Miała kasztanowe włosy i zielone oczy. Moja przyrodnia, starsza siostra. Dużo starsza, urodziła się 7 września 1939 roku, w piwnicy, podczas bombardowania. W dniu kiedy nasz ojciec Zbigniew, zgodnie z apelem pułkownika Umiastowskiego, wyszedł z Warszawy na Wschód. Wrócił po roku, ale jego małżeństwo już się rozpadało.
Wychowywała ją matka, Wanda. Z wykształcenia historyczka, po wojnie pracowała w Polskim Radiu, często jeździła na inspekcje lokalnych rozgłośni. Krystyną opiekowała się wtedy nasza babcia Zenobia, a czasami brat Wandy, Andrzej Więckowski, który w 1956 roku wyszedł z więzienia, gdzie siedział za wojenną (WRN) i powojenną konspirację. Wyszedł przetrącony. Miał szaleńcze jazdy alkoholowe. Opowiadała mi koleżanka Krysi, Janka Kumaniecka, że w ich obecności, dostał kiedyś ataku i próbował usmażyć na patelni kota.
W okresie dojrzewania, zaczęły się kłopoty psychiczne Krysi, ale z dokumentacji medycznej nie wynika, kiedy właściwie zdiagnozowano u niej schizofrenię i kiedy zaczęto ją leczyć. Koledzy z ASP, długo nie orientowali się w sytuacji. W ich towarzystwie nigdy nie przejawiała agresji, wydaje się, że gdy dopadała ją choroba, wycofywała się w bezpieczne miejsce.
Po maturze, próbowała zdawać na filozofię i na psychologię, ale się nie dostała. Psychiatrzy w ogóle odradzali jej studia. Jednak za pierwszym podejściem, trafiła na ASP, choć Aleksander Rafałowski mówił mojej mamie.: „Nic nie umie, ale wykazuje wiele pasji, potem się okaże”. „Nic nie umie”, „nie potrafi” — tak mówiono, kiedy oblewała egzaminy na studia — bliscy wątpili w jej talent malarski. Mówiono tak również do niej, bo w jednym z wierszy pisze przecież: „Jedno umiem, choć nic nie potrafię”.
Była w pracowni Eugeniusza Eibischa, chciała przenieść się do Aleksandra Kobzdeja. Malarstwo zajęło ją do tego stopnia, że zupełnie zarzuciła poezję, a miała już za sobą publikacje w „Nowej Kulturze” (wspólnie z Joanną Pollakówną i Barbarą Sadowską) i w „Almanachu Młodych”.
Najważniejszym poetą był dla niej Gałczyński. W cudem ocalonej walizce pamiątek po Krysi, którą dostałem niedawno, znalazłem przepisane przez nią Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich — także dla mnie jeden z najważniejszych, a może najważniejszy wiersz poety.
Jak wspominał jej ostatni chłopak, Andrzej Goreń, do mieszkania przy Nowym Świecie, ściągali koledzy Krystyny z Akademii — na przykład Ryszard Gieryszewski, a także poeci. Bywali tam Miron Białoszewski, Stanisław Grochowiak, Zbigniew Jerzyna. Jej najbliższymi przyjaciółkami były Krystyna Mazurówna i Ewa Skarżanka.
Pochłaniała książki w ogromnych ilościach, a kiedy zaczynała czytać, całkowicie odcinała się od otoczenia. W ten sposób w tydzień potrafiła przeczytać wszystkie wydane po polsku powieści Emila Zoli. Jej ulubionymi bohaterami byli Myszkin i Szwejk — dwa „głuptasy” zderzające się ze światem.
Z takim zapamiętaniem, jak powieści, przyjmowała też teatr. Dwa razy w 1961 roku, zdarzyło się, że w trakcie spektaklu weszła na scenę — najpierw w teatrze Współczesnym, w trakcie Kochanego kłamcy Kitty’ego, z udziałem Antoniny Gordon-Góreckiej i Andrzeja Łapickiego, a potem w Ateneum — Hannie Skarżance i Jackowi Woszczerowiczowi. Zatrzymywała akcję sceniczną. W „Teatrze” ukazał się felieton Edwarda Csató Herostratesówna, który interpretował zajścia, jako przejaw młodzieżowej arogancji i autoreklamiarstwa.
Zamykano ją w szpitalach psychiatrycznych — w Kościanie i w Tworkach. Uciekała, czasem zabierając ze sobą innych pacjentów, włóczyła się, a potem głodna i brudna, przyjeżdżała do nas, do Podkowy Leśnej i moja mama szorowała ją w wannie. „Zjawiła się, jak zjawa” — pisała gdzieś mama. I znikała, jak zjawa.
Mam jej obraz malowany w Tworkach albo po wyjściu z Tworek. Na pierwszym planie drzewa, a w tle wysoki, szary mur, okalający szpital. Ten mur, w połowie obrazu się urywa, odsłania jakąś żółtą dal. Mówiłem, że widać, jak bardzo chciała wyrwać się na wolność, a jej przyjaciółka poprawia mnie — z tego świata.
Nie mogła znieść leczenia, otępiających leków. Od chorobowych omamów, gorsza była „normalność’”, gdy czuła się, jak mówiła „pusta i tłusta”. Dużo piła i odurzała się lekami.
W stanie całkowitej świadomości, odkręciła gaz. W dniu własnych imienin, 13 marca 1962 roku. Wszystko starannie przygotowała, okleiła drzwi, klucz gdzieś odłożyła. I podobno potem, może rozpaczliwie go szukając, miotała się po mieszkaniu. Chciała wrócić, ale było za późno.
Schodzący się po południu goście, składali przyniesione bukiety, wokół martwego ciała. Tak twierdził Andrzej Goreń — ale to chyba obraz zmyślony. Pierwszymi gośćmi, musieli przecież być lekarze pogotowia.
Miała bujne życie emocjonalne, choć podczas przesłuchania w Tworkach, sprytnie to ukryła. Przez pewien czas związana była z Mokpokpo Muki Kodzo Drawim — togijskim studentem socjologii na Uniwersytecie Warszawskim, który podczas pobytu w Polsce, zagrał jedną z głównych ról w filmie Cafe pod Minogą. Kiedyś zaprosiła go do nas na Wigilię, a on pomylił linie kolejowe i zamiast przyjechać kolejką EKD do Podkowy, pojechał linią średnicową do Brwinowa. Bmął cztery kilometry przez śniegi. W towarzyszącym mu wianuszku dzieci, dla których musiało być to szczególne doświadczenie Wigilijne. Mokpokpo zrobił doktorat z socjologii i wrócił do Togo. Zmarł kilka lat temu.
Była też zakochana bez wzajemności w aktorze Andrzeju Antkowiaku, a potem w Ewie Skarżance. To w jej mieszkaniu, podczas sceny zazdrości, próbowała wyskoczyć przez balkon. Mówiono, że „emocjonalnie napastowała” Hannę Skarżankę.
Na pewno była osobą bigender, co widać w zachowanych fragmentach jej prozy.
Kochała drzewa. Zdarzało się w Podkowie, że wychodziła nago i namiętnie obejmowała brzozy w lasku przed naszym domem. Najbliższa z nich występuje w opowiadaniu Krystyny Krzywa droga. I właśnie, kiedy pewnego marcowego dnia przechodziliśmy z naszą gosposią kolo tej brzozy, powiedziała mi: — Twoja siostra umarła. Nie ojciec, nie mama, ale ona mi to oznajmiła.
Ojciec chyba jej nie rozumiał, nie zawsze umiał ją kochać, irytowały go ekscesy córki.
W jednym z listów do mamy pisał: „Telefonik od Krystyny: — Babcia powiedziała, żebym do ciebie zatelefonowała. — Tak, mówiłem z babcią o tym. — Więc słucham cię. — Nie, to ja ciebie słucham. — Ja nie mam do ciebie żadnego interesu. — To po co do mnie dzwonisz? — Bo myślałam, że ty masz. — To, jak ty będziesz miała, to zadzwoń”.
Przypominam sobie takie ich nie-rozmowy, które później odtwarzałem W Teatrzyku za Kanapą. Występowały w nim pacynki kota i małpy, które tak właśnie dialogowały, jak tata z córką. Co myślał wtedy, siedząc na widowni?
A jednak zdarzały się im chwile lepszego kontaktu. „Krystyna idzie do fryzjera — pisał — robi manicure, kładzie nową sukienkę i jedzie w niedzielę do Wandy, a potem idzie ze mną na popołudniówkę, na te Parady i wraca ze mną do domu”.
W apogeum jej choroby, ojciec był bezrobotny, miał zakaz druku, całą rozgałęzioną rodzinę utrzymywała moja mama, pisząc kryminały. W pewnym momencie, Krystyna wytoczyła ojcu proces o alimenty, choć pomieszkiwała u nas, jak dawniej. Tata zaprosił do Podkowy jej przyjaciół, wzywał ich pojedynczo do siebie, na pięterko i przesłuchiwał — zbierał dowody przeciw niej, przepuszczającej pieniądze na alkohol i leki. To działo się na dwa miesiące przed jej śmiercią. Dlatego w 1968 roku, kiedy ojciec był już śmiertelnie chory, Kazimiera T. biegała po uniwersytecie i mówiła: — Dobrze mu tak, własną córkę doprowadził do samobójstwa.
Ale czy wiem, tak realnie, co to znaczy być z kimś chorym psychicznie?
Zapiski lekarskie ze szpitala w Tworkach, są świadectwem nie tylko jej cierpienia ale też oporu, jaki stawia światu, który jej nie rozumie. Udzielając wywiadu, trzyma się twardo, gdy chce, zamyka dostęp do siebie albo po prostu, z pełną świadomością mówi nieprawdę czy też kluczy.
Wiele lat później, po raz pierwszy przyśniła mi się, choć już wiele miałem snów o powrotach zmarłych — że przyjeżdżają (najczęściej ojciec), po długiej podróży, nieobecności. Jestem pewny siebie, w swoim nowym, innym życiu — bez nich, ale czuję się w obowiązku jakoś tłumaczyć, że dom jest inaczej urządzony. A teraz Krystyna, w kolorowej sukience, włosy spięte w kitkę. W ręku trzyma walizkę. Jest nam miło, choć ona raczej milcząca. Nagle mówię: — A wiesz, jak ciebie nie było, wydałem tomik twoich wierszy.
Ona jakoś nie okazuje entuzjazmu, a ja też nie chcę szukać książki, bo przypominam sobie tę notatkę na końcu, że „umarła”. Więc plączę się w rozmowie. Wreszcie daję jej tomik, a ona: — Dlaczego nie napisałeś, że „popełniła samobójstwo”. Przecież umrzeć i popełnić samobójstwo, to co innego. Widzisz, trzeba pisać prawdę.
Zachowała się jedna tylko wspólna nasza fotografia. Zima, ja w sankach rozparty, a Krysia ciągnie mnie, widać, że jej ciężko. Ofiarowywała mi dużo czasu i uwagi. Czasami wydaje mi się, że puszczała do mnie oko. jakbyśmy zawiązywali szajkę przeciwko dorosłym.
Psychiatrzy mówili, a w rodzinie to chętnie powtarzano, że miała „atrofię uczuć”.
Wiele nas łączy, mieliśmy wspólny język, zachwyty teatrem. Krysia świadomie przyjmowała w wierszach, a zwłaszcza w prozie, dziecięcą perspektywę. Dawaliśmy sobie metafory i nie wiem już które z nich wymyśliła ona, a które ja, jak „palce mi się śmieją”. Dopiero teraz, ktoś opowiedział mi o jej spacerach nago, po dachach domów przy Nowym Świecie. A moja skłonność do dachów — skąd? Może to ona po raz pierwszy zabrała mnie na dach? W jej opowiadaniu, włączonym do tej książki, ożywają talerze. Nie wiem, co skłoniło mnie, żeby wiersz o niej, zacząć właśnie od zmywania naczyń. Może nazbyt aż wiele mi się kojarzy?
Mogłaby mnie nie lubić, bo zabrałem jej miejsce. A przecież razem z ojcem, stała pod oknami szpitala na Madalińskiego, następnego dnia po moim urodzeniu. Tata informował mamę: „Miałem wczoraj rozmowę z Krystyną. Wiadomość o Piotrze, przyjęła entuzjastycznie”.
Czasami puszczała mi w nos dym z papierosa. Dym przemieszany z oddechem.
Pamiętam jej ciemnozielony sweter. Jego sploty i ciepło.
Posłowie do tomu Krystyny Mitzner „Po mojej stronie”. Teksty i obrazy ocalone podał do druku Piotr Mitzner. Warszawa, TChu, 2020.
Post scriptum. Tabu. Sedno
(dopisek dla „Prób”)
Coś pominąłem, czegoś nie dopowiedziałem. Nie ze wstydu. Nie chciałem obciążać tym jej książki. Teraz już chyba można, bo otworzyła się jakaś droga, usta, które mówią.
Dokładnie pamiętam jej nagość, kiedy moja mama szorowała ją w wannie, a ja patrzyłem przez uchylone drzwi i ona się do mnie uśmiechała po swojemu, zawadiacko. I wtedy kiedy wybiegała w brzezinę przed naszym domem, żeby się przytulać do jednego, wybranego chudego drzewa.
Włosy jej pamiętałem dobrze, ale zobaczyłem je znów kilka miesięcy temu, na dnie walizki, w której schowane były jej obrazy. Plastikowa torebka, a w niej garść włosów. Pewnie obciętych przez matkę już po śmierci Krysi. Zachowały miękkość, kolor i blask.
Kluczowy moment rozpoznania, jak w dobrze napisanej tragedii. Pani Wercia, moja niania idzie ze mną, mijamy ukochaną brzozę Krysi i: — Twoja siostra umarła. A co ja? Nie wiem. Tylko w głowie szum. Jaka siostra? Przecież nikt nie mówił mi, że mam siostrę. To była Krysia. Dziewczyna. Kobieta. Moja. Nie mówili mi, bo byłem za mały, nie mówili, żeby nie wchodzić w rodzinne zawiłości — jeden ojciec, dwie matki.
A jak ona mówiła do mnie? Braciszku? Piotrusiu? Nie pamiętam.
To wszystko tylko formy.
Kiedy mówię: „K”, muszę powiedzieć: „r”, a potem po kolei: „y”, „s”, „t” i znowu: „y”, a potem: „n” i „a”. Kiedy już powiedziałem: a, mogę zacząć cały alfabet od początku.
PIOTR MITZNER
Na drugi dzień, nie był już gościem, a jeżeli nawet był, to takim, który odwiedzał mnie od dawna. Nie usiadł na miejscu, które mu wczoraj wskazałem, tylko chodził po pokoju, dotykał książek, czego nie lubię. „Wkładaj je proszę, tam skąd wyciągnąłeś”, oglądał obrazy i zdjęcia. Sam nawet zrobił sobie kawy, a nawet zapytał czy już piłem.
– To twoi rodzice? Do kogo jesteś bardziej podobny, do mamy czy do ojca? A ten dzieciak to kto? Tak wyglądałeś przy pisaniu Rien ne va plus? Gdybym wiedział, za grosz nie miałbym zaufania. Wściekły jestem, bo gdzieś polubiłem tę książkę…
– Wczoraj, kiedy poszedłeś, odwiedziła mnie przyjaciółka. – Kłamię dla jego dobra. Nie mogę dopuścić, aby mi wszedł na głowę.
– Niepoprawny kobieciarzu, żona za próg, a ty pozwalasz odwiedzać się pięknym kobietom?
– Rzeczywiście piękna, lecz Bubi jest starsza od ciebie.
– To na pewno mądra, powiedziała coś ciekawego? – W oku jednak błysk zazdrości.
– Dożyła setki i była najwspanialszym cicerone po Łodzi. Przewodników powtarzalnych miałem tylko troje, właśnie ją, Arnolda Mostowicza i ojca. Oprócz tego oczywiście setki ludzi, których zaczepiałem słowem, jeśli tylko czułem, że mieszkali tutaj przed wojną.
– Nie pamiętam, czy ci mówiłem, ale miałem babcię w Łodzi. Zasymilowana od dwóch pokoleń. Moja mama była harcerką, a ojciec nie wierzył w boga, ale często z nim rozmawiał. Jak teraz o tym myślę, to na stare lata jestem taki sam. Nie wierzę, ale jak się dzieje w świecie coś złego, to próbuję boga zawstydzić. Trochę jak dziecko, które niby wie, że lalka nie odpowie, ale pyta i odpowiada za nią. Nie śmiej się, proszę ze mnie.
– Czy zauważyłeś coś w rodzaju uśmiechu?
– No dobrze opowiedz o swojej Bubi, tylko staraj się streszczać, bo chcę dzisiaj trochę nadgonić.
– Matka Bubi, Eufrozyna Zabłocka uciekła z córeczką od bolszewików, mając godzinę na zabranie dobytku. W Łodzi zaczynała od zera, by po dziesięciu latach stać się pierwszą krawcową niemieckiej i żydowskiej plutokracji. Każdego roku jeździła do Paryża, aby na pokazach podpatrywać, co nowego u Jeana Potou i innych wielkich. Potem w hotelu z pamięci rysowała modele, w których już za chwilę miały paradować pierwsze damy miasta. Bubi w tym czasie dorasta, staje się dobrą partią i z mężem Wiktorem wprowadza się do jednego z pięknych domów, które zaczęły powstawać w Polsce po ulgach podatkowych z 1933 roku. Do śmierci obdarzona fenomenalną pamięcią, opowiedziała mi o innym wspaniałym domu, który wybudowali jej znajomi, którzy, jak jej mama, także zaczynali w Łodzi od zera.
– Naprawdę chcesz mi opowiadać o domu? W mieście, w którym, co drugi dom, jak pałac?
– Proszę, skup się na chwilę na kimś, kto nie jest tobą. Jeżeli pani Eufrozyna znała się na najlepszych jedwabiach, to małżeństwo Krotoszyńskich specjalizowało się w resztkach, czyli szmatach, jak się wtedy mówiło. Ich początki, to mała budka na Widzewie, lecz od kiedy dostali wyłączność na resztki materiałów od dwóch wielkich fabryk, zaczęli poważnie zarabiać, rozprowadzając je po kraju. Wtedy jednak żadnego zbytku, mieszkali bardziej niż skromnie, a Amelia Krotoszyńska nigdy nie zamówiła sukni u Eufrozyny, i jeżeli o coś prosiła, to tylko o przeróbki. Wszystkie zarobione pieniądze wkładali w budowę domu marzeń i w tym nie znali umiaru. Projekt został zamówiony u Pawła Lewego, niezwykle uzdolnionego architekta, którego losami interesowałem się zanim jeszcze usłyszałem opowieść Bubi. Windy sprowadzono z Magdeburga, marmury z Szydłowca i wreszcie pani Amelia mogła się cieszyć kuchnią, którą wykończono specjalnie pod jej gust. Co najważniejsze jednak, zamożni łodzianie błyskawicznie wykupili wszystkie mieszkania i zaczęto się wprowadzać. Jedno z nich, na drugim piętrze, zajął profesor Starzyński z Warszawy, który za chwilę miał zostać ordynatorem w szpitalu na Zagajnikowej. Do słonecznej kawalerki wprowadził się Stanisław Weingarten, najbliższy przyjaciel Brunona Schulza, a jednocześnie największy kolekcjoner jego prac. Zbiór, który przechowywał w swoim mieszkaniu, jak mówią, przewyższał wszystko, co z Schulza do dzisiaj udało się zebrać.
– Schulz, to był ktoś. Bardzo chciałbym go poznać. Nie żyje, prawda? – uśmiechał się z wyraźnym zamiarem sprowokowania mnie.
– Nie słyszałem tego pytania. Wybucha wojna i jedna z pierwszych bomb trafia w luksusowy dom, na szczęście nie powodując większych szkód. Do pachnących jeszcze nowością mieszkań wprowadzają się teraz niemieccy dygnitarze. Mieszkają cztery lata i uciekają. Wtedy dom państwa Krotoszyńskich przejmują we władanie pisarze i pisarki, i traktują go jako zdobycz po Niemcach, zapominając o jego prawowitych właścicielach. To tak, jakby wprowadzano ich do Pałacu w Wilanowie zaraz po niemieckich i węgierskich żołnierzach, którzy tam mieli siedzibę, i przeczytalibyśmy potem, że któryś chwali się marmurową wanną po gaulaiterze Schilke, a nie po Janie III Sobieskim.
– A odbieranie zagrabionego? „Może to nie ołtarz Wita Stwosza, ale też uczestniczyłem w reparacjach wojennych”. Mogli tak myśleć?
– Kto wie. Duże wrażenie zrobił na mnie wyczyn mojego potem ulubionego szekspirologa, a wtedy jeszcze młodego poety. Wprowadził się do domu na Bandurskiego jako jeden z pierwszych. Dozorca oprowadził go po wszystkich pięknych mieszkaniach, a on wybrał dla siebie skromne, trzypokojowe, od frontu, na drugim piętrze. I po latach opisał scenę, jeszcze nie szekspirowską, ale na pewno godna tragedii greckiej. Wyobraź to sobie. Ogarnia go nagła wściekłość. Na Niemców oczywiście, bo swoje przeżył. Przeczytam ci kawałek:
„Otworzyłem szeroko okno. Z pokoju sypialnego wychodziło na podwórze. Naprzód wyrzuciłem przez okno jeden z nocnych stolików. Potem zacząłem się mocować z łóżkiem. Było ciężkie, ale dałem mu rady. Wytaskałem materac, potem rozwaliłem ramy i wszystko jak stało wyrzucałem z drugiego piętra na podwórze. Wyrzuciłem jeszcze poduchy, kapy, a na koniec fotografię małżeńską. Zrobiła się noc. W pokoju zawiało mrozem. Zamknąłem okno”.
– Przyznasz, że gniew godny Achillesa, ale też i Rzymian, którzy nie wahali się zrzucić kogo trzeba ze Skały Tarpejskiej.
– No nie wiem. A jeśli to było łóżko profesora? Przecież Niemcy wprowadzając się tam, nie wyrzucili eleganckich mebli.
– Poczekaj, bo teraz do opowieści wkrada się Szekspir, który w przyszłości całkowicie zawładnie autorem. Posłuchaj tego kawałka:
„Jestem nieporządny, ale M. była chyba absolutem nieporządku i domowej anarchii. Nigdy nie sprzątała, nie myła naczyń, nawet sama myła się i czesała dopiero przed spaniem. Każdy z trzech pokoi starczał nam nie dłużej niż na tydzień. Kiedy już nie można było w nim wytrzymać, zamykaliśmy go na klucz i przenosiliśmy się do następnego. Po miesiącu całe mieszkanie z kuchnią było już w stanie zupełnego rozkładu. Przenosiliśmy się wtedy na dzień lub dwa do gościnnych pokoi Czytelnika i przywoływaliśmy Niemki z obozu pracy przymusowej, nie wiem jak to się w końcu nazywało, do sprzątania. Chwaliły to sobie zresztą, bo dostawały parę groszy, coś do zjedzenia i czasem nawet niedopitą butelkę wódki”.
– Czujesz, chyba że kiedy to się rozgrywało, mógł młody poeta nie odczuć dreszczu na plecach. Po latach jednak, kiedy spisywał swoje wspomnienia, i był już panem od Szekspira, na pewno wiedział, że nieświadomie stał się jedną z jego postaci. Zemsta tak wyrafinowana jest godna najlepszego pióra. Ugodzić Niemca sztyletem flejtuchostwa, i to na zimno, bez gniewu, a nawet ze szlachetną wyrozumiałością, to jakby bycie Hamletem, który się nie mazgai…
– I nakazuje spółkować matce z Klaudiuszem, na zawłaszczonym tronie. To dla mnie za brutalne.
– Pokażę ci ten dom… Lubię go dla architektury, ale też prywatnie, od kiedy z Pawłem Śpiewakiem uzgodniliśmy, że mógł być w nim poczęty…
– Moja babcia była niezwykle elegancką kobietą i mogła u pani Eufrozyny zamawiać suknie. To miłe z twojej strony, że o niej wspomniałeś. Nie pytam kim jest Paweł Śpiewak, bo nie chcę się rozpraszać w opowieści. A więc teraz ty słuchaj, kiedy…
ANDRZEJ BART
„Na skraju” to część powstającego dopiero cyklu „Metafizyka codzienności”, którego autor, poeta węgierski Ákos Győrffy jest trwale związany z Zakolem Dunaju. Inspiracją dla kolejnych krótkich tekstów tego cyklu są fotografie Attili Végha, a światem, w którym autor zbiera do nich materiał – poznawana podczas licznych wycieczek natura: Dunaj, lasy w górach Börzsöny, Balaton.
Teresa Worowska
Ákos Győrffy
Na skraju
Natura obdarowuje nas czasem obrazami, których nie potrafimy zrozumieć, które opierają się naszemu trzeźwemu spojrzeniu. Oto rozpościera się przed nami obraz, a my patrząc na niego czujemy, że niesie nam jakieś przesłanie, ale nie pojmujemy go, choć do nas jest ono zaadresowane. „Człowiek wśród nich przechodzi jak symbolów lasem” – pisze Baudelaire w wierszu Oddźwięki [tłum. Antoni Lange]. Gdy chodzę po lesie, często przypomina mi się ten wers.
Język natury, język lasu staje się zrozumiały, gdy przyjmiemy, że przemawia do nas poprzez symbole. Nie odwołują się one do naszego rozumu, nie próbują dotrzeć do racjonalnej świadomości, bo symbolu nie można zrozumieć, można najwyżej przeczuć jego znaczenie. Człowiek archaiczny poznał i przyswoił sobie język znaków, jakimi przemawia natura, a ten język jest pokrewny mowie snów. Dlatego zaludnił góry i lasy rusałkami, chochlikami, skrzatami i rozmaitymi niezwykłymi istotami. Nie warto podchodzić do tego racjonalnie, to nas do niczego nie przybliży. Bo choć natura naprawdę nie była nigdy zamieszkana przez te istotki, jej inspiracje oblekały się w duszy ludzkiej w takie właśnie formy. Bliskie światu snów, bo i w naturze jest coś przypominającego sen, jakby korzenie obu tkwiły w krainie, do której nie mamy dostępu. Jakby korzenie natury – podobnie jak korzenie człowieka – ciągnęły żywotne soki ze świata nadprzyrodzonego.
Fot. Attila Végh
Już kiedyś o tym pisałem, ale teraz znów pojawiło się przede mną pamiętne przeżycie z dziedziny leśnych inspiracji. Wiele lat temu na wycieczce złapał mnie wiosenny deszcz. Schroniłem się pod starym bukiem, by pod jego rozłożystą koroną przeczekać ulewę. Stałem oparty o pień, gdy nagle ujrzałem przed sobą obraz: gorzko płaczącą młodą kobietę opartą o ten sam pień. Szlochała wręcz histerycznie. Jej ubranie i fryzura wydały mi się staroświeckie. Tak wyglądały i ubierały się na wycieczkę kobiety w latach dwudziestych zeszłego wieku.
Obraz ten sprawił, że nieoczekiwanie ogarnęła mnie burza uczuć, jakbym zaczął przejmować jej rozpacz. Niewiele brakowało, bym się rozpłakał jak ona, choć nie miałem ku temu żadnego powodu. Po jakimś czasie deszcz ustał i obraz kobiety rozpłynął się powoli. Spostrzegłem wówczas, że pień drzewa jest niemal pokryty wyrytymi na nim sercami. Takie serca z monogramami czy innymi napisami często można spotkać na pniach drzew, ale nigdy w życiu nie widziałem ich tylu naraz w jednym miejscu! Najwyraźniej nie byłem jedynym człowiekiem, którego w minionych dziesięcioleciach dotknął ból tej dawnej kobiety. I to odczucie skłoniło wielu do pozostawienia tu śladu własnych miłosnych emocji.
Nie umiem i nawet nie próbuję rozwikłać tego przeżycia. Gdybym na siłę szukał jakiegoś wyjaśnienia, powiedziałbym może, że drzewo zachowało wspomnienie gwałtownego wybuchu rozpaczy tej nieznajomej kobiety i ono zapisało się w delikatnej strukturze starego buka. Takie przeżycia pomagają zrozumieć świat, w którym ludzie dawnych wieków poruszali się swojsko. Pewnie w ten właśnie sposób rodziły się wierzenia dotyczące związanych z rozmaitymi miejscami dobrych lub złych duchów, których obecność ludzie na to wrażliwi (lub otwarci) na swój sposób odczuwali.
Niedawno trafił mi w ręce artykuł, w którym autor opowiada o przeszłości znanej i lubianej również przeze mnie okolicy. Wyjaśnia, dlaczego nazywa się ona właśnie tak, jak się nazywa – Ispilály (czasami pisane przez „j” na końcu słowa, ale nie ma to znaczenia). Otóż jest to lekko zniekształcone słowo ispotály, jak dawniej nazywano szpital; od końca XVIII wieku tak jest ona zaznaczana na mapach.
W tym czasie przez kraj przeszła epidemia dżumy i to miejsce wyznaczono przyjezdnym dla odbywania kwarantanny. Musieli tu spędzić czterdzieści dni pod strażą wojska. Znajduje się tu źrodło i blisko stąd do miasteczka Nagymaros, pewnie dlatego wybrano ten teren. W Ispilály, na granicy pastwiska i bukowego lasu stoi jeszcze stara chata stróża, w której dawniej czasami chroniłem się na noc. Dokładnie pamiętam, że któregoś razu podczas leśnej wyprawy zanocowaliśmy tam z przyjacielem i wieczorem przy kubku grzanego wina rozmawialiśmy o dżumie. Pojęcia nie mam, dlaczego akurat o niej i jak doszliśmy do tego tematu. Może właśnie wówczas czytałem książkę Alberta Camusa. Ale nie jestem pewien, próbuję tylko szukać jakiegoś wyjaśnienia, żeby uniknąć nawet pozoru przesadnej mistyfikacji tego faktu.
A zresztą, być może to wszystko w ogóle nie ma nic wspólnego z mistyką. Być może granice obserwacji i odczuwania biegną po prostu nie tam, gdzie je wytyczyliśmy. Wszystko wkazuje na to, że zarysowaliśmy wokół siebie świat zbyt ciasny, i wygnaliśmy z niego wszystko, na co nasz racjonalny światopogląd nie potrafił dać wyjaśnienia. A terenów leżących poza tymi granicami odtąd już po prostu nie przyjmowaliśmy do wiadomości.
Ale te tereny, niezależnie od naszych wyobrażeń, pozostały i jak najbardziej istnieją, tylko powoli opadły na dno ciemnego oceanu naszej podświadomości. Nie ma już złych ani dobrych duchów, zniknęły nimfy opiekujące się źródłami i koboldy ukryte w jaskiniach. A właściwie istnieją, tylko zmieniły się w zwiewne, przeźroczyste i senne impresje, które czasami z jakichś nieznanych przyczyn przekraczają granice wyznaczonych im rezerwatów.
Ich obecność czujemy wtedy jakby na skraju świadomości i dlatego wydaje się nam, że to wszystko tylko śnimy.
Mnie też wydaje się, że prześniłem większość najważniejszych wydarzeń z czasu spędzonego w naturze. Ale może w ciagu całego mojego życia te krótkie jak błysk senne mgnienia były jedynymi chwilami jawy?
tłum. TERESA WOROWSKA
Od lat z uporem godnym lepszej sprawy upominam się o biografie naszych wielkich artystów teatru. W szczególności przedstawiciele tego niezwykłego pokolenia, które tworzyło świetność polskiego teatru po II wojnie światowej, zasługują na spisanie losów życiowych i zawodowych. Na rzetelne biografie wciąż czekają przecież: Tadeusz Łomnicki, Gustaw Holoubek, Konrad Swinarski, Jerzy Grotowski, Kazimierz Dejmek, Zygmunt Hubner, Aleksander Bardini, Adam Hanuszkiewicz, Bohdan Korzeniewski, Andrzej Łapicki, Zbigniew Zapasiewicz – tę listę można by jeszcze dopełniać kolejnymi nazwiskami reżyserów, aktorów, scenografów, także krytyków (czy np. Jan Kott nie powinien już dawno mieć swojej biografii?). Gdy czytam książki Andrzeja Franaszka o życiu Czesława Miłosza i Zbigniewa Herberta, biografię Gombrowicza autorstwa Klementyny Suchanow, czy ostatnio pracę Anny Arno na temat Konstantego Jeleńskiego, to myślę ze złością: dlaczego to nasi teatrolodzy nie potrafią w równie fascynujący sposób zająć się życiorysami artystów teatralnych?
Na tej liście braków osobne miejsce zajmuje Erwin Axer. Co prawda kilka lat temu ukazała się książka Elżbiety Baniewicz Erwin Axer. Teatr słowa i myśli, ale była to bardziej monografia jego twórczości i pozostawiała niedosyt. Teraz pojawił się tom pt. Kto to był Erwin Axer? będący pokłosiem sesji zorganizowanej przez Instytut Teatralny i Akademię Teatralną na stulecie urodzin reżysera w 2017 roku. Jak piszą redaktorzy, Paweł Płoski i Michał Smolis: „W założeniu książka obejmuje z jednej strony wątki z biografii Erwina Axera, uważnego świadka historii XX wieku – z drugiej, koncentruje się na głównych polach jego zawodowej aktywności: reżyserii, kierowaniu teatrem, pisarstwie”. I trzeba przyznać, że zamiar w dużej mierze się udał: rzeczywiście powstał „portret wielokrotny”, który poprzez trafny wybór poszczególnych aspektów życia i twórczości Erwina Axera układa się w plan biografii, która powinna jeszcze powstać.
Na tytułowe pytanie książki otrzymujemy szereg cząstkowych odpowiedzi. Kilka tekstów przypomina niejako „mit założycielski” Erwina Axera, czyli jego wiedeńsko-lwowskie korzenie, edukację w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej i spotkanie z najważniejszymi nauczycielami, wśród których byli: Leon Schiller, Tymon Terlecki i Jerzy Stempowski. Przypomniane są doświadczenia wojenne, tragiczna strata najbliższych: ojca i brata, ucieczka przed zagładą we Lwowie, ukrywanie się w okupacyjnej Warszawie, udział w powstaniu – to wszystko pozostawiło trwały ślad, który odbijał się w twórczości Axera (zarówno teatralnej, jak i pisarskiej), ale pewnie też pozostał intymną częścią jego postawy wobec świata.
Część opublikowanych w książce artykułów przypomina ważnych dla Axera ludzi, z którymi ściśle współpracował: scenografkę Ewę Starowieyską, Jerzego Kreczmara czy aktorów, którzy w jego teatrze, a także w życiu zajmowali szczególne miejsce: Zofię Mrozowską i Tadeusza Łomnickiego. Osobne miejsce w tomie poświęcono zagranicznym pracom Axera: w USA, Związku Radzieckim, Niemczech i w Austrii. Są też wspomnienia uczniów czy asystentów, choć tu chciałoby się wzbogacić ten fragment o głos któregoś z aktorów czy aktorek, którzy mają najdłuższy staż współpracy z Axerem.
Oczywiście na ponad 20 tekstów zgromadzonych w tomie nie wszystkie wydają się jednakowej rangi, choć szczęśliwie niewiele jest takich, które irytują teatrologiczną sztampą lub są popisem kuriozalnej ekwilibrystyki interpretacyjnej. Być może gdyby myśleć o przyszłej biografii Axera trzeba by jeszcze parę tematów pogłębić lub dodać. Na pewno jego „gry z władzą”, które zasygnalizowała Maria Napiontkowa, domagają się szerszej analizy. Przecież Axer był jedynym bodaj przykładem dyrektora teatru, który utrzymał się na stanowisku od 1949 do 1981 roku, a więc przetrwał okres stalinowski, odwilż, małą stabilizację gomułkowską wraz z wypadkami 68 roku i wreszcie czas pozornej gierkowskiej prosperity lat 70., zakończonej wybuchem sierpniowych strajków. Odszedł zresztą z dyrekcji Teatru Współczesnego niejako na swoich warunkach, wskazując następcę w osobie Macieja Englerta, co też w realiach życia teatralnego PRL-u było sytuacją wyjątkową. Ile w tych „grach” Axera z polityką było zręczności dyplomatycznej, ile oportunizmu, ile odwagi, ile respektu władzy dla reżysera, a ile jego strachu przed nią? – to są pytania, na których odpowiedzi mogą być niezwykle ciekawe i pouczające.
Innym tematem z biografii Axera, który sprawił, że miał swoją legendę, były jego relacje z kobietami. W książce Kto to był Erwin Axer? są stosownie dyskretne o tym wzmianki, choć wydaje się, że chyba nie da się stworzyć portretu artysty bez pełniejszej obecności nietuzinkowych kobiet, które były jego partnerkami w pracy i w życiu.
Dla redaktorów wydawnictwa Próby i jego przyjaciół z pewnością najciekawsze mogą być ostatnie teksty w tomie: Biblioteka Erwina Axera Maryli Zielińskiej i Światopogląd Erwina Axera autorstwa Jagody Hernik-Spalińskiej. Pokazują one bowiem artystę jako namiętnego czytelnika literatury, bez której nie byłby tym, kim był. Maryla Zielińska przytacza całą listę lektur określnych przez Axera mianem „do snu”, do których wracał najchętniej. Wśród nich znalazły się m.in. Rozmowy z Goethem Eckermanna, Trylogia Sienkiewicza, poezja w różnych językach – romantycy polscy i niemieccy, Iwaszkiewicz, Miłosz, kryminały (przygody Jamesa Bonda w oryginale), reportaże Bruce’a Chatwina (w tłumaczeniu na niemiecki), Eseje o kulturze Eliota, Szkice piórkiem Bobkowskiego, „Zeszyty Literackie”. Last but not least na liście znajduje się Jerzy Stempowski (Eseje dla Kassandry i Od Berdyczowa do Rzymu). I jeszcze jedna pozycja: Próby Montaigne’a, o których Zielińska pisze: „W domu były dwa komplety, jeden musiał mieć bez przerwy pod ręką”.
O fascynacji Axera Montaignem wspomina też Jagoda Hernik-Spalińska, przywołując jego wypowiedź: „Montaigne’a lepiej rozumiem na starość niż w młodości”. Ale bez Prób nie byłoby Ćwiczeń pamięci – dzieła Axera, które paradoksalnie może jeszcze mocniej utrwala obecność artysty w naszej kulturze, bo przecież dziedzina, którą uprawiał zawodowo, znika bezpowrotnie. Hernik-Spalińska pisze: „Erwin Axer, w przeciwieństwie do Montaigne’a, miał szczęśliwe dzieciństwo przy naturze równocześnie radosnej, afirmującej życie i ludzi. Jednak wojna i jej skutki dla wrażliwej, refleksyjnej, ale też przecież radosnej natury Axera, podobnie jak u Montaigne’a opartej na sprzecznościach, kazały szukać ukojenia w pisaniu, w niekończących się ćwiczeniach i próbach”.
*
Miałem okazję parę razy spotykać się z Axerem, chociaż należę do pokolenia, które nie mogło być świadkiem jego największych dokonań teatralnych. Uważam niestety, że ich znaczenie pozostaje zamknięte w historii teatru XX wieku. Nie ma chyba już możliwości, aby nawiązać do tradycji, którą reżyser wyznaczył. Oddaliśmy się od niej bardzo daleko – w teatrze i poza nim. Ale może właśnie dlatego warto do osoby Erwina Axera wracać i jednak wciąż o nim pamiętać. Choćby właśnie po to, by wiedzieć, jak bardzo jesteśmy inni.
Ilekroć wspominam Axera, zawsze pojawia mi się taki obraz: jestem, nie wiem jakim cudem, na próbie generalnej Komedianta Bernharda w Teatrze Współczesnym. Czyli musi być czerwiec 1990 roku. Gdy po zakończeniu spektaklu idę do wyjścia, widzę z tyłu widowni pulpit reżyserski z lampką i za nim stojącego Erwina Axera, który przegląda jeszcze egzemplarz sztuki. Myślę sobie: ale to historia – uczeń Schillera, ten legendarny Axer, który zrobił na tej scenie tyle pamiętnych przedstawień z tym wielkim Łomnickim. Spotkali się jeszcze raz po latach. Nikt wtedy nie wiedział, że oglądamy ostatnią teatralną rolę Łomnickiego.
WOJCIECH MAJCHEREK
Ciepło psów i esencja, niepoznana, psiości
Czesław Miłosz
Kiedy tkwiłam w brzuchu matki, wylegiwał się na mnie jej pudel imieniem Kajus. W ten sposób niejako przez osmozę zaczęły się moje związki z psami. W domu zawsze jakieś się kręciły. Najdłużej Samba, duża pudlica obsypana medalami, bez reszty oddana matce. Później airdale terier Tramp, uwielbiający jazdę na skuterze. Przez niego pojęłam, że trzeba bardzo uważać z nazywaniem naszych braci młodszych. Spuszczony ze smyczy Tramp, jak to tramp, dawał nogę i można go było zachęcić do powrotu, zatrzymując trudną do zdobycia taksówkę. Psisko z impetem wskakiwało do środka, taksówkarz wrzeszczał „Z psem nie jadę!”, a ja wpinałam w obrożę karabińczyk i wyciągałam drania z kanapy, mówiąc wyniośle, że wcale nie miałam tego zamiaru.
W dalszej kolejności był jamnik gładkowłosy imieniem Alt. Przystojniacha, ale charakter podły, jak to u jamnika. Kąsał rękę, która go karmiła, i to do krwi. Podobnie miał Jerzy Giedroyc ze swoimi spanielami, nazywanymi nieodmiennie Black I, II, III… Jeden z tych Blacków na starość, głuchą i ślepą, zawsze wylegiwał się na podeście schodów na górce, gdzie mieszkał Józef Czapski. Ledwie widzący malarz potknął się w ciemności o psa i runął ze schodów. Stracił przytomność, a gdy ją odzyskał w szpitalu, uwierzył, że jest z powrotem elewem w Korpusie Paziów w Sankt Petersburgu i mówił wyłącznie po rosyjsku. Cudem doszedł do siebie w dziewięćdziesiątej którejś wiośnie życia. Ostatni ze spanieli w Maisons-Lafitte był złoty, więc nie mogąc być Blackiem, dostał imię po nowym wówczas urządzeniu Fax. Ten dopiero gryzł, nawet chłopca od rzeźnika, dostarczającego do „Kultury” mięso. Po prostu dureń.
Wracam do Alta. Chyba mnie nie lubił, bo parę razy zadekował się w sąsiedztwie i tylko dzięki rozpaczliwym kartkom jego ulubienica – mała dziewczynka – odprowadzała mi go do domu. Na spływach kajakowych siadywał na dziobie i wpatrywał się w wodę, łowiąc wzrokiem ryby. Zgodnie z imieniem, był bardzo mowny. Któregoś razu, gdy wpłynęliśmy na okolone lasem jezioro, szczeknął, a echo odpowiedziało mu stokrotnym ujadaniem. Zjeżył się wtedy i podkulił ogon, słysząc tak wielu przeciwników naraz. Bo normalnie był nieulękły i podgryzał paznokcie napotkanym dogom. Na terenach zielonych najpierw kosił zębami trawę i następnie przystępował do kopania. Znikał w tych jamach po czubek ogona. No po prostu jamnik.
Fot. Renata Gorczyńska
Temat psów, kotów i innych domowników jest śliski, bo grozi popadnięciem w sentymentalizm. Sypanie anegdotkami też niewiele pomaga, bo głównie są one przedmiotem zachwytu opowiadającego. Wychowałam się na powiastkach o psach, więc wiem, o czym mówię. W kolejności lektur była to Daszeńka Karela Čapka, Puc, Bursztyn i goście, Powrót Lassie w wersji filmowej, W pustyni i w puszczy z bohaterską Sabą. Odstępstwem od ckliwej literatury kynologicznej był Biały kieł Jacka Londona i oczywiście Pies Baskerville’ów.
Odkryciem dla mnie była poezja Mickiewicza, poety prawdziwie kochającego psy. Dość przypomnieć sobie jego bajki, przede wszystkim Golono, strzyżono („Mieszkał Mazur blisko Zgierza, / Któremu zginęła suka”). Morał: ludzie głupieją na punkcie własnych psów. To znaczy, pewna ich część. Bo w Polsce wszystko dzieli się obecnie na pół, także w sposobie traktowania psów. Jedni je katują, inni wydadzą ostatni grosz z emeryturki na ich leczenie.
Tu zdradzę pewien sekret: gdy przed laty przygotowywałam głośne czytanie Pana Tadeusza w studiu koncertowym Polskiego Radia, zagłębiłam się w literaturę przedmiotu. W rezultacie odkryłam dwa – moim zdaniem – wiekopomne fakty. Po pierwsze, splątane wątki qui pro quo w naszej epopei narodowej nasunęły mi powiązania ze Snem nocy letniej. Poprosiłam o pomoc kolegów z Muzeum im. Adama Mickiewicza. Ci sprawdzili, że jedną z pierwszych książek, jakie kownianin sprowadził sobie z księgarni wysyłkowej w Hamburgu, był tom czterech dramatów Szekspira, ze Snem… w pierwszej kolejności. I zapewne Pan Tadeusz byłby dużo bardziej rubaszny, gdyby nie krzyki oburzenia jego ultrapatriotycznych słuchaczy na wieczorach poetyckich w Paryżu. Domagano się od wieszcza etosu na miarę Wielkiej Emigracji, a nie jakichś tam mrówek przeszkadzających kochankom w lubieżnym uścisku w krzakach. I Mistrz Adam ugiął się. To pęknięcie jest bardzo widoczne w połowie poematu.
Druga rewelacja ma więcej wspólnego z głównym tematem niniejszych rozważań. Zadam pozornie proste pytanie: kim są bohaterowie Pana Tadeusza? Proszę, śmiało. Nie, nie Zosia i Tadeusz, nie Jacek Soplica i Horeszko, lecz Kusy i Sokół, dwa charty, występujące w każdej z dwunastu ksiąg. Na poparcie tej śmiałej tezy powołam się na drugie wydanie Pana Tadeusza, bardzo dziś rzadkie, z sylwetkami dwóch chartów na karcie tytułowej i dlatego przez znawców nazywane „z pieskami”. Najwyraźniej i ten element graficzny komuś wadził, bo zniknął z dalszych wydań. Zwyciężyło czako i szabla, jeśli nie w druku, to w domyśle.
Z książek o psach, jakie miałam w ręku, wcale mnie nie uwiódł bestseller amerykańskiego dziennikarza Johna Grogana Marley i ja, ani nawet film zrealizowany na jej podstawie. Byłam w związkach serdecznych z czterema labradorami, więc autor niczego nowego mi nie objawił. Wspomnę tu tylko o pierwszym z nich, Zbigniewie Czarnym, dzięki któremu mój mąż Andrzej niemający przedtem takich domowników, poznał największą miłość swojego życia (skromnie usuwam się w cień). Zbigniew, czy raczej Zbygniew, trzeba wiedzieć, jest bardzo starym imieniem słowiańskim i oznacza tego, który (po)zbył się gniewu. Jednym z pierwszych Zbygniewów w Polsce był książę panujący na przełomie XI / XII wieku.
Temu psu na wszystko pozwalaliśmy, bo Andrzej z powodów filozoficznych nie zamierzał ograniczać jego sfery wolności. Zbigniew, rodowity Amerykanin, był panem w naszym domostwie kundli. Należał do grona mistrzów pływackich. Skakał z klifów w stanie Maine, celując z wysokości dwóch pięter w kipiel oceanu. Zawsze w takich razach zbierał grupkę cmokierów. Płynął pod prąd dzikiego strumienia górskiego najeżonego porohami. Tarzał się w śniegu na szczytach Alp, o mało nie zsuwając się w przepaść. Zażywał kąpieli w Atlantyku podczas zimowego sztormu, pchając przed sobą nie patyki, lecz bale. Do tego natychmiast rozpoznawał na ulicy ludzi mówiących po polsku i z zachwytem do nich biegł, budząc ich popłoch. Pewnego razu, idąc ludną Madison Avenue, skoczył do pewnej pary. Tu lekko się pomylił, bo ludzie rozmawiali ze sobą po czesku. Czyli znał języki słowiańskie.
Zbigniew dostał imię na cześć Zbigniewa Brzezińskiego, który właśnie wtedy został doradcą do spraw zagranicznych jedynego prezydenta, którego lubiłam: Jimmy’ego Cartera. Gdy zakomunikowałam to profesorowi podczas konferencji Polskiego Instytutu Naukowego, serdecznie się roześmiał. Nieco gorzej zapowiadała się sprawa z wizytą Herbertów, zaproszonych do nas na obiad w paryskim mieszkaniu. Upomniałam Andrzeja, żeby nie zwracał się do niego polskim imieniem, lecz odpowiednikiem angielskim, Zbigi, koniecznie z pominięciem „Z”. Nic z tego. Wiecznie łakomy labrador, dybiąc na smakołyki ze stołu, strasznie się naprzykrzał, czym spowodował okrzyk Andrzeja „Zbigi, poszedł sobie!”. Herbert natychmiast to podchwycił. „To piesek nazywa się Zbigi, czyli Zbigniew? Chodź tu chłopie, daj mi pyska”. Tak oto okazało się, że zawołany kociarz poważał również psy. Andrzej nazywał swego faworyta „ludzkim psem”, albo dla odmiany „psim człowiekiem”.
Czwartego z moich labradorów, kremowego szczeniaka, sprowadziłam z Anglii. Miał taki długi rodowód, że chyba wywodził się z dynastii normandzkiej. Nie miał w sobie nic z żywiołowej natury poprzednich trzech, nie był gwałcicielem ludzkich nóg i reprezentował samą słodycz, niczym lody waniliowe. Miał bardzo wyszukane imię rodowodowe, ale na co dzień najchętniej reagował na słowo „Mały”. Prócz mrowia zalet odznaczał się jedną wadą: nie znosił samotności. Pracując wtedy w Polskim Radiu, stale musiałam obmyślać, komu go podrzucić. Udało mi się zjednać kwiaciarza z budki opodal gmachu radia. Podczas wakacji dzieci kwiaciarza brały go do ogrodu z basenem swojej majętnej ciotki. Odbierałam Małego mokrego jak wydra, z uśmiechem na pysku.
Bo niektórzy bracia mniejsi naprawdę potrafią się uśmiechać, ukazując uzębienie lub tylko unosząc kąciki warg. Do takich należał mój ostatni towarzysz, wielorasowiec Milas (imię wzięte z moich Rozmów z Czesławem Miłoszem). Na początku wydawał mi się paskudą, ale stopniowo odkrywałam jego niebanalną urodę. Znajda przygarnięty w Borach Tucholskich okazał się największym mędrcem spośród moich domowników. Czarniawy, ze znakami podpalania, ważył góra siedem kilo, miał ogon zwinięty w obwarzan, wąski pysk jamniczy i oczy niczym diamenty. Trafiał bezbłędnie w Borach do wybranki swego serca – bernardynki, uwięzionej za płotem dziewięć kilometrów od mojej chaty. Wracał, kiedy sobie życzył, ku rozpaczy Małego, wyglądającego go po nocy. Ale Pan Milas nie przepadał za swoim labradorem i był okropnym zazdrośnikiem. Groźnie warczał, gdy jego towarzysz wagi ciężkiej gramolił się na łóżko.
Na jego urodzie poznali się Włosi, gdyśmy razem pojechali na kilka miesięcy do Toskanii. We Florencji przechodnie pochylali się nad nim ze słowami „Piccolo canino! Que bello! Przyjmował te hołdy z godnością, do nikogo się nie łasił. Dożył bodaj osiemnastu lat, bo weterynarz nie mógł dokładnie określić jego wieku.
Mając tyle własnych i zaprzyjaźnionych psów, nie mogę wyjść z podziwu nad różnorodnością osobniczych charakterów nawet w obrębie tej samej rasy czy miotu. My im nie przypisujemy tak typowo ludzkich cech, jak zakochanie, poczucie wstydu, przewrotność, etc. One je po prostu mają. A my co? Mamy węch ich mocy? Instynktownie wiemy, jak rozróżnić wroga od przyjaciela? Potrafimy bezwarunkowo kochać? Eee, mogłabym napisać rozprawę O wyższości psa nad człowiekiem.
Bodaj najlepszą książką, jaką przeczytałam na ten temat, było wnikliwe studium natury pewnej owczarki niemieckiej, adoptowanej przez naczelnego bibliotekarza w New York Public Library. Autor (wstyd powiedzieć, wypadło mi z pamięci jego nazwisko) skupił całą uwagę na swojej domowniczce i jej potrzebach – fizycznych i duchowych. Wyszedł z tego portret, którego nie powstydziłby się laureat Nobla Konrad Lorenz, światowej rangi specjalista od etologii, czyli zachowania zwierząt. Współczesne badania w tej dziedzinie poszły daleko naprzód, dziś wiemy już wiele więcej o fenomenie psa czy kota domowego. Kot doktor swoim mruczeniem potrafi podobno naprawiać astronautom układ kostny nadwerężony po stanie nieważkości, Pies diagnosta jednym niuchem wykrywa w moczu chorego groźne nowotwory. Aż strach się bać ich przenikliwego wzroku.
A co do kotów, to zostawiam temat na następną miniaturę z cyklu Opowieści dziwnej treści.
RENATA GORCZYŃSKA
Mieszkam wśród drzew. Długie gałęzie starego orzecha pukają do mych okien, jakby to były potężne ramiona baśniowej postaci, rośliny obdarzonej głosem, wolą, marzeniami. Staram się myśleć o drzewach jak o przyjaciołach, choć zwykle nie znam ich imion, nie rozpoznaję cech szczególnych. Ale gdy patrzę teraz na te bezlistne ramiona wzniesione wysoko ku szarym błękitom, z siną linią horyzontu w tle, czuję się szczęśliwy, spokojny, serce nie drży, nie ucieka.
Lubię oglądać drzewa na obrazach. Pewnego sierpnia gościłem w letniej pracowni malarki Katarzyny Karpowicz koło starej synagogi w Szczebrzeszynie. Kasia pokazała mi miasto, galerie, opowiadała niezwykłe historie. Piłem mocną kawę z dużego kubka. Przyglądałem się niedokończonej pracy zawieszonej na ścianie – to było małe olejne płótno przedstawiające dwóch chłopców zbierających jabłka w sadzie jesienną porą. Za łąką, za sadem spłowiały karmin nieba zapowiadał koniec dnia. Gęste korony jabłoni przypominały czupryny; przywodziły też na myśl znajomy widok rozgałęzień tętnic z angiogramów mózgu. Potem widziałem jeszcze fotografię innego obrazu Katarzyny Karpowicz zatytułowanego Sen o lataniu. Na płótnie szczupła naga dziewczyna unosi się wśród wierzchołków drzew, płynie w powietrzu niczym w basenie. To piękne prace.
Ich wspomnienie powróciło z wielką mocą wczoraj rano w tramwaju, gdy jadąc dziewiątką do pracy zatopiłem się w lekturze wyboru listów Czapski-Colin w przekładzie Andrzeja S. Sawickiego. Malarzy połączyła gorąca przyjaźń pomimo dużej różnicy wieku. Jean Colin zmarł w 1959 roku w wieku 32 lat. Cierpiał na postępującą chorobę układu nerwowego (SLA) powodującą stopniowe porażenie i zanik mięśni (niestety, sam rozpoznawałem nieraz SLA u moich pacjentów), nie mógł chodzić, nie mógł malować, powoli tracił oddech. Jakiś rok przed śmiercią Colin pisał do Czapskiego: „Nieruchomy, opuszczam moje łóżko, gdzie pozostawiłem ciało. Moje okno jest na szczycie drzew, jakby anioł podtrzymywał mnie na odpowiedniej wysokości, abym lepiej widział to, czego ludzie nie widzą nigdy, to, co przynależne jest życiu ptaków. Człowiek widzi drzewo od dołu. Tak je rozpoznaje i powiada: to jest dąb, kiedy jest to odwrócone płuco; to jest jodła, gdy jest to wieża katedry zakończona zieloną dzwonnicą […]. Ale dobry anioł dzisiaj mnie trzyma na wierzchołku dębu”. Uderzyła mnie ta wizja, przygniotła, wskazała trop do obrazów Katarzyny Karpowicz. Teraz nawet gdy przymykam powieki, widzę w koronach drzew ludzkie twarze.
ADAM SZCZUCIŃSKI
W Pradze Franz Kafka urodził się i mieszkał niemal przez całe życie. Godne pozazdroszczenia, to przecież jedno z najbardziej niezwykłych miast Europy. Za czasów Kafki Praga była wielokulturowa, ale jej mieszkańcom zabrakło wspólnego języka, bo Czesi nie mieli ochoty mówić po niemiecku, a Niemcy po czesku. Tylko Żydzi posługiwali się obydwoma językami. Nacjonaliści czescy i niemieccy nienawidzili się nawzajem, jedni i drudzy uważali Żydów za obcych i wrogów. Do bójek między czeskimi i niemieckimi studentami dochodziło kilka razy w miesiącu, naśladowali ich uczniowie obydwu narodowości. Na początku XX wieku Praga liczyła 500 tysięcy mieszkańców, język niemiecki jako macierzysty wskazywało zaledwie siedem procent prażan. Byli to Niemcy, Herrenvolk cesarstwa, i Żydzi, pariasi cesarstwa.
Franz urodził się jako poddany cesarza Franciszka Józefa. Swoje poddaństwo ludy i ludzie znosili na przełomie wieków coraz gorzej. Rozległe państwo Habsburgów było beczką prochu, wokół której sypały się iskry. Narody wzajemnie się nienawidziły i tylko przemoc, zarepetowany karabin, kłamstwo i nędza trzymały je w ryzach. Ujarzmieni i ujarzmiciele garnęli się do nienawiści, upatrując w niej gwarancję swojego wyzwolenia. Nienawiść jest łatwa w uprawie i pleni się szybko, jest jej w spichlerzach więcej niż potrzebują żeńcy. Złóż nienawiści nie wyczerpie nawet pięcioletnia wojna, która wybuchnie w roku 1914 i zdziesiątkuje męską część populacji Europy. Czy Franza Kafkę to obchodziło? Niewątpliwie tak. Niełatwo mieszkać w domu zbudowanym na ruchomych piaskach. Jak żyć, nie czując gruntu pod stopami.
Pragę przesłaniały Kafce doświadczenia i instytucje, z którymi nie umiał dojść do ładu. Najpierw było to dzieciństwo w cieniu toksycznego i dominującego ojca, potem rodzina, z którą nie potrafił się porozumieć ani oderwać się od niej, wreszcie Zakład Robotniczych Ubezpieczeń od Wypadków przy Pracy, gdzie urzędował przez czternaście lat. Nie znosił swojej pracy biurowej, która go nużyła i odrywała od pisania. Kiedy uzasadniał konieczność wyjazdu z Pragi na stałe, zawsze mówił o ucieczce od swojej rodziny i o dymisji z Zakładu Ubezpieczeń. Niemniej był prażaninem, wiele miejsc, gdzie powstały jego utwory, ma praskie adresy. Prażanami byli jego najlepsi przyjaciele: Max Brod, Hugo Bergmann, Oskar Baum, Felix Weltsch; prażankami były Julie Wohryzek i Milena Jesenská.
Przez całe życie snuł plany zamieszkania gdzie indziej. „Praga nie popuszcza – pisał czternastoletni Kafka do swojego kolegi Oskara Pollaka. – Ta mateczka ma szpony. Dlatego trzeba uciekać albo… Musielibyśmy podpalić ją z dwóch stron, na Wyszehradzie i na Hradczanach, żeby się uwolnić”. Nie było miejsca na ziemi, które mógłby nazwać swoją ojczyzną.
3 stycznia 1912 roku zanotował w Dzienniku, że jego powołaniem jest literatura:
„Skoro tyko mój ustrój uświadomił sobie, że pisanie jest najpłodniejszą dążnością mojej istoty, wszystko skoncentrowało swój napór w tym kierunku, zostawiając odłogiem wszelkie zdolności zwrócone ku rozkoszom płci, jedzenia, picia, filozoficznych rozważań. Wychudłem w dziedzinie tych wszystkich popędów. Było to potrzebne, gdyż wszystkie moje siły razem były tak nikłe, że tylko skupione mogły jako tako służyć pisaniu. W każdym razie nie wolno mi opłakiwać faktu, że nie mogę znieść żadnej kochanki, że na miłości znam się dokładnie tyle, co na muzyce, i muszę zadowalać się najbardziej powierzchownymi, przelotnymi wrażeniami”.
I rzeczywiście literackie żniwo roku 1912 było obfite. Ale nie samym słowem żyje człowiek, rozgląda się też po świecie w poszukiwaniu bratniej duszy.
Pannę Felice Bauer Kafka poznał w domu Maksa Broda we wtorek 13 sierpnia 1912 roku. Wpadł do przyjaciela wieczorem, aby omówić kompozycję swojej pierwszej książki, tomu opowiadań Betrachtung (Obserwacja), który miał się ukazać się u Rowohlta w Lipsku; pisarski wątek będzie w tym romansie obecny do końca. Felicja, rodem z Berlina, gościła w Pradze tylko przejazdem. Następnego dnia wyjechała. W październiku pisarz wysłał do panny Bauer pierwszy list, rozpoczynając pięcioletnią korespondencję, która stanie się jedną z Ksiąg Niepokoju XX-wiecznej literatury.
Od razu znaleźli wspólny temat – marzenie o Palestynie. Kafka zaproponował podróż i ustalili, że wybiorą się tam w następnym roku. Ani razem, ani żadne z nich z osobna do Palestyny nigdy nie dotarło. Felice nie traktowała chyba tego pomysłu serio, a Kafka w pierwszym liście oznajmił, że jako podróżnik jest zagadką, natomiast jako korespondent rokuje znacznie lepiej. Ich dłonie spotkały się w uścisku, którym potwierdzili wolę wspólnej podróży. Jakie intencje miał dwudziestodziewięcioletni Kafka? Jego poglądy na małżeństwo były już wówczas skrystalizowane. Z domu rodzinnego wyniósł złe doświadczenia; nie udało mu się nawet ich wynieść, bo nie wyprowadził się od rodziców. Hermann Kafka, pater familias, atleta uchodzący za wzór męża i ojca, budził we Franzu strach i odrazę. Myśl, że we własnej rodzinie stałby się do niego podobny, przerażała go.
Seks budził w nim odruch wstydu i obrzydzenia, co było echem wcześniejszych doświadczeń, a może wynikiem tłumionych skłonności homoerotycznych. Ich bardziej lub mniej wyraźne echa badacze starają się tropić w utworach Kafki. Elsbeth Schmidhäuser interpretuje oskarżenie Josefa K. w Procesie jako wyraz poczucia winy związanego z jego stłumioną orientacją homoseksualną. Sąd miałby zatem symbolizować instytucjonalne superego i społeczne potępienie homoseksualizmu. Był on objęty tabu również w judaizmie, co w przypadku Kafki mogło powodować poczucie obrzydzenia do własnego ciała. Młodzieńcza przyjaźń z Oskarem Pollakiem była wyraźnie nacechowana homoerotycznie, o czym świadczą listy przyszłego pisarza. W jednym z nich (z 20 grudnia 1902 roku) znajdujemy opowieść o spotkaniu „wstydliwego dryblasa” z jego gościem, „nieuczciwym w swym sercu”. Przybysz zdominował spotkanie monologiem skupionym na sobie. „A opowiadając kłuł dryblasa w brzuch ostro zakończoną laską”. Po rozstaniu „wstydliwy dryblas” zadaje sobie „niezdrowe pytania” o przyczynę odwiedzin i naturę ich znajomości: „Ostatecznie kocham go czy nienawidzę? Przysyła go mój Bóg czy mój diabeł??”. W relacji bohatera opowiadania Opis walki i jego nowego znajomego pojawiają się wyraźne elementy homoerotyczne. W usuniętym przez Kafkę z rękopisu Procesu fragmencie Josef K. fantazjuje o homoseksualnych zalotach do malarza Titorellego, których celem jest pozyskanie jego poparcia w sądzie. Niemniej stosunek Kafki do homoseksualizmu pozostaje zawoalowany i jednoznacznie niewypowiedziany*.
Po związku z kobietą obiecywał sobie poczucie bezpieczeństwa. Imponowały mu kobiety energiczne i zaradne. O stosunku młodego Kafki do kobiet wiele mówi obraz, jaki znajdujemy w liście do Pollaka z roku 1903: „Tylko dlatego, że ludzie wytężają wszystkie siły i ochoczo sobie pomagają, utrzymują się na znośnej wysokości nad piekielną głębią, do której się garną. Są ze sobą powiązani linami i źle jest już wtedy, gdy te liny poluzują się wokół jednego z nich i opada on nieco głębiej niż inni, w pustą przestrzeń, a strasznie jest, gdy liny wokół niego się zerwą i on spada. Dlatego trzeba się trzymać innych. Przypuszczam, że dziewczyny pomagają nam się unosić, ponieważ są tak lekkie, dlatego musimy kochać dziewczyny i dlatego one muszą kochać nas”.
Mieszkamy zatem w sąsiedztwie piekła, które nas przeraża i przyciąga. Przed upadkiem w otchłań chroni tylko międzyludzka więź. Ale asekuracja byłaby zawodna, gdyby nie wspomagał jej erotyzm. Kobieta ratuje mężczyznę przed upadkiem w pustkę. Erotyzm miał wówczas dla Kafki sens przede wszystkim moralny, pozbawiony był samoistnej wartości.
Nie zdradzał talentu do życia rodzinnego. Nie znosił zgiełku i hałasu, łaknął ciszy i spokoju, które pozwoliłyby mu oddać się pracy. Relacje towarzyskie ciążyły mu. Podtrzymanie przyjaźni z Kafką kosztowało Maksa Broda wiele wysiłku. Dzisiaj entuzjaści życia stadnego przykleiliby Kafce etykietkę socjopaty, co w naszych kolektywistycznych czasach jest anatemą. W liście do Felice ze stycznia 1913 roku pół drwiąco, pół serio pisał, że najchętniej zaszyłby się z przyborami do pisania i lampą w najdalszym kącie zamkniętej piwnicy. Jedzenie zostawiano by mu pod drzwiami. Droga po nie przez długie korytarze byłaby jedynym jego spacerem. Po zjedzeniu posiłku przy biurku wracałby natychmiast do pisania: „Co ja bym wtedy napisał! Z jakich głębin bym to wydobywał! Bez wysiłku! Tylko że zapewne długo bym tak nie pociągnął i przy pierwszym niepowodzeniu musiałbym wpaść w potężny obłęd. A co Ty o tym myślisz, Najdroższa? Nie odwracaj się od mieszkańca piwnicy!”.
* Zob. hasło “Homoseksualizm” w: Richard T. Gray, Ruth V. Gross, Rolf J. Goebel, Clayton Koelb, Franz Kafka. Encyklopedia. Tłum. Jolanta Kozak. Warszawa, PIW, 2017, s. 185-188.
ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK
Fragment książki Felice, Milena, Dora, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Więź.
Cóż mogła począć z kobietami, które leżały z nimi w łożu?
Z rozsypanymi popiołami z Czerniowiec, Mikulova, pożar
w niej samej niecił się co wieczór jak ćmiący ból, jak gnojna rana,
aż spopielały się w kopertach uparte listy od Celana.
Szły popielnice w barwnych szatach, a raczej w cieniach szat, we wzorach
tajnych, szły w różach i szkarłatach, w ciemnych zieleniach i kolorach
żywszych, w warkoczach po kolana, w rudawe włosy otulone,
szły do jej łoża popielnice, kobiety dawno spopielone.
Szły popielnice z walizkami, gdy mała Masza grała w klasy,
szły z tobołami tabunami, jak groźne branki brane w jasyr.
A tam, gdzie przeszły konewkami Anioł podlewał pelargonie,
w ziemi splatając się kłączami w niebo wzbijały się peonie.
A one szły w wyrychtowanych przez ojców szewców półbucikach
i przez swe matki tkaczki tkanych ślubnych welonach, w kokosznikach.
Schodziły z kolejowej rampy, jak panny mądre. Olej lały,
aby paliły się w nich lampy, gdy w popiół będą się spalały.
I Ryfka Maszę całowała, gdy mała Masza grała w klasy,
Ryfka gramofon nastawiała, bo Masza szła do pierwszej klasy.
A jak już baba mak posiała między litery czarne w listach,
to mak jak znak przez tamte ciała wiadomość straszną, wyrok przysłał.
Cóż miała począć z nimi w łożu, gdy kładły się co wieczór strojne
między ich nagie ciała hojne ciepłem, urodą i rozkoszą.
Zagrały skrzypce i waltornie, skrzypiały osie boskich maszyn,
a gdzieś na moście grał spokojnie, stary gramofon małej Maszy.
Mikulov–Salzburg–Duino, sierpień 2020
W ciepły sierpniowy wieczór w Mikulovie spacerowaliśmy po pustej dzielnicy żydowskiej. Niebo było niespokojne, od strony dalekich Alp szła burza. I razem z burzą przyszły popielnice, których cień nie opuszczał mnie aż do Duino, gdzie dotarliśmy przez Wiedeń i Salzburg. Popielnice szły ze mną, gdy myślałam o młodej Ingeborg Bachmann, zmagającej się ze swoją przeszłością córce austriackiego członka NSDAP, przyszłej pisarce studiującej w Innsbrucku filozofię, a potem o tym dniu spotkania w maju 1948 roku w okupowanym Wiedniu, gdy, jak napisała w liście do rodziców, zakochał się w niej poeta Paul Celan. Dodała, że zakochał się „cudownie”. Zaiste, w cudowny sposób zasypywał jej pokój makami, ale już w kilka dni po spotkaniu, ofiarował jej swój wiersz W Egipcie. Żydowski poeta piszący po niemiecku, młody uciekinier z Rumunii, który stracił w Zagładzie całą rodzinę i tych, a także te, które kochał, ofiarował i zadedykował Ingeborg swoją ciemność. Wiersz w przekładzie Ryszarda Krynickiego wybrzmiewa pięknymi i groźnymi strofami:
[…]
Będziesz mówił do Ruth, do Miriam i Noemi:
Patrzcie, śpię przy niej!
Będziesz stroił najpiękniej tę obcą przy tobie.
Będziesz stroił ją bólem o Ruth, o Miriam, o Noemi.
Będziesz mówił do obcej:
Patrz, spałem przy nich!
Wiedeń, 23 maja 1948
Ingeborg z miłości do Celana wkroczyła śmiało w ten wiersz i na całe życie zawiązała, czy też ustanowiła więź między sobą a umarłymi. Gdy Paul Celan popełni samobójstwo, Ingeborg Bachmann w swojej niezwykłej powieści Malina napisze takie słowa: „Moje życie dobiegło końca, bo on w czasie transportu utonął w rzece”. Ingeborg w październiku 1973 roku, trzy lata po śmierci Celana, zaśnie z papierosem w pokoju hotelowym w Rzymie i zginie w pożarze. Poezji nie trzeba, może nawet nie wolno wyjaśniać, ale wiem, że za sprawą tajemniczej pracy dusz, wszyscy spotkali się znowu w wierszu Popielnice.
ANNA PIWKOWSKA
1. Patrzę na nuty sonaty Beethovena zastanawiając się, jaki impuls sprawił, że około 200 lat temu powstało to dzieło. Co w tym momencie wydarzyło się w sercu, w głowie kompozytora? Z tego impulsu, z tej energii, pozostały nam te nuty; kod mniej czy bardziej doskonały, zapisany na kartach papieru. Nuty zostały skopiowane i wydane, a w kolejnych dziesięcioleciach były redagowane i jeszcze wielokrotnie publikowane. Dziś stoją na moim pulpicie. Patrzę na te strony, z moją znajomością tego dzieła, stylu epoki, ale także z własnym życiowym bagażem. Aby oddać sprawiedliwość tej muzyce należy według mnie odkryć ogniwo łączące pierwotny impuls kompozytora z zapisanym tekstem, z instrumentem i ze mną. Zawód profesjonalnego pianisty oznacza zdolność podzielenia się tym ogniwem z publicznością. Aby to mogło się zdarzyć, to ogniwo, pomimo że delikatne i kruche, musi mieć w sobie coś solidnego, musi być czytelne dla słuchacza od pierwszego do ostatniego rzędu sali koncertowej.
Ćwiczenie na fortepianie to w gruncie rzeczy desperacka próba stworzenia czegoś solidnego z nici kruchej i nieuchwytnej.
2. Często zadaję sobie pytanie, co sprawia, że interpretacja muzyczna jest żywa i poruszająca?
Należy oczywiście uszanować tekst pozostawiony przez kompozytora, studiować go tak uważnie i dokładnie, jak to możliwe. Ale to tylko początek. Ten tekst, który czytamy z taką gorliwością, jest tylko wehikułem, nigdy nie jest końcem, celem samym w sobie. Grać sam tekst znaczy być spóźnionym. Należy znaleźć się w tym miejscu znacznie wcześniej! Usiłować, właśnie dzięki zapisowi utworu, przeniknąć do tego, co działo się w głowie kompozytora zanim go zapisał, tak jakbyśmy się przenieśli w wehikule czasu i w ten sposób usiłować doprowadzić do prawdziwego spotkania z kompozytorem.
Właśnie o takim spotkaniu pragnę opowiedzieć publiczności.
Interpretacja, która brzmi żywo, nie będzie mogła zostać skopiowana, nigdy nie będzie można jej powtórzyć.
Powrót do źródła, przejście tą osobliwie krętą ścieżką to coś, co mogę zrobić tylko sam, z moją wrażliwością, moim doświadczeniem, talentem i ograniczeniami. Nie ma na to przepisu.
Interpretacja żywa sprawia wrażenie jakby utwór powstawał w momencie, w którym jest grany.
3. Uczenie się utworu muzycznego po to, by się nim podzielić, przedstawić go publiczności, to proces polegający na doprowadzeniu się do stanu, w którym ten utwór będzie ze mną złączony emocjonalnie, duchowo, ale też fizycznie; będzie tworzył ze mną całość, stanie się częścią mojego ciała. Muszę być w stanie nosić tę muzykę ze sobą: na ulicy, w tramwaju czy w samolocie, przenosić ją z Londynu do Frankfurtu czy Tokio, do sali koncertowej, ze specyficzną akustyką, nieraz inspirującą, kiedy indziej suchą i bezduszną, na fortepianie którego najczęściej nie znam i który może wydawać się wrogi. Muszę nosić ją o 8 wieczorem lub, jeśli to będzie poranny koncert, o 11 rano. Nosić ją ze sobą, nie pozwalając, aby te wszystkie okoliczności oderwały ją ode mnie. To tak, jakbym przenosił część swojego ciała, własną rękę lub stopę. Ta muzyka musi stać się częścią mnie i właśnie poprzez to wcielenie jestem w stanie przekazać ją publiczności.
4. Zastanawiam się nieraz co mnie skłania do uczenia się nowego utworu. Nie ma w tym wiele racjonalności. Nie wynika z logicznej refleksji i najczęściej mnie zaskakuje. Zaczyna się nieraz od szczegółu. Któregoś dnia na pulpicie mojego fortepianu stała Humoreska Schumanna. Nigdy nie pracowałem nad tym utworem, znałem go słabo i starałem się coś zrozumieć z tej muzyki, tak złożonej i wieloznacznej. Nie do końca przekonany do tego utworu, zatrzymałem się przy kilku taktach drugiej części, które wydały mi się szczególnie dziwaczne. Brzmiały wyjątkowo niezgrabnie. Zniechęcony zamknąłem nuty i zająłem się czymś innym. Ale następnego dnia zrozumiałem, że w tej dziwności coś mnie pociągało, jakbym się zakaził jakąś nową bakterią, obcą dla mojego organizmu. Wróciłem do instrumentu i raz po raz powtarzałem tę frazę, coraz bardziej obsesyjnie i z narastającym rozdrażnieniem. „Jak można coś takiego napisać?”. Znów odszedłem od fortepianu i zabrałem się do gotowania, co wymagało szczególnej finezji i uwagi. Nie pamiętam, jak długo trwały te podchody, ale tych kilka taktów stało się dla mnie kwestią, której nie mogłem już pominąć: miałem poczucie, że znalazłem się na szlaku, prowadzącym do czegoś zupełnie nowego i dla mnie nieoczekiwanego, jak zarośnięta ścieżka wiodąca do ukrytego skarbu. Uparcie chciałem zrozumieć, co sprowokowało Schumanna do skomponowania tej frazy, jak do tego doszedł, w perspektywie rozwoju tego dzieła.
Byłem więc na początku drugiej części i nagle, nie potrafię powiedzieć dlaczego, te takty stały się dla mnie jasne i oczywiste, w kontekście wszystkiego, co zdarzyło się wcześniej w utworze. To było olśnienie i już nic nie mogło mnie powstrzymać, nie było odwrotu. Teraz musiałem zrozumieć, co wyniknie z tych kilku taktów, dokąd zmierza cała ta przygoda. I tak, wychodząc od tego krótkiego fragmentu, stopniowo wracałem do początku utworu, a potem, posuwając się na wspak, dobrnąłem do końca. Stopniowo od pierwszego do ostatniego taktu utwór stał się dla mnie oczywisty. Pragnienie, by podzielić się moim szczęściem stało się potrzebą, której nie mogłem się już oprzeć.
Bezkresny ocean oddziela początkowy entuzjazm, jaki wzbudza utwór (dzięki któremu jego fragmenty potrafię pewnie zagrać lepiej, niż byłoby to możliwe po długich miesiącach pracy) od zdolności przedstawienia go publiczności w całości, od pierwszej do ostatniej nuty. Myślę, że mam pewną techniczną łatwość gry na fortepianie, ale ona nie jest wystarczająca. Może moim rękom brakuje jakiejś naturalnej inteligencji, pozwalającej się obyć bez świadomej i konkretnej pracy. Tak więc podobnie jak choreograf, który dostraja ruchy ciała tancerza do charakteru muzyki, ja muszę zdecydować, którym palcem zagram którą nutę i tak od pierwszego do ostatniego taktu. Próbuję więc, w sposób tak świadomy, jak to możliwe, dopasować moje ręce, moje możliwości fizyczne do tego, co zostało napisane w nutach. Dopiero od tej chwili mogę naprawdę zacząć pracę nad utworem: ta praca polega na powtarzaniu, ale przede wszystkim na słuchaniu i ciągłym dopasowywaniu się. Należy dojść do stanu, w którym ruch moich rąk daje poczucie jedności z muzyką, którą pragnąłbym usłyszeć, osiągnąć punkt, w którym ten ruch staje się czymś naturalnym, jak mechanizm, nad którym nie muszę się więcej zastanawiać.
Ale zanim ten ruch stanie się czymś naturalnym, wejdzie mi w krew, zwykle stawia straszny opór. Wtedy zdarza mi się kląć; wmawiam sobie, że uczenie się tego utworu to jakaś absurdalna pokuta, którą sobie zadałem. Wtedy przypominam sobie początkową euforię i dochodzę do wniosku, że głupio i nieodpowiedzialnie dałem się jej ponieść. W tych momentach nie chcę już w to wierzyć, poważnie się zastanawiam, czy nie lepiej rzucić wszystko i czuję się na to gotowy. A jednak coś z tego początkowego entuzjazmu pozostaje wyryte gdzieś głęboko we mnie i sprawia, że się nie wycofuję. Jestem przekonany, że gdyby nie było we mnie początkowego zachwytu, nie miałbym odwagi, włożyć w to tyle pracy.
To są bowiem całe tygodnie, miesiące ćwiczeń, w których przeplatają się momenty zniechęcenia, załamania i przebłyski nadziei. Przychodzi też chwila, kiedy rozpacz bierze górę, przygniatając mnie całym swym ciężarem. Czuję się beznadziejny i przegrany, postanawiam, że mam tego wszystkiego dość, całkowicie przekonany, że w ogóle nie należało się za ten utwór zabierać. Dziwne: po tych właśnie chwilach, często już następnego dnia, coś się odblokowuje i zaczyna działać jakby naturalnie. Wtedy siadam do fortepianu i czuję, że tworzę jedność z muzyką, którą chciałbym usłyszeć. Jakby tak było od zawsze. Te chwile mógłbym nazwać szczęściem.
PIOTR ANDERSZEWSKI
Tłum. z francuskiego Anna Arno
Białe miasta* – pod tym bajkowym tytułem Joseph Roth zebrał wrażenia z podróży po południowej Francji. Jak zawsze u Rotha pełno tu celnie wypatrzonych szczegółów i mocnych obrazów, ale też dużo marzeń – o słonecznej krainie, dla której historia była łaskawa.
Małgorzata Łukasiewicz
Joseph Roth
Marsylia
Spoza masztów nie widać morza. W porcie nie pachnie solą ani wiatrem, lecz terpentyną. Na powierzchni wody unosi się oliwa. Łodzie, barki, tratwy, pokłady stykają się tak szczelnie, że można by suchą nogą przespacerować się przez basen portowy, gdyby nie ryzyko utonięcia w occie, oliwie i mydlinach. Czy to niezmierzona brama do niezmierzonych mórz świata? To raczej niezmierzony magazyn artykułów użytkowych kontynentu europejskiego. Znajdują się tu beczki, skrzynie, belki, kółka, heble, kadzie, drabiny, obcęgi, młotki, worki, płachty, namioty, wozy, konie, silniki, auta, węże gumowe. Czuć odurzający kosmopolityczny smród, który powstaje, gdy tysiące hektolitrów terpentyny składuje się obok tysięcy cetnarów śledzi; gdy nafta, pieprz, pomidory, ocet, sardynki, skóry juchtowe, gutaperka, cebula, saletra, spirytus, worki, podeszwy butów, płótno, tygrysy bengalskie, hieny, kozy, koty angorskie, woły i kobierce smyrneńskie wydzielają swoje ciepłe wyziewy; i gdy na koniec wszystko, żywe i martwe, spowija lepki, tłusty i zawiesisty dym węglowy, jednoczy wszystkie wonie, zatyka wszystkie pory, przesyca powietrze, obrasta kamienie i wreszcie tak potężnieje, że może stłumić dźwięki, tak jak już przyćmił światło. Spodziewałem się tu bezmiaru horyzontu, najbłękitniejszego błękitu morza, soli i słońca. Ale morze w porcie składa się ze ścieków o ogromnych buro-zielonych okach tłuszczu. Wchodzę na pokład wielkiego parowca pasażerskiego, w nadziei, że złowię tu leciutki zapach owej dali, którą statek przebył. Ale pachnie tu jak w domu przed Wielkanocą: kurzem i wietrzonymi materacami, lakierem do drzwi, wilgotnym praniem i krochmalem, przypalonymi potrawami, zarżniętym wieprzkiem, wyczyszczonym kurnikiem, żółtą pastą do mosiądzu, środkiem na robactwo, papierem ściernym, naftaliną, zaprawą do podłóg, przetworami.
W tej chwili w porcie stoi ponad siedemset statków. To całe miasto złożone ze statków. Chodniki są z łódek, jezdnie z tratw. Mieszkańcy tego miasta noszą niebieskie kurtki, mają brązowe twarze i stwardniałe, wielkie, szaroczarne dłonie. Stoją na drabinach, świeżym lakierem powlekają na czarno kadłuby statków, taszczą ciężkie wiadra, toczą beczki, sortują worki, zarzucają żelazne haki i zbijają skrzynie, kręcą korbami i na żelaznych rolkach ciągną towary w górę, polerują, heblują, czyszczą i robią nowy nieporządek. Chciałbym wrócić do starego portu, gdzie stoją romantyczne żaglowce i warkoczące motorówki i gdzie się sprzedaje świeże, jeszcze ociekające wodą małże, po trzydzieści centymów sztuka.
Wynająłem łódź, ale nie można ruszyć z miejsca. Nasze wiosła są zaklinowane jak ramiona pasażera w przepełnionym tramwaju. Obojętne, w jakim kierunku się zwrócimy, natrafiamy na drewno, barki, beczki, łańcuchy, potężne, chrzęszczące i zardzewiałe łańcuchy, które rosną w nowoczesnych morzach. Nie ma niebezpieczeństwa. Nie możemy utonąć. Na tę grubą warstwę oliwy dałoby się zapuścić nawet bez łodzi. Ale mogłyby nas zdusić dwie drewniane kładki, które powoli, acz nieubłaganie zbliżają się do siebie, aby połączyć się w wielką platformę. Więc machamy, chociaż nikt nas nie widzi, wołamy, chociaż nikt nas nie słyszy, wymykamy się z chaosu tego wspaniałego porządku i szukamy ratunku wśród niebezpieczeństw otwartego morza i wzburzonych fal.
Mam za sobą monotonny śpiew wody, przed sobą już kolorowe miasto, a nad sobą wielką chmurę zgiełku.
Kocham zgiełk Marsylii, przodem galopują ciężkie dzwony wież, nacierają ochrypłe syreny parowców, z wyżyn błękitu kropi melodia ptaków. Potem nadciągają zastępy codziennych odgłosów, wołania ludzi, klaksony pojazdów, brzęk naczyń, echo kroków, stukot kopyt, szczekanie psów. To uroczysta parada dźwięków.
Z bieli miasta powoli wyłaniają się szare smugi ulic, zygzaki krętych i spiesznych schodków, sylwetki ludzi, kolorowe chorągwie prania wywieszonego nad ulicą, brunatne kadzie drzwi, wąskie wstęgi rynsztoków, szare stragany ulicznych handlarzy, ciemne góry muszli, barwne szyldy sklepów, złote okna, w których pławi się słońce i aksamitna zieleń drzew.
Kocham piękną, ruchliwą, próżną i bezcelową krzątaninę na ulicach. Większość ludzi nie oddaje się swoim obowiązkom, lecz sprawom pobocznym. Egzotycznie odziany cudzoziemiec, którego przygnało tu z odległych brzegów, włącza się w stroju ze swoich rodzinnych stron w ruchliwy nurt ulicy i czuje się jak w domu. Nie zmienia ubioru, kroku ani gestykulacji. Stąpa jak po swoim terenie, niesie na podeszwach butów rodzinne strony. Nie ma nic tak egzotycznego, co wzbudziłoby sensację. Chodnik należy do całego świata, do pasażerów siedmiuset statków ze wszystkich krain.
Przybywają tu jeźdźcy z Turkiestanu, w szerokich, ściągniętych u kostek szarawarach, które zakrywają krzywe nogi. Za nimi drobni marynarze chińscy w śnieżnobiałych mundurach, jak dzieci w niedzielnych ubrankach; wielcy kupcy ze Smyrny i Konstantynopola, tak majestatyczni, jakby mieli na sprzedaż nie dywany, lecz królestwa; greccy handlarze, którzy nie umieją zawrzeć transakcji w czterech ścianach, lecz wyłącznie pod gołym niebem, aby tym bardziej sprowokować Pana Boga; mali kucharze okrętowi z Indochin, pomykający o zmierzchu lekkimi stopami, szybko i bezgłośnie jak nocne zwierzęta; greccy duchowni o długich brodach z konopi; miejscowi mnisi, niosący przed sobą własną tuszę jak obce brzemię; czarne zakonnice, z których każda w barwnej ciżbie wygląda jak mały, odosobniony kondukt żałobny; biali cukiernicy – przyjazne widma Południa – sprzedający kandyzowane orzechy; żebracy z sakwą i kijem wędrownym, które nie są rekwizytami nędzy, lecz insygniami godności; mądrzy Żydzi algierscy, wysocy, żylaści, dumni, jak kołyszące się wieże; wędrowni pucybuci, chłopcy i dorośli mężczyźni, przedstawiciele kwitnącego interesu i zarazem sztuki.
Myślę, że długo trzeba się uczyć, aby z ową macierzyńską czułością przesuwać welurową szmatką po nosach trzewika i wydobywać ze skóry wszystkie niuanse, od smętnie wilgotnego matu aż po najpromienniejszy, najczarniejszy suchy połysk. Szczotka furkocze z prawej ręki do lewej. Blaszana puszka z pastą wiruje w powietrzu jak piłka. Jej wieczko odskakuje automatycznie i z łagodnym brzękiem ląduje w skrzynce na przybory.
A gość tymczasem siedzi wysoko na szerokim drewnianym tronie; i nawet jeśli w nim samym nie ma nic królewskiego, to zaraz będzie miał przynajmniej trzewiki jak król…
„Frankfurter Zeitung”, 15 października 1925
Książka Josepha Rotha Białe miasta, ukaże się w listopadzie 2020 roku nakładem wydawnictwa Austeria w tłumaczeniu Małgorzaty Łukasiewicz.