratały się do tego stopnia, że spały na legowisku przytulone grzbietami. Gdy w końcu po bodaj dwudziestu latach cicho zmarł, Andrzej zastał psa liżącego jego nieruchome ciało.

W Nowym Jorku zabrałam się za inne koty. T. S. Eliota. Zachęciła mnie do tego z hukiem zapowiadana premiera musicalu na ich podstawie. Tak się złożyło, że zostałam zaproszona na pokaz premierowy prze bajecznie bogatą damę, której zachciało się zostać wydawczynią. Był jeden warunek: mam się stawić z escort. Czym prędzej zatelefonowałam do Janusza Głowackiego, żeby poratował koleżankę w potrzebie. Bezzwłocznie stawił się w milionerskiej willi nad brzegiem East River. Jego lekko owłosiony tors, połyskujący z rozpiętej prawie do pasa koszuli spotkał się z aprobatą wydawczyni. Jej rolls royce już czekał. Hit londyńskiego West Endu średnio mi się podobał w wykonaniu aktorów Broadwayu. Skutecznie wyparowała zeń poezja.

Eliot bez wątpienia znał się na naturze kociej. Przetłumaczyłam prawie wszystkie wiersze z tego cyklu, ale gdy zabiegałam o ich edycję książkową, zjednując jako ilustratora Andrzeja Dudzińskiego, wyprzedził mnie Staszek Barańczak. Jakżeby nie. On tłumaczył z prędkością światła.

W zabałaganionych archiwach zostały mi kartki z przekładami. Tylko część z nich ogłosiłam drukiem w nowojorskim „Nowym Dzienniku”, który wówczas redagowałam. Poniższe Koty chyba jednak nie ujrzały światła dziennego. Przywołam je w tym miejscu, choć – jak powszechnie wiadomo – nie reagują na wołanie. Są zbyt wyniosłe.

 

MAKOTENKO I POMIAUKIEWICZ

Makotenko i Pomiaukiewicz, dwa sławetne koty ostre jak bat,

Obaj augusty i komedianty, jeden z nich klaun, a drugi akrobat,

Mieli wiadomą reputację, metę trzymali w dzielnicy grand lux,

Ale to tylko siedziba operacji, bo wszędzie indziej tyż węszyli fuks.

Znano ich w City i w angielskich parkach, tudzież w siedzibach wyższych sfer,

Taka z nich była nie w ciemię bita parka, że aż rozgłosu mieli za trzech.

 

Gdy tylko okno było w półotwarciu,

Gdy suterena była miejscem starcia,

Gdy z dachu spadła dachówka lub dwie,

A dach przepuszczalny okazał się,

Gdy z bieliźniarki pościel wywleczono,

Kiedy tużurek pana bies nakrył ogonem,

Gdy po kolacji pewna pani

Odkryła sztucznych pereł zanik,

Domowy chór wył: „Znów ten kot potwór! To jego dzieło!

Makotenko lub Pomiaukiewicz!” – i na tym stanęło.

 

Makotenko i Pomiaukiewicz mieli niezwykły talent do swad.

Włamywacze, doliniarze, z fachem złodziejskim byli za pan brat.

Mieszkali w dzielnicy grand lux, choć czasami nie mieli na libacje,

Na pozór mili, wdawać się lubili z glinami w konwersacje.

 

To zaledwie fragment ich przygód, bo muszę tu napomknąć o Scottie. Przywiozłam ją w wieku trzech miesięcy z hodowli, gdzie jej ptasiego mleka nie brakowało. Rozejrzała się po domu, lokalizując kuwetę i miseczki. Zaakceptowała. Pierwsze noce spala na oparciu kanapy. Potem zmieniała leże zależnie od nastroju i pory dnia. Dość zamknięta w sobie, osobna. Do dziś protestuje, kiedy chce się ją wziąć na kolana. Upodobała sobie donicę na parapecie, w której śpi albo wygląda przez okno, śledząc mewy i sroki. Bez wątpienia zdaje sobie sprawę, że jest księżniczką z wysokiego rodu. Nieulękła z natury, aprobuje moją skłonność do domowych gadżetów. Upaja się, leżąc przy oczyszczaczu powietrza. Ściga wzrokiem odkurzacz-robot, który samoczynnie pełza po mieszkaniu. Podejrzewam, że wkrótce będzie na nim jeździła, jak to robią koty na YouTubie, bo wręcz lubi jazdę samochodem. Ma niespełna trzy lata i dopiero od niedawna serdecznie wita się na progu. Ostatnio zmieniła taktykę i z milczki zrobiła się mowna. Rozlicznymi miauknięciami wyraża swoją wolę. Język koci, jak wiadomo, przypomina chiński, ale stopniowo go łapię.

Scottie ma liczne nicki, z których jeden lubię najbardziej: Córka Kocurka. Robiła wrażenie zdrowej jak rydz, ale pół roku temu doznała przerażającego ataku. Tylko dzięki niezwłocznej pomocy veta-kardiologa przeżyła. Stwierdzono u niej wrodzoną wadę serca, ujawniającą się około drugiego roku życia. Zapadają na nie zwłaszcza okazy zwisłouche, bo ta cecha jest rezultatem wady genetycznej. Nigdy nie wolno kojarzyć pary Scottish Fold, bo ich miot umiera w ciągu kilku tygodni. Tylko mariaż prostouchego ze zwisłouchym jest dopuszczalny.

Odtąd na Scottie trzeba dmuchać i chuchać oraz wciskać dożywotnio dwie pastylki dziennie. Kto miał chorego kota ten wie, jakie to trudne. Wada Scottie – uprzedził mnie weterynarz – nie rokuje długiego życia.

I teraz się zastanawiam, która z nas zejdzie pierwsza. Jeśli padnie na mnie, nie zostanie sama w pustym mieszkaniu. To jej przyrzekam.

RENATA GORCZYŃSKA

 

 

Z ostatniej chwili (Notatki do powieści „Dybuk mniemany”) III

Oczywiście Daniel nie przyjechał, a w Paryżu pogrzeb Jacquesa Chiraca. Hotel przy kościele Saint-Sulpice, a więc chcąc czy nie chcąc, uczestniczymy w uroczystościach. Beata ze swoją ciekawością wchodzi w tłum żałobników, ja patrzę na wszystko z góry. Coraz to nowe limuzyny, autokary z korpusem dyplomatycznym, podobno Putin ma przyjechać przed kościół w karecie. Recepcjonista jest pewien, że to będzie kareta ostatniego cara, którą wczoraj miał dostarczyć tu specjalny samolot. Szefowa pokojówek, dama, której brakuje tylko lorgnon przy oku, nie wierzy: „Nie posunie się do tego, co najwyżej wypożyczy kolaskę, którą Napoleon Bonaparte poruszał się po Paryżu w czasie 100 dni”.

Wspaniała uroczystość, którą obserwuję z daleka, sprzyja niepotrzebnej myśli o różnicach w traktowaniu ludzkiego ciała. Obijająca się w koszu głowa Ludwika XVI pierwsza przychodzi mi do głowy, a następne sprawiają, że na wszelki wypadek zamykam okno.

Nazajutrz u pallotynów na Surcoufie. Tak bardzo chciałem przyprowadzić im Daniela. Jak oni jest żywym owadem zamkniętym w świecie, którego już trochę mniej. I wiem, że od razu by się pokochali w tym ni to Paryżu, ni to Polsce, a już na pewno nie w Watykanie. Między modlitwami strzegą tu pamięci drugiej połowy XX wieku, kiedy to miejsce było bastionem wolnej myśli Polaków. Lebensteinowa Apokalipsa w witrynie i Chrystus Aliny Szapocznikow w skarbcu, to anterfakty epoki. Ducha ludzi, którzy tu toczyli piękne spory dogląda mój przyjaciel, Marek Wittbrot. Nikt smaczniej od niego nie pisze o tamtych latach, aż boję się pomyśleć, co będzie ożywiał w pamięci za czterdzieści lat, kiedy dożyje setki. A to możliwe, księży blisko stuletnich mają pallotyni więcej niż posiada cała reszta Rue Surcouf, może nawet z dużym fragmentem Rue Saint-Dominique. Przy obiedzie siedzimy przy księdzu Tomasińskim dziewięćdziesięciosiedmioletnim dżentelmenie, który wydaje się młodszy duchem od Daniela, o co przecież niełatwo. Kiedy podnoszę do ust widelec niespodziewanie wspomina, że na moim krześle siedział nuncjusz Roncalli, późniejszy Jan XXIII, i że był tak gruby, że chciano przed jego wizytą odkuć fragment futryn. Potem wymienia ze dwadzieścia słynnych person, które z tego właśnie krzesła pochylały się nad talerzem. Ze strachu przed odpowiedzialnością zmieniam miejsce i siadam bliżej księdza pod pozorem, że głuchy jestem i nic nie słyszę. Uprzejmie wspomina wtedy powstanie warszawskie, w którym to też nadwerężono mu słuchu, a w którym stawał dzielnie. Konkretna Beata musi oczywiście spytać, co jada, aby być w tak znakomitej formie. „Ser parmigiano, dużo oliwy i kieliszek wina do obiadu”. Odpowiedź najzwyklejsza, lecz jeśli pochodzi od człowieka dobiegającego setki z takim wdziękiem, musi być traktowana z szacunkiem. Z tej okazji wypijam trzy kieliszki.

Po obiedzie rozmowa z Markiem, jak zwykle ciekawa i jak zwykle najwięcej w niej o Pawle Joczu, jego rzeźbach, kobietach i nastrojach. To on nas poznał przed laty i tak trwamy. Przypominam więc jak na moje urodziny Paweł przyjechał do Łodzi z kierowcą i piękną damą. Przywiózł mi w prezencie rysunek przedstawiający Norwida, bo do rzeźbienia Norwida się przymierzał. Poruszał się na wózku i nie dalibyśmy rady wnieść go na piętro, dlatego przyjęcie odbyło się w samochodzie. Z restauracji donoszą kolejne tace z przysmakami, a my wypijamy kilka butelek wina.  Ciepła noc i jakiś rodzaj spokoju, sprawia, że alkohol działa tylko z najlepszej strony. Młody kierowca znudzony dziwnymi słowami, których za bardzo nie rozumie, powędrował zwiedzać Łódź. Każdy moment z Pawłem miał swój urok, ale tę właśnie chwilę będę wspominał do końca życia.  „Mówiliśmy też dużo o tobie, Marku i jak to my, robiliśmy plany na przyszłość. Paweł chciał filmu, w którym w połowie drogi między Paryżem, a Londynem, czyli gdzieś przed Calais, spotka się z Lucianem Freudem i będą rozmawiać o sztuce. Za miesiąc zadzwoniłeś i powiedziałeś, że Paweł nie żyje”, a Lucian Freud umarł niedługo potem.

Po kawie u Marka, co jest już rytuałem pallotyńsko-paryskim, oglądanie nowych dzieł Witka Urbanowicza. Witek, to dopiero pallotyn całą gębą, bo nie dość że świetny malarz, to jeszcze trzyma w szafie wojskowy mundur i rogatywkę. Jego dzieła tak mnie przytłaczają, nie tylko ekumeniczną siłą, że nie ośmielam się prosić, aby chociaż czapkę dał przymierzyć. Gdyby był z nami Daniel, na pewno by w niej paradował.

Wychodzimy w ciepły wieczór. Po drodze jeszcze jeden kieliszek wina i przez Boulevard Saint-Germain wracamy do hotelu. A jednak, chciałoby się powiedzieć, cuda się zdarzają, choć to nie cud, bo przecież obiecał, że przyjedzie. Oboje w tym samym momencie zobaczyliśmy człowieka o białych włosach, który energicznym krokiem idzie w naszą stronę. Gdy mija dwie panie, wydaje się przy nich wysoki jak wieża. Za chwilę wpadamy w jego ramiona i nawet unosimy się w powietrzu. Przepraszanie, czego to nie musiał załatwiać, co mu się też przytrafiło.

Rano z bólem głowy dzwonię do swojej wspaniałej przyjaciółki i pytam czy na dzisiejsze przyjęcie możemy przyjść z kimś interesującym. „Ludzie interesujący, to najlepsze hors d’oeuvre każdego przyjęcia”. Wiedziałem, że to usłyszę.

Daniel zaniepokojony. „A kto to? Czy nie lepiej abyśmy tylko w trójkę poszli coś zjeść. Po co towarzystwo, jeśli macie mnie?”. Jest jeszcze trochę czasu, więc szybko do Rudnickiego. Stajemy przed domem przy Boulevard Voltaire, Marka nie ma wśród żywych, a pięknie rzeźbione odrzwia stoją, jak stały. Trudno się w tym dopatrzyć sprawiedliwości. Przypadkowy przechodzień zgadza się zrobić nam zdjęcie. To czarnoskóry mężczyzna z bagietką pod pachą i uśmiechem tak pięknym, jakby Paryż nic się przez lata nie zmienił. Potem na chwilę do kawiarni, w której Marek czytywał gazety i gdzie w Hiobie filmował go Rafał. Zajmujemy ten sam stolik, przy którym siedziała Beata z krótkimi włosami, statystująca w roli romantycznego Paryża. Nic się nie zmieniłaś, mówi Daniel, a Beata pięknie się zaśmiewa. Opowiadam, że to ona była Grupą Filmową Fargo, „Pod koniec zeszłego wieku nazwała się tak na cześć Joela i Ethana i tylko dzięki niej ruszałem się z domu”.

– Jeśli Hiob powstał dzięki tobie, to moje poznanie się z wami też dzięki tobie, a więc gdybyś nie była tak beztrosko skromna, nazwałbym cię Judą Machabeuszową, a tak zostań chociaż Emilią Plater…

Bierzemy taksówkę i jesteśmy punktualni, lecz Daniel nakazuje się spóźnić cztery i pół minuty. Mówi, że Grace Kelly już jako księżna o tyle się właśnie spóźniła, i w okolicach frankofońskich stało się to kanonem. W windzie bukiet czerwonych róż nerwowo wędruje z rąk do rąk. W końcu trafia się Danielowi, który ma go wręczyć pani domu. Drzwi windy otwierają się i przed naszymi oczyma rozpościera się penthouse otwarty na trzy strony Paryża. Nie on jest jednak ważny, bo na pierwszym planie stoi ona, kobieta, dla której tu jesteśmy. Wreszcie mogę zadziwić Daniela, wreszcie to ja sprawię, że dotknie historii. Nasza wspaniała przyjaciółka, która była wczoraj na spotkaniu w księgarni, teraz sama jest otwartą księgą.

Rytuał spacerowania z kieliszkami i podziwiania obrazów, jednak istotą sprawy jest moja prezentacja gościa, a jednocześnie opowiedzenie słówka o Isabelle Choko. Po chwili są już na ty i oglądanie listu Rilkego, kupionego przed tygodniem w Sotheby, przestaje być interesujące.

Podziwianie zakrętasów ludzkiej pamięci od dawna jest moim zajęciem, ale też od dawna nic mnie tak nie zdziwiło. Daniel uniósł powiekę, kiedy wspomniałem, że młodziutka Isabelle ryzykując życie w Auschwitzu, śmiało pociągnęła mamę na stronę, która dawała nadzieję na życie. Mama posiwiała w jedną noc i w selekcji zaliczała się do starych, a więc do gazu. Na wieść o przerzuceniu ich do obozu w Waldeslust, gdzie czekała nadludzka praca w zimnych lochach, a potem do Bergen-Belsen, gdzie mama umarła, druga powieka Daniela zaczęła drgać niebezpiecznie. Jednak myślał też o czymś innym i dopiero, kiedy pozwoliłem Isabelle dojść do głosu, niespodziewanie schylił się do ziemi i ucałował jej rękę.

– Przecież ja cię znam! Mama była z domu Galewska? Do apteki Galewskiej babcia posyłała mnie zawsze, kiedy przyjeżdżałem do Łodzi. Dwa razy widziałem tam dziewczynkę, która tak mi się spodobała, że przyrzekłem sobie ożenić się z nią.

– Mama miała dwie siostry, też miały apteki. – Isabelle, to chodzący zdrowy rozsądek. – Mówiono o nich, że są jak z Czechowa.

– Nie ma mowy o pomyłce. Apteka na Cegielnianej, wejście z rogu?

Od tej chwili, gdyby nie chęć kosztowania potraw i win, moglibyśmy już z Beatą wracać do hotelu. Trudno sobie wyobrazić czym dla naszych przyjaciół było to spotkanie. Przeżyli, co przeżyli, upadali, wstawali i szli do przodu, a po tylu latach są nadal atrakcyjni dla świata, by nie powiedzieć królewscy. Zetknąłem ze sobą dwa ludzkie cuda i chociażby dlatego warto było tu przyjechać. Tamta Łódź, której nie znałem, a którą często mam przed oczyma, w rzucanych przez nich słowach, brzmiała niczym Satie grany na dwa fortepiany, tyle że szybciej. Wreszcie, kiedy Isabelle wspomniała swojego nieżyjącego kolegę Romka, mogłem się wtrącić i pomyśleć, że nie jestem tylko tłem dla nich. Daniel znał go także, bo Roman Freund, syn właściciela najpiękniejszego sklepu z aparatami fotograficznymi, nauczył go obsługiwać nowego Zeiss Ikona. Bawię się kieliszkiem i jak gdyby nigdy nic oznajmiam, że z Romanem poznał mnie w Sztokholmie wspaniały Leo Kantor.

– Rozmawiałeś z nim? – Isabelle aż uniosła się na krześle. – Ciągle tak błyskotliwy?

– Niezwykle. Zgodził się wystąpić w filmie Stacja Radegast i opowiadając o Żydach z Czech, w dwóch zdaniach potrafił wytłumaczyć tajemnicę szybszego umierania ludzi zadbanych i o wiele zdrowszych.

– Cały Roman, w szkole potrafił w trzech zdaniach opowiedzieć o wojnie peloponeskiej. Proszony o szczegóły podawał ich tyle, że nauczycielka kazał mu siadać.

Widzę, że Daniel zmarkotniał, bo chwalono innego mężczyznę. Jednak odzyskał wigor, kiedy Isabelle opowiedziała mu, że w getcie wieczorami grała w szachy sama ze sobą, a w 1956 roku została najmłodszą w historii szachową mistrzynią Francji. Nie byłby moim Danielem, gdyby nie spytał czy może liczyć na partyjkę przy kawie. Zabrzmiało hucpiarsko, ale Isabelle zachowała się po królewsku.

– Moi goście muszą się czuć dobrze. Nie mogę dopuścić, abyś posmutniał. Opowiedz lepiej coś o sobie.

ANDRZEJ BART

Louise Glück „Mowa noblowska”

6 grudnia 2020 amerykańska poetka Louise Glück odebrała w swoim domu literacką Nagrodę Nobla. W wierszu „Wczesny grudzień w Croton-on-Hudson” (1967) pisała: „Zastój. Próbowaliśmy dostarczyć / bożonarodzeniowe prezenty, kiedy strzeliła opona / W zeszłym roku. Przy zakopanym fordzie sosny / Złamane przez burzę stały, z gołymi ramionami… / Chcę Ciebie”. Prezentujemy wykład noblowski poetki.

Anna Arno

Louise Glück

Mowa noblowska

Kiedy miałam pięć czy sześć lat, urządziłam sobie w głowie konkurs na najlepszy wiersz świata. Dwa doszły do finału: Mały czarny chłopiec Williama Blake’a i Swanee River Stephena Fostera. Chodziłam tam i z powrotem po sypialni w domu mojej babci w Cedarhurst, miejscowości na południowym wybrzeżu Long Island. Swoim zwyczajem, nie na głos, tylko w głowie, recytowałam niezapomniany wiersz Blake’a i śpiewałam, również w myślach, przejmującą, samotną pieśń Fostera. Nie wiem, jak to się stało, że zaczęłam czytać Blake’a. Pewnie rodzice mieli w domu kilka antologii poezji, obok popularnych książek politycznych,  historycznych i licznych powieści. Ale Blake’a kojarzę z domem babci. Nie była oczytana. Ale miała Blake’a, Pieśni niewinności i doświadczenia, a także maleńki zbiorek piosenek ze sztuk Szekspira, z których sporo nauczyłam się na pamięć. Szczególnie lubiłam piosenkę z Cymbelina; zapewne nie rozumiałam jej słów, ale słyszałam muzykę, kadencje, dźwięczny tryb rozkazujący, który nieśmiałemu, zlęknionemu dziecku musiał wydać się porywający. „Też go czeka piach i glina” (tłum. Stanisław Barańczak). Miałam taką nadzieję /1/.

© Nobel Media. Ill. Niklas Elmehed

Tego rodzaju konkursy, których stawką jest zaszczyt, dostojna nagroda, wydawały mi się czymś naturalnym. Nie brakowało ich w mitologii, która była moją pierwszą lekturą. Nawet jako małe dziecko uważałam, że najlepszy wiersz świata to najwyższe z możliwych wyróżnień. Tak zresztą byłyśmy z siostrą wychowane, że mamy ocalić Francję (jak Joanna d’Arc), odkryć rad (jak Marie Curie). Później zrozumiałam, jakie niebezpieczeństwa i ograniczenia wiążą się z tworzeniem hierarchii, ale kiedy byłam dzieckiem, przyznawanie nagród wydawało mi się ważne. Ktoś stanie na szczycie, widoczny z daleka i tylko to jest w tej górze interesujące. Mały człowiek u podnóża pozostawał niewidzialny.

Człowiek albo w tym wypadku wiersz. Byłam pewna, że Blake jakoś wie o moim konkursie, zależy mu na jego wyniku. Rozumiałam, że umarł, ale miałam poczucie, że w pewnym sensie nadal żyje, ponieważ zwracał się do mnie, za pośrednictwem wiersza, ale to był przecież jego głos. Mówił tylko, albo szczególnie do mnie. Czułam się wyróżniona, uprzywilejowana. Miałam też poczucie, że właśnie z Blakiem chciałam rozmawiać, że tak naprawdę obok Szekspira, z nim właśnie prowadziłam rozmowę.

Mój konkurs wygrał Blake. Ale później zdałam sobie sprawę, jak podobne do siebie były dwa wybrane przeze mnie wiersze. Wtedy, podobnie jak teraz, intrygował mnie samotny ludzki głos, który wyrażał słowa skargi lub tęsknoty. Poeci, do których z biegiem lat często wracałam to byli ci, w których dziełach ja, jako wybrany słuchacz, odgrywałam ważną rolę. Bliscy, uwodzicielscy, często bywali skryci i lubili tajemnice. To nie byli poeci, którzy wykrzykiwali przez megafony. Ani też poeci, którzy mówili do siebie.

Podobała mi się ta umowa, poczucie, że to, co mówi wiersz jest ważne, a zarazem osobiste, jak sprawy, o których opowiada się na spowiedzi albo terapii.

Ceremonia wręczenia nagród w gościnnej sypialni babci odbywała się w tajemnicy i dzięki temu była jakby przedłużeniem intensywnej więzi, jaką wytworzył wiersz: przedłużeniem, nie zaś naruszeniem.

Przez małego czarnego chłopca Blake mówił do mnie; chłopiec był ukrytym źródłem jego głosu. Nie było go widać, tak, tak małego czarnego chłopca nie było widać albo było go widać źle, tak, jak go postrzegał biały chłopiec – niezbyt przenikliwy i pełen pogardy. Ale wiedziałam, że mówił prawdę, że w jego przejściowym, śmiertelnym ciele jest ukryta rozświetlona, czysta dusza. Wiedziałam o tym, ponieważ w tym, co mówi czarne dziecko, w tym, jak opowiada o swoich uczuciach i przeżyciach, nie ma oskarżenia, potrzeby zemsty, tylko wiara, że w idealnym świecie, jaki został mu obiecany po śmierci, zostanie doceniony za to, kim jest i z nadmiaru radości ochroni bardziej narażone białe dziecko przed nagłym nadmiarem światła. To, że to nie jest realistyczna nadzieja, że to życzenie lekceważy rzeczywistość, sprawia, że wiersz jest rozdzierający, a przy tym ma głęboki polityczny sens. Krzywda i słuszny gniew, na którego przeżycie chłopiec nie może sobie pozwolić, od którego usiłuje obronić go matka, dociera do czytelnika czy słuchacza. Nawet, gdy tym czytelnikiem jest dziecko.

Ale publiczne wyróżnienie to inna sprawa.

Wiersze, które przez całe życie najżarliwiej mnie przyciągały to wiersze takie, jak opisałam, utwory, w których dokonany zostaje intymny wybór lub dochodzi do tajnego paktu, wiersze, w których słuchacz lub czytelnik w znaczący sposób uczestniczy, ponieważ do niego adresowane jest zwierzenie albo okrzyk. Czasami utwór wtajemnicza go wręcz w konspirację. „Jestem Nikim!”, mówi Dickinson, „A ty? / Czy jesteś – Nikim – Też? / Zatem jest nas aż dwoje? Jestem Nikim!” (tłum. Stanisław Barańczak). Z kolei Eliot proponuje: „Chodźmy więc, ty i ja, przed siebie, / W ten wieczór, rozciągnięty bezwładnie na niebie / Jak pacjent pod eterem na stole” (tłum. Stanisław Barańczak). Poeta nie zwołuje drużyny harcerskiej. Prosi o coś czytelnika. Inaczej niż, powiedzmy u Szekspira: „Do czego cię przyrównać? Do dnia w pełni lata?” (tłum. Stanisław Barańczak): Szekspir nie porównuje mnie do letniego dnia. Pozwala mi podsłuchać iskrzący wirtuozerią popis, ale wiersz nie wymaga mojej obecności.

W sztuce, jaka zawsze mnie pociągała, osądzający głos zbiorowości jest niebezpieczny. To, że indywidualna wypowiedź jest delikatna i narażona, dodaje jej mocy, a także sił czytelnikowi, mającemu swój udział w żarliwej prośbie lub zwierzeniu, które głos w wierszu wypowiada.

Co dzieje się z tego rodzaj poetą czy poetką, kiedy zbiorowość, zamiast skazywać go na wygnanie lub pomijać, bije mu brawo i wynosi na piedestał? Moim zdaniem taki poeta może poczuć się zagrożony, wywiedziony na manowce.

To jest temat, który porusza Dickinson. Nie zawsze, ale często.

Wiersze Emily Dickinson najżarliwiej czytałam jako nastolatka. Zwykle późno w nocy, kiedy dawno powinnam była już spać, na kanapie w salonie.

 

Jestem Nikim! A ty?

Czy jesteś – Nikim – Też?

 

I dalej, w wersji, którą wtedy czytałam i którą nadal wolę:

 

Aż dwoje nas, więc cicho bądź,

bo nas wygonią stąd.

(tłum. Kazimierza Iłłakowiczówna)

 

Dickinson mnie wybrała, rozpoznała mnie, kiedy tak siedziałam na kanapie. Należałyśmy do elity, byłyśmy towarzyszkami w niewidzialności, dzieliłyśmy fakt znany tylko nam dwóm, który nawzajem sobie gwarantowałyśmy. Dla świata byłyśmy nikim.

Ale co byłoby wygnaniem dla ludzi, którzy żyli jak my, w naszym bezpiecznym schronieniu pod zwaloną kłodą? Wygnanie zaczyna się wtedy, kiedy ten pień się usunie.

Nie mówię tu o szkodliwym wpływie poezji Emily Dickinson na nastolatki. Mówię o osobowości, która podejrzliwie traktuje życie publiczne lub postrzega je jako obszar, gdzie uogólnienia przysłaniają precyzję, a półprawdy zastępują szczerość i znaczące wyznanie. Dla przykładu: wyobraźmy sobie, że głos konspiratora, głos Dickinson, zostaje zastąpiony głosem trybunału. „Jesteśmy nikim, kim jesteś?”. Ten przekaz nagle brzmi złowieszczo.

Byłam zaskoczona, kiedy rankiem ósmego października poczułam ten rodzaj paniki, który tu opisałam. Światło było zbyt jasne. Skala przytłaczająca.

Ci z nas, którzy piszą książki zapewne pragną dotrzeć do wielu. Ale niektórzy poeci nie pragną dotrzeć do tłumu w sensie przestrzennym, do publiczności zgromadzonej na pełnej widowni. Myślą o tym, by dotrzeć do wielu w czasie, stopniowo, w przestrzeni czasu, w przyszłości, ale w pewnym głębokim sensie ci czytelnicy zawsze przychodzą pojedynczo, jeden po drugim.

Jestem pewna, że przyznając mi tę nagrodę, Akademia Szwedzka postanowiła docenić intymny, prywatny głos. Publiczna wypowiedź może go czasem wzmocnić lub rozszerzyć jego zasięg, ale nigdy nie może go zastąpić.

Tłum. ANNA ARNO

© THE NOBEL FOUNDATION 2020

 /1/ W oryginalne ten wers brzmi: And renownèd be thy grave – i niech sławny będzie Twój grób (przyp. tłum.).

 

Paweł Hertz o polskości

W ostatnim czasie zagłębiam się intensywnie w teksty pisane przez Pawła Hertza. Zaczęło się oczywiście od Zygmunta Mycielskiego i jego przyjaźni z Hertzem. Przyjaźni znaczonej godzinami wysłuchanej wspólnie muzyki oraz jakże zbliżonymi poglądami na kulturę i sztukę, jej rolę, znaczenie i oddziaływanie, czy też związek z europejską tradycją. Później pochłonęła mnie – wciąż nieukończona – detektywistyczna praca związana z dedykacją wierszy dla Mycielskiego. Tak, wiadomo, że Hertz dedykował przyjacielowi cykl Pieśni jesienne i zimowe, ale okazuje się, że to, co na pierwszy rzut oka oczywiste, w rzeczywistości jest o wiele bardziej zawikłane i skomplikowane. Podobnie zawiła jest historia i interpretacja jedynego dzieła Hertza, do którego Mycielski napisał muzykę – Nowego lirnika mazowieckiego. Ale o tym innym razem i w innym zapewne miejscu…

Tutaj chciałabym jednak przywołać tekst, który kilka dni temu poruszył mnie nie tylko mądrością i przenikliwością, ale i zaskakująco aktualną wymową. Mam na myśli szkic Polskość jako wspólnota otwarta, ogłoszony przez Hertza najpierw w czasopiśmie „Debata” (nr 1/1993) jako odpowiedź na ankietę pt. Kryzys polskości, a następnie włączony do tomu Patrzę się inaczej (Warszawa, PAVO, 1994). Autor rozpoczyna go słowami: „W moim przekonaniu «polszczyzna», czyli polskość, tak jak ją rozumiano i określano w okresach największych wzlotów umysłowości polskiej, była zaproszeniem dla wszystkich, otwarciem wspólnego domu”.

I dalej wyjaśnia: „Wynikało to zapewne przede wszystkim z tradycji Pierwszej Rzeczypospolitej, która – jakkolwiek organizowana przez Polaków – obejmowała ogromne obszary bardzo zróżnicowane narodowościowo, językowo, kulturowo i wyznaniowo. Polacy w tym państwie niewątpliwie dominowali, ale nie zaznaczali swej dominacji w sposób nazbyt jaskrawy, co w jakimś stopniu wyróżnia Pierwszą Rzeczypospolitą spośród innych formacji historycznych”.

Co może być zaskakujące, Hertz wiązał tę otwartość z katolicyzmem, odwołując się do pierwotnego, greckiego znaczenia wyrazu „katolicki” jako powszechny. W odniesieniu do tradycji naszego narodu Hertz pisze zresztą wprost: „Każdy, kto wchodzi w krąg polskości, musi mieć świadomość, że tutaj wszystko zaczęło się od chrztu. […] Tu się wszystko zaczyna od świętego Wojciecha; język, literatura, kultura, stosunki między ludźmi – wszystko jest przez chrześcijaństwo formowane. Jest lekkomyślnością atakowanie swego najistotniejszego dziedzictwa”. I dodaje: „Jeśli zachowujemy się w sposób intelektualnie uczciwy, musimy przyznać, że polska tradycja narodowa jest produktem działania społeczności, która kierowała się nauką Kościoła rzymskokatolickiego. I tylko tyle”.

Hertz, ze swą znajomością historii Polski, widzi też wyraźnie, że: „Okoliczności historyczne (rozpad Rzeczypospolitej, groźba wynarodowienia) spowodowały, że polskość otwarta, owa «polszczyzna», stawała się – wraz z narastającym zagrożeniem – polskością obronną, skupioną na obronie swojej tożsamości. Coraz częstsze stało się określanie polskości jako plemienności”.

Zaznacza przy tym, że owo poczucie plemienności nie jest niczym niezwykłym, wręcz przeciwnie, leżało ono przecież u podstaw powstania większości narodów, które dopiero „rozrastając się, traciły te cechy obronne i zaczynały promieniować na zewnątrz”. W sytuacji wieloletniej niewoli narodu polskiego, coraz częściej jednak dochodziło do rozumienia polskości właśnie w kategorii plemienności i obrony wąsko rozumianej tożsamości. Hertz pisze: „[W] polskim przypadku delikatność, czy nawet drażliwość pojęcia plemienności, polegała na ujawniającej się stopniowo jego dwuznaczności. Nie tylko bowiem oznaczając coś mianem plemienności włączano ludzi i ich dzieła w krąg kultury narodowej, lecz także, z upływem czasu coraz częściej, posługując się kryterium plemienności czy rdzenności, dokonywano eliminacji, wyłączenia. Tym sposobem polskość, rozumiana jako jeden z czynników stanowiących o równouprawnionej obecności w dziejach i kulturze Europy, owa polskość otwarta, szczodrobliwa, powszechna, czyli katolicka, wchodziła w coraz ostrzejszy spór z polskością pojmowaną jako odrębność, swoistość, plemienność”.

Paradoksalnie jednak Hertz wcale owej plemienności nie potępia. Z pełną świadomością, że nie wszystkim się to spodoba, argumentuje: „Nie mogę jednak zapomnieć, że owo węższe, wyodrębniające poczucie polskości, które od stu z górą lat jest przedmiotem niechęci jednych, uznania zaś drugich, należałoby traktować z większym obiektywizmem”. A dalej, zastanawiając się, dlaczego (a pisał to – przypomnijmy – na początku lat dziewięćdziesiątych) „tak wielu intelektualistów odnosi się z podejrzliwością do terminu «polskość» i dlaczego używanie takiej terminologii dla bardzo wielu ludzi w Polsce […] jest jak gdyby kompromitujące, pomniejszające”, odpowiada: „Dzieje się tak właśnie dlatego, że nie rozumiejąc historii kształtowania się tego pojęcia, nie rozumiejąc, że plemienność i narodowość wynikają z siebie wzajemnie, nie pojmuje się, iż bycie Polakiem, przyznawanie się do polskości, nie oznacza zamykania się na inne tradycje i inne narody”.

Tak też sam pojmował bycie Polakiem. Przez całe życie upominał się o dbałość dla własnej tradycji kulturowej, uważając za błąd odcinanie się od niej na rzecz fałszywie pojmowanego poczucia europejskości. W jego przekonaniu to właśnie posiadanie bogatej kultury narodowej świadczy bowiem najlepiej o naszych europejskich korzeniach i przynależności. Było to dla niego oczywiste. Stąd zresztą wynikała jego dbałość o zachowanie pamięci o rodzimej literaturze dziewiętnastowiecznej, którą (co w jego czasach nie było wcale powszechne) postrzegał w ścisłym związku z okresem zaborów i uważał za tylko w tym kontekście w pełni zrozumiałą. Stąd także zaangażowanie w prace edytorskie nad twórczością poetów polskich XIX wieku – i to nie tych największych, choć pisał i o Słowackim, i o Krasińskim, nie pomijając też oczywiście Mickiewicza i Norwida. Jednak bodaj najwięcej pracy włożył w ocalenie twórczości Teofila Lenartowicza i wielu innych, znacznie mniej znanych twórców dziewiętnastowiecznych. To im poświęcone jest opus magnum Hertza, czyli siedmiotomowy Zbiór poetów polskich XIX wieku (Warszawa, PIW, 1959–1975), o którym prof. Michał Głowiński pisał między innymi: „Antologia ta jest dziełem imponującym – z wielu względów. Przede wszystkim zdumiewa to, że została sporządzona przez jedną osobę, nie wspieraną przez nikogo instytucjonalnie (jakiej pomocy udzielał wydawca – Państwowy Instytut Wydawniczy – nie wiem), osobę działającą poza wszelkimi ośrodkami naukowymi (a trzeba pamiętać, że Hertz pracował w czasie, w którym komputery nie były jeszcze znane!). Gdyby przygotowania tak wielkiego komentowanego wyboru poezji polskiej XIX wieku podjęła się któraś z instytucji naukowych, byłoby to z pewnością dzieło zbiorowe, powołano by złożony z kilku osób zespół, zadbano by o prace zlecone, itp. Hertz należy do tej niezbyt licznej grupy uczonych, którzy wielkie projekty realizowali w samotności, polegając tylko na sobie. Będzie w tym niewątpliwie trochę przesady, nasuwają się jednak analogie z takimi wielkimi postaciami polskiej kultury, jak Samuel Bogumił Linde i Karol Estreicher”. („Pamiętnik Literacki” XCIV, 2003, z. 1)

Powróćmy jednak jeszcze do rozważań Hertza na temat polskości w cytowanym wyżej szkicu. Otóż czytając jego wnikliwe słowa, trudno nie myśleć o tym, co powiedziałby dziś, patrząc na toczące nasz kraj spory znacznie chyba głębsze i bardziej intensywne niż w czasie, kiedy pisał swój esej? Czy nadal stałby na podobnym stanowisku, broniłby tradycji i bliskiej swym przekonaniom, konserwatywnej z gruntu wizji Polski?

Oczywiście, nie znam odpowiedzi na te pytania. Brakuje mi też odpowiedniej wiedzy, by kreślić możliwe propozycje. Wiem jednak, że warto wczytać się w to, co Hertz miał do powiedzenia, podziwiając jego mądrość, przenikliwość, znajomość historii i literatury, a przy tym niespotykaną już dziś kulturę wypowiedzi. Im mocniej bowiem odczuwam dziś brak tego rodzaju głosów, tym chętniej szukam wskazówek, otuchy, a może niekiedy tylko (i aż) wytchnienia w tekstach zapisanych przed laty. Paweł Hertz pozostanie zapewne jednym z moich przewodników.

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Diana Pinto „Virtù. Pamięci Jacka Woźniakowskiego (1920-2012)”

23 IV 2020 roku minęło stulecie urodzin Jacka Woźniakowskiego. Przytaczam wiersz-wspomnienie wybitnej historyczki Diany Pinto. Diana Pinto jest między innymi autorką wspomnień „Entre Deux Mondes” (Odile Jacob, 1991) oraz portretu współczesnego Izraela „Israel Has Moved” (Harvard University Press, 2013). Mieszka w Paryżu. Wiersz pochodzi z niepublikowanego cyklu „Möbius Strip Poland”.

Anna Arno

Fot. Anna Włoch. Archiwum rodzinne

 

Diana Pinto

Virtù. Pamięci Jacka Woźniakowskiego (1920-2012)

 

Wszyscy kłaniali mu się na ulicy,

nieprawdopodobny polityk, raczej Król-Filozof:

przenikliwe niebieskie oczy, spokojne spojrzenie, orli nos,

nienagannie przystrzyżona broda. W innym życiu namalował go

Frans Hals: historyka sztuki, moralną wyrocznię.

 

Wyobrażam go sobie, gdy prosty jak struna, krążył

w tłumie kwadratowych mężczyzn, w tych wyrachowanych, drapieżnych

zimnych czasach, on, bliźniak papieża, zwyciężał wiarą,

nadzieją, miłosierdziem, w katolickiej virtù, a nie florenckiej Realpolitik,

jego sprezzatura żaden sierp i młot nie mogły rozkruszyć.

 

W gabinecie zasypanym książkami, łagodnie mnie wprowadzał

w labirynt dziejów swojego kraju, długo zanim go podzielili

oświeceni kanibale. Od przodka, który po Odsieczy Wiedeńskiej

przywiózł do domu ottomański namiot, tak delikatny

w swych wyblakłych różach, aż po matkę, która – tak łatwa do zidentyfikowania –

 

ukrywała Żydów – w swoich rozległych majątkach koło Lwowa, zanim

kraj na kółkach został popchnięty na zachód: niezakłócona ciągłość

rodzinnej tradycji, oparta na honorze, ze szczyptą sardonicznej dumy.

Parę słów o Białorusi i Ukrainie, o polskich

kresach: hybrydowe języki, pożyczone tkaniny,

 

rękodzieło, rosyjski niedźwiedź położył na nich łapę bez

polskiego udziału. Takie miał bardzo ludzkie słabostki.

On, który opanował „wysokie” języki w Europie koneserów, polszczyznę

ukochanego żydowskiego poety nazywał „zbyt doskonałą”. To mnie uderzyło,

ale nie było w tym cienia pogardy, tylko subtelna szpilka,

 

wbita, aby pokazać brakujące poecie podwórkowe

odzywki, psy myśliwskie i gramatyczne błędy,

na jakie tylko wyższe sfery mogły sobie pozwolić.

Podziwiałam jego absolutną uczciwość i zaangażowanie,

Przyjaźń bez granic. Służył wiecznej Polsce

z dala od jej zgiełku, w tym wąskim przesmyku pomiędzy

turniami religii i rysami historii,

jasny prawy mąż.

 

z angielskiego przełożyła ANNA ARNO

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Sąsiedztwo

„The New York Review of Books” wydaje też, jak wiadomo, książki. Najchętniej nie pojedynczo, tylko w seriach. Wpadła mi ostatnio w oczy zachęta do nabycia serii „World War II”, złożonej z sześciu tomów. Znalazły się w niej: Kaputt Curzia Malapartego, Na nieludzkiej ziemi, „w której polski malarz, pisarz i oficer rezerwy Józef Czapski bada masakrę tysięcy swoich kolegów, polskich oficerów, popełnioną przez radziecką tajną policję”, Siódmy krzyż Anny Seghers, Alles umsonst Waltera Kempowskiego, Caught Henry’ego Greena oraz Życie i los Wasilija Grossmana.

Większość tych książek jakoś do siebie pasuje, czy to na głębszym poziomie czy bardziej powierzchownie. Kaputt to świetny, żywiołowy reportaż, sam się broni (nawiasem mówiąc w jednym z polskich archiwów zachowały się dokumenty, związane z pobytem włoskiego pisarza-reportera na polskich Kresach pod niemiecką okupacją). Książka Kempowskiego tytułem – All for Nothing, Wszystko nadaremnie albo Wszystko na nic – przypomina tytuł monografii Erica Karpelesa o Czapskim: Almost Nothing, Prawie nic. Z kolei tytuł książki Greena (autora wywodzącego się z podobnych jak Czapski kręgów zamożnej arystokracji) wykazuje zaskakującą bliskość fonetyczną i literową z tytułem książki Malapartego (rzecz, napisana w roku 1943, dzieje się wśród strażaków, ratujących bombardowany przez Niemców Londyn). Grossman też w tym zestawie nie dziwi, jego epicka powieść napisana, jak zauważył tłumacz (Robert Chandler), „z właściwą Czechowowi subtelnością”, wbrew strasznym realiom, jakie przedstawia, jest oparta na przekonaniu o immanentnej roli dobra w człowieku.

A jak się rzecz ma z Anną Seghers? W pierwszej chwili zazgrzytało mi, przyznam, to nazwisko. Sam Czapski bodaj o niej nie pisał. Zajrzyjmy wszakże do numerów „Kultury”, której był przecie autorem i czytelnikiem; co tam o niej pisano?

Anna Seghers po wypadku, z córką Ruth

W trzecim krajowym numerze „Kultury” (1952) w opracowaniu zbiorowym o literaturze, sporządzonym przez Wojciecha Gniatczyńskiego, Janusza Jasieńczyka (Poray-Biernackiego) i Olgę Żeromską odnotowano „piękną powieść Anny Seghers Siódmy krzyż, jedną z najbardziej popularnych książek w Polsce powojennej”. Ponadto chwalono: „Druga znakomita książka tej autorki. świadomie niedoceniona przez krytykę marksistowską, to powieść Tranzyt, obrazująca dramatyczne przeżycia uchodźców niemieckich, uciekających przed posuwającymi się w Europie wojskami hitlerowskimi”. Podobnie w tejże „Kulturze” (1961 nr 10) Tadeusz Nowakowski dziwił się, czemu w Niemczech Zachodnich „student uniwersytetu monachijskiego nie zna Siódmego krzyża Anny Seghers i nie słyszał o pracach wybitnego filozofa niemieckiego Ernsta Blocha”. Po śmierci pisarki Witold Wirpsza napisał o Siódmym krzyżu: „Jest to powieść mistrzowska. Sposób narracji zapożyczony został z techniki filmowej: luźne pozornie sekwencje, zbliżenia i oddalenia komponują się w zwartą całość, język autorki jest stonowaną odmianą języka ekspresjonizmu niemieckiego, tendencja przebija silnie, ale nie natrętnie” („Kultura” 1983 nr 9). Czytając tę sylwetkę Czapski zapewne zwrócił uwagę na informację o studiach niemieckiej pisarki w Kolonii i Heidelbergu: „sinologia, historia sztuki, praca doktorska na temat: 'Żydzi i żydostwo w twórczości Rembrandta’”.

Warto ponadto sięgnąć do starej (1957) monografii Epika Anny Seghers, na której okładce widnieje nazwisko autora: Marceli Ranicki. Późniejszy „papież niemieckiej krytyki literackiej”, człowiek niewątpliwie wybitnie inteligentny, w pracy tej, pisanej z pozycji marksistowskich, dał jednak dość zniuansowany obraz twórczości Seghers. Przeglądając jego książkę pod kątem ewentualnych punktów wspólnych z Czapskim wynotowałem cytat z Siódmego krzyża: „Czuliśmy wszyscy, jak głęboko mogą się wedrzeć  zewnętrzne moce w duszę człowieka, lecz zarazem czuliśmy, że na dnie duszy istnieje coś, co jest niedotykalne i niezniszczalne”. Najciekawiej przedstawia się napisane w roku 1943, podczas pobytu na emigracji w Meksyku, opowiadanie, którego polski tytuł brzmi Za białym murem. Jego geneza wiąże się z wypadkiem samochodowym – potrącona przez auto pisarka parę godzin leżała na poboczu szosy, nim ją znaleziono i zabrano do szpitala, gdzie długo nie mogła odzyskać przytomności. Traciła pamięć, nie poznawała nikogo, mówiła od rzeczy. Ranicki pisze: „Długa rekonwalescencja sprzyja, jak wiadomo, rozmyślaniom, często sięgającym wstecz do okresów młodości i dzieciństwa. Pisarz, który znalazł się na granicy życia i śmierci, widzi wiele zjawisk w nieco innej perspektywie niż poprzednio”. W takich okolicznościach powstało wspomniane opowiadanie. W meksykańskich realiach pisarka cofnęła się pamięcią do dzieciństwa, do napisanego kiedyś na żądanie nauczycielki dokładnego opisu szkolnej wycieczki. I spróbowała skonfrontować tamtą chwilę z późniejszymi losami swoich koleżanek.

Ranicki: „Przejście od teraźniejszości do odległej przeszłości, w której odbyła się owa wycieczka, jest wprawdzie raptowne, ale w pełni uzasadnione skojarzeniem wizualnym: biały mur meksykańskiej zagrody przypomina narratorce podobny mur okalający gospodę, w której niegdyś zatrzymała się w czasie wycieczki szkolnej. Przekroczywszy bramę w owym murze autorka pogrąża się we wspomnieniu niby we śnie”.

Tu już bliżej jesteśmy klimatów Czapskiego. Zwracam uwagę na wzmiankę o skojarzeniu wizualnym. Ten biały mur wpisuje się w ciąg asocjacji, u którego początku jest obraz Vermeera i „kawałek żółtej ściany” w scenie śmierci Bergotte’a w arcydziele Prousta (które Czapski czytał po raz pierwszy w całości w czasie rekonwalescencji po ciężkiej chorobie).

Pisząc o Za białym murem Ranicki, rzecz znamienna, posługuje się terminologią malarską: „Jednakże Biały mur nie jest tylko skromnym rysunkiem ze szkicownika malarza przygotowującego się do większego fresku, lecz nosi wszelkie cechy artystycznie skończonego utworu”. Zakończenie prologu do opowiadania, „wyrażające w nieco zaszyfrowany sposób wiarę w sens życia” (Seghers: „Uczono nas od dzieciństwa, żeby nie poddawać się ulegle czasowi, lecz ujarzmiać go w jakikolwiek sposób. Nagle przypomniało mi się polecenie nauczycielki, która kazała mi opisać dokładnie szkolną wycieczkę. Postanowiłam […] wykonać nałożone na mnie zadanie”) przypomina tak ważne dla Czapskiego poczucie obowiązku, rozumienie literatury jako zadania.

I tak sąsiedztwo Czapskiego z Anną Seghers powoli staje się na swój sposób całkiem bliskie…

JAN ZIELIŃSKI

 

Brat Osip

Dla Julii Juryś,

z podziękowaniem

za wspólne przekładanie Celana

„Nigdy nie byłem niczyim rówieśnikiem” – deklarował Mandelsztam w przekładanym przez Celana utworze. W okresie, gdy autor Fugi śmierci czuł się niezrozumiany i pozbawiony rozmówcy, myśl o wiadomości wysłanej w butelce napawała go otuchą. Wiersze Mandelsztama podsunął mu tłumacz Emmanuel Raïs wiosną 1958 roku. Olśniony, natychmiast zaczął przekładać: w ciągu tygodnia ukończył czternaście utworów. „Znałem Celana od prawie dwóch lat i nieraz mu pomagałem – pisał księgarz i bibliofil Aleksiej Struve. – Potem «zakochał się» w Mandelsztamie i kupił wszystkie jego książki, które miałem na stanie. […] Opracowuje tom przekładów Jesienina. Ale jego bogiem jest M[andelsztam]”. […]

Mandelsztam, podobnie jak Celan, nieraz tłumaczył wiersze, ale dla Rosjanina było to znienawidzone, przymusowe zajęcie. O ile jednak mierził go przekład jako obowiązkowa, terminowa praca, wypowiadanie na głos cudzych wersów odczuwał jak zmysłową przyjemność. Bliskie Celanowi musiały być jego refleksje z Rozmowy o Dantem: „Usta pracują, uśmiech daje napęd wierszowi, mądrze i dziarsko pąsowieją wargi, język ufnie tuli się do podniebienia. Wewnętrzny obraz wiersza nierozdzielnie wiąże się z niekończącą się sekwencją min, którymi mieni się twarz rozprawiającego, przejętego bajarza. Kunszt mowy zniekształca nam właśnie twarz, rozsadza jej spokój, narusza maskę…”. Czytanie poezji Mandelsztam porównuje z wędrowaniem, próbą dotrzymania kroku innemu poecie. W Meridianie Celan powie: „Wiersz jest samotny. Jest samotny i w drodze. Kto go pisze, jest wespół z nim w drodze”.

Paul Celan, 1938

W 1933 roku Mandelsztam wyobrażał sobie szaleństwo przekładów swojej poezji:

I może być, że w tej minucie

Na język Turków właśnie mnie

Jakiś Japończyk przeniósł z czuciem,

Wniknąwszy w samej duszy sens.

W rzeczywistości jeszcze ćwierć wieku później Mandelsztam nie był autorem powszechnie dostępnym i znanym. Przygotowany przez Celana, złożony z czterdziestu pięciu wierszy tomik był w gruncie rzeczy pierwszym obcojęzycznym wyborem. Po jego wydaniu w 1959 roku entuzjastycznie zareagował Klaus Demus: „Z serca cieszymy się z Twojej wspaniałej nowej książki, to wielkie osiągnięcie. […] Twój osobisty dar wolnego przekładu (słowo to nie brzmi najlepiej) jest dla mnie nadal nieprzenikniony […]. Wydaje się, że mówisz za niego, wydaje się, że stoi przy Tobie i […] przekazał Ci język, abyś mógł w nim mówić”.

Celan podkreślał, że przekłady Mandelsztama są dla niego równie ważne jak własne wiersze. Jego pamięci poświęcił Różę niczyją (1963). Ten tom pisał jakby na dwa głosy i cztery ręce. Otwiera go buńczuczna, piętrząca inspiracje Piosnka opryszków i rzezimieszków. W ostatnich zwrotkach tego utworu Celan zaszyfrował nazwisko Mandelsztama:

I do Friuli nas pognało.

Tam by, tam by.

Drzewo migdału w kwiecie stało,

Mandelbaum, Bandelmaum.

Mandelbaum, Trandelbaum.

Ale i Machandelbaum.

Chandelbaum.

Celan cytuje Wir zogen in das Feld (Ruszyliśmy w pole) – szesnastowieczną pieśń landsknechtów. Zaraz potem przywołuje obraz kwitnącego migdałowca. Słowo Mandelbaum (drzewo migdałowe) poddaje serii przekształceń: znaczących albo brzmiących jak językowe łamańce. Trandelbaum to dawna forma słowa Trendel, które oznacza kółko, zębatkę, ale również rupiecie – Trödel. Machandelbaum przywołuje makabryczną baśń braci Grimm, gdzie okrutna macocha morduje pasierba, a następnie podaje go w potrawce jego ojcu. Siostra zabitego zakopuje jego kości pod Machandelboom, co w dialekcie dolnoniemieckim oznacza krzak jałowca. Wreszcie słowo Chandel w jidysz oznacza świecę. W tym sensie drzewo obsypane świeczkami można skojarzyć z siedmioramienną menorą. Wszystkie te przekształcenia krążą wokół nazwiska Mandelsztama, które można tłumaczyć jako „gałąź migdałowca”.

Imię Mandelsztama – wprost bądź zaszyfrowane – pojawia się we wszystkich czterech cyklach Róży niczyjej. Tym samym Celan podjął wątek zainicjowany przez rosyjskiego poetę:

Po trzykroć błogosławiony, kto wprowadza do pieśni imię:

Pieśń upiększona imieniem

Żyje dłużej od innych –

Sam Mandelsztam wykorzystywał poetycki potencjał swojego nazwiska. Upamiętniając nędzne mieszkanko pod skarpą w Woroneżu, ironicznie pytał:

A to jaka ulica?

Ulica Mandelsztama.

Co za nazwisko miał ten człowiek!

Czy je obracać tak czy owak –

Pokrętność wciąż ta sama. […]

Wśród rozmaitych wersji dedykacji Róży niczyjej Celan rozważał również wariant: „Poecie. Człowiekowi. In Memoriam Aeternam”. Mówiąc o nim, mówił o sobie: „trzeba zrozumieć, że wiersze M. nie są, jak nieraz się o nich mówiło, «hermetyczne», tylko znacznie bardziej otwarte, widoczne gołym okiem i próbują to wyrazić w odmętach swojego czasu”.

ANNA ARNO

Cytowany fragment pochodzi z biografii Celana autorstwa Anny Arno, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego w 2021 roku. 23 listopada 2020 minęła setna rocznica urodzin Paula Celana.

 

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek