fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Abram Isaakowicz Pastak

To była kiedyś cała sztuka: przed wyekspediowaniem ich w świat popakować drzewka, wykopane i zwiezione w jedno dogodne miejsce z kwater szkółek. Pakowało się w szopach czy specjalnie wybudowanych pakowniach, często w przyziemiu czy suterenie, bo tam było chłodno i w miarę wilgotno. Drzewka, ich korzenie, pieńki i gałęzie owijało się i owijało, tworząc mumiowate baloty z wielu warstw długiej, niemłóconej słomy, czasem grubo poprzekładanej mchem, który trzyma wilgoć, by – w długiej podróży, na przykład po dalekich guberniach rozległego imperium, a trafiali się klienci z Buchary czy Samarkandy lub Sachalinu czy Kamczatki – rośliny nie przeschły. Na koniec te kokony przypominały wielkie korzenie białej rzodkwi, często z wrzynającymi się w ich skórę konopnymi sznurkami, rozdęte z jednego końca, a zwężające się powoli w mniej lub bardziej ostry czubek, ku drugiemu końcowi. Wszystko jechało najpierw konnymi wozami, choć pakunek z reguły zmieniał się w kolejowy fracht.

Przeglądając dawne druki ogrodniczych cenników, katalogów i prejs-kurantów przepatrywałem nie tylko drzewa, krzewy, kwiaty i cebulki, narzędzia czy pęki rafii do obwiązywania miejsc szczepień i okulizacji, w każdym razie nie tylko samą ofertę, a raczej patrzyłem na sylwetki ludzi, których dla drukowanych tam reklamowych ilustracji pochwycił był fotograf – to na dziedzińcu firmy, to w polu, przy inspektach lub w szklarni czy przy kolejowej rampie. Wszyscy od dawna nie żyją, z reguły nic o nich nie wiem – to postaci „bez właściwości”, choć widzę ubrania, nakrycia głowy, narzędzia w rękach i tak się im przypatrując, dołączam do tej ciżby ogrodników i „bandosów”, faktorów i fornali.

Więc wozy z balotami drzew; baloty układano wysoko, „na waleta” – wozak siedział na szczycie, z ukosa, jak przy zwózce siana. Zdjęcia zdejmowali umówieni wcześniej renomowani fotografowie (aparat na trójnogu, ciężka i ciemna płachta, płyty szklane, atmosfera niecodzienności), te reprodukowano w wydawnictwach wielkich firm – tak to musiało być na podwórzu ogrodów na warszawskich Górcach, w słynnej firmie „Ulrich”, w 1904, ale, zwłaszcza na prowincji, robił to raczej fotograf z miasteczka czy, w późniejszych już czasach, ktoś, jakiś rzadki szczęściarz, kto miał aparat: tak pewno było pod Haliczem, na moście przez Dniestr, gdzie wozy z balotami ciągną ku leżącej za miastem stacji kolejowej na linii Lwów-Drohobycz (to dziedzictwo rosyjskiej myśli wojennej: dworce stawiano, gdy się tylko dało, sporo za miastami czy miasteczkami; linie kolejowe miały te miasta omijać) – tę fotografię wydrukowano tuż przed II wojną na marniutkim papierze i w cenniku tak niewielkim jak moje szkolne dzienniczki z podstawówki (przed II wojną władza w Haliczu pewno raczej z niechęcią spoglądała na duże ukraińskie ogrodnictwo); to oferta szkółek drzew owocowych w Załukwi pod Haliczem, firmy Andrija Terpyljaka – „Sadiwnyczo-ogorodnycze zawedennja w Załukwji-Galycz”.

Ostatnio musiałem przejrzeć spory zbiór starych cenników szkółkarskich, ale wyjątkowych, bo drukowanych cyrylicą, czyli ukraińskich i rosyjskich, trafił się i serbski. Szczególnie wnikliwie popatrywałem, z oczywistych teraz powodów, na druki firm z ziem ukrainnych, z Kijowa, Odessy, Krzemieńczuka, chutoru Piatigorsk z guberni charkowskiej, z Winnicy, Myrhorodu, i Krzyżopola, Chersonia, Charkowa i Sum itp.

Wśród nich był katalog dużych zakładów ogrodniczych z Symferopola, na rok 1905. Właścicielem firmy był Abram Isaakowicz Pastak, Karaim, o którym do tej pory ani słyszałem. W środku tego zeszytu, na całą stronę – piękne zdjęcie zrobione 16 lutego 1904, w trakcie wysyłki drzew owocowych. I tu, jak na fotografii z Ulrychowa – obie fotografie z tego samego sezonu ogrodniczych prac – wielkie baloty na wozach.

Abram Issakowicz urodził się na początku lat sześćdziesiątych XIX w. Kształcił się w podmoskiewskiej, „pietrowsko-razumowskiej” akademii rolniczo-leśnej; o tej carskiej szkole myślę, ilekroć idę w Warszawie wzdłuż torów tramwajowych na Rakowieckiej, bo tam – i w wielu innych miejscach u nas, przy ulicach, w parkach, ale i po wsiach – rosną topole, zwane carskimi, Populus × berolinensis ’Petrowskiana’, wyhodowane właśnie w Pietrowskoje, drzewa o walcowatych koronach; liście tych topól na wiosnę, na przykład po ciepłym, majowym deszczu, balsamicznie pachną. Potem, jak wielu młodych ogrodników ze środkowej czy wschodniej Europy, zanim wziął się do gospodarowania na swoim, wyjechał dla praktyki na zachód – wybrali się do Francji we dwu, Abram z bratem Sabbatajem. Rodzina Pastaków miała w mieście rozległe ogrody, sady, winnice i szkółki, a pod Symferopolem (w wiosce Sarajły-Kijat, po tatarsku – to przecież Krym – Saryli-Qiyat) ponad 1000 dziesięcin ziemi. Przed I wojną Abram Isaakowicz rozsyłał hodowane u siebie drzewka po Krymie i dalej, znany był w całej Rosji, eksportował i na zachód, do Francji, gdzie przecież poznał był ogrodników i kupców. W Symeferopolu i na Krymie było go wszędzie pełno – zakładał szkoły ogrodnicze, giełdę owocową i rolnicze towarzystwo wzajemnego kredytu, współfinansował symferopolską kenesę, i co tam jeszcze. Roznosiła go energia, działał, był tu powszechnie szanowany, wiodło się im.

W rewolucję stracili wszystko, nowa władza raz po raz przymykała Abrama Isaakowicza, ale jakoś w końcu udało mu się wywinąć. Od dawna dobrze go tutaj znali, poznawali więc i teraz, krążącego po ulicach Symferopola, gdzie zarabiał obwoźną sprzedażą domowych „karaimskich pierożków”. Nie było już przecież cudownych ogrodów i jego fach stał się zupełnie bezużyteczny. W latach dwudziestych skończył się dla nich i sam Symferopol – zesłano ich do Taszkientu i tam Abram Isaakowicz po kilku latach zmarł. Minie kolejne kilka lat i do łagru w tym mieście trafi inny wielki ogrodnik, Katriel Eizyk z Kutna.

W Trokach, w 2003, widziałem dokładnie takie same pierożki, jak te, których sprzedaż na ulicach Symferopola pozwalała Pastakom wiązać koniec z końcem: z bardzo gęstą, drobną w wykroju „falbanką” na ich klejonym brzegu – farsz z baraniny, prawdziwków, kapusty i cebuli; mówili tam na nie „kibinai”.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...