Taka przygoda. Niedawno potrzebowałem krytycznego wydania pism Fredry (pod redakcją Pigonia, ze wstępem Wyki – absolutna klasyka). Pamiętałem, że mam je w trzecim rzędzie pokaźnej szafy bibliotecznej. Większość moich książek stoi na pojedynczych półkach regałów i jest łatwa do zlokalizowania. Z wyjątkiem tych, które trzymam na strychu, bo tam już nikt się nie rozezna; ale też na strych wynoszę pozycje, które wydają mi się, przynajmniej chwilowo, nieprzydatne, albo takie, na które jestem obrażony; w praktyce okazuje się jednak, że nagle jakiś na pozór niepotrzebny tom, jest akurat nieodzowny, np. Inscenizacja romantyczna we Francji madame Allevy-Viala, a pozycje, z którymi miałem „ciche dni”, a nawet miesiące i lata, budzą we mnie na nowo dziką namiętność i domagają się natychmiastowego skonsumowania, jak ostatnio eseje Kubiaka – wtedy strychowe wykopaliska zajmują mi parę godzin.
Tak czy inaczej, wiedząc, że Fredro stoi w otchłannej głębinie starego, chyba jeszcze przedwojennego grzmota, wyjąłem pierwszy rząd tomów, a potem drugi, dziwiąc się przy okazji, że odkrywam książki, o których zapomniałem albo takie, które – przekonany, że ich nie posiadam – kupiłem ponownie w antykwariacie lub na Allegro. W trzecim rzędzie, zgodnie z przewidywaniami, krył się Fredro w charakterystycznym ciemnozielonym płótnie. Wyjąłem, obejrzałem i ze zdumieniem stwierdziłem, że jest niekompletny. „A to szelma” – jak mówi Krapp w Ostatniej taśmie Becketta – byłem przekonany, że mam całość, a tu dziury i braki, i to akurat wyparowały te tomy, na których właśnie mi zależało (wiersze i proza). Gdzie się podziały, psiakrew?
Ktoś pożyczył i nie oddał? Ale kto by pożyczał Fredrę? Nigdy tych pism nie skompletowałem? Już nie dojdę. W każdym razie otworzyłem Allegro i szukam: Fredro, Pisma zebrane. Są. W dobrym stanie, cena przystępna, kupuję.
Po paru dniach przychodzi paczka, ciężka jak diabli – bądź co bądź piętnaście tomów. Tacham to to z paczkomatu do domu, siadam, biorę nożyk do rozcinania tekturowych opakowań i po rozcięciu tychże z lubością dobywam owe zielony tomy, pachnące z lekka stęchlizną – każdy maniak książkowy znajduje w tej woni szczególne upodobanie, nieledwie erotyczne.
A potem zaczynam wertować i przeglądać nabytek i co widzę, jakież moje zdumienie! Każdy tom opatrzony jest, wklejonym na odwrotnej stronie okładki, exlibrisem Zbigniewa Raszewskiego. Exlibris przedstawia amora grającego na cytrze oraz nazwisko właściciela. Nadto na stronie tytułowej, w prawym górnym rogu widnieje maleńki znak zrobiony ołówkiem: literki ZR, przedzielone krzyżykiem. Znam to pismo!
Co tu więcej powiedzieć? Byłem studentem profesora Raszewskiego i jego magistrantem na Wydziale Wiedzy o Teatrze PWST – jedno i drugie na przełomie lat 70. i 80. Profesor, bo tak go nazywaliśmy, był naszym mistrzem i mentorem, i komuś, kto się nigdy z nim nie zetknął, trudno wytłumaczyć, na czym polegała jego charyzma – może jeszcze wrócę do tej sprawy. Fakt, że zupełnym przypadkiem, 28 lat po śmierci – niosłem jego trumnę – wrócił do mnie wraz z Fredrą, jest poniekąd mistyczny i nie zamierzam dociekać, jak do tego doszło.
A Fredro? Niby wiadomo: klasyk. Ale czy naprawdę?
Rozmawiałem kiedyś z Fredrą. Jak wiadomo, jego wielkim znawcą, miłośnikiem i niezrównanym reżyserem był Andrzej Łapicki. Będąc w swoim czasie redaktorem miesięcznika „Teatr” nakłoniłem Łapickiego do pisania felietonów, a raczej – do powrotu do tej formy, bo wcześniej uprawiał ją z powodzeniem na tych samych łamach. Zwykle odbierałem rękopisy w Szkole Teatralnej. Któregoś razu Łapicki wręczył mi nowy felieton ze słowami: „Wie pan, napisałem o Fredrze, ale chcę panu powiedzieć, że tak naprawdę to ja jestem Fredrą”. Musiałem zrobić duże oczy, bo Łapicki uznał za stosowne wyjaśnić: „Tak, proszę pana, Fredro się we mnie wcielił”.
JANUSZ MAJCHEREK