Bolingbroke formułuje zasadę ogólną, ważną dla wszystkich podobnych wypadków. Zagadnienia polityczne, pisze, posiadają różną wagę, zależnie od tego, czy dotyczą zachodniej czy wschodniej Europy. Tak zwany system polityczny europejski odnosi się tylko do Zachodu i nie obejmuje wcale Europy Wschodniej. [...] Jako pilny czytelnik Machiavellego, Bolingbroke przedstawia tę zasadę jako pewnego rodzaju prawo natury, działające bez względu na to, co my o nim myślimy. Już sama rola grana przez książkę Bolingbroke’a w wykształceniu statystów sprawiła, że w ciągu dwu stuleci większość polityków Zachodu była przekonana o istnieniu takiego prawa natury. W naszych czasach mało kto wiedział już, kto sformułował to prawo — nazwijmy je prawem Bolingbroke’a. [...] O ile pamiętam, żaden historyk polski, od szkoły krakowskiej do Askenazego, nie wzmiankuje prawa Bolingbroke’a i nie szuka w nim objaśnienia historii Polski w XVIII i XIX w. Omyłka Polaków jest tym bardziej uderzająca, że urok i oryginalność cywilizacji polskiej stanowiły te jej części składowe, których Zachód nie posiadał.
W 1935 czy 1936 André Malraux, wracając z Moskwy, opowiadał mi o zupełnej ruinie sowieckiej literatury i barbarzyństwie nowej warstwy tamtejszych literatów. Zapytałem go wówczas, dlaczego co rok prawie do nich jeździ. Na to dał mi takie wyjaśnienie: „Jak jednym słowem określić uczucia literatów zgromadzonych np. w PEN Clubie czy innej podobnej instytucji na Zachodzie lub nawet w Polsce?” — Nuda, powiedziałem. — „Tak jest, nuda, obawa, że ktoś może napisać jeszcze jedną książkę, którą będzie trzeba przeczytać. Czy warto pisać dla takich ludzi?”. — Chyba, że nie. (Ja sam zawsze liczyłem tajnie na urzędników celnych, mających dużo czasu między pociągami). – „Barbarzyńcy natomiast, ciągnął dalej Malraux, nic nie wiedzą, ale są strasznie przejęci literaturą, oczekują od niej czegoś niezwykłego. Nimi warto się zajmować; z nich może jeszcze coś będzie, nie zaraz zapewne, ale później”.
Ojczyzny dzisiejsze wymagają od swych obywateli tyle służby, dyscypliny, posłuszeństwa, że nie każdy to dobrze znosi, zwłaszcza na wieczne czasy. Dobrze więc jest może mieć jeszcze w zapasie ojczyznę trochę nie z tego świata, jak Atlantyda pochłonięta przez flukta, istniejącą już tylko w pamięci i wierszach, która może nawet do niejednego zobowiązuje, ale już nie wysyła do obozów koncentracyjnych, nie wydaje kartek żywnościowych i nie każe płacić podatków. [...] Zawsze uświadamiałem sobie, że moja ściślejsza ojczyzna jest dniestrowym jarem, stepem porosłym burzanem z kurhanami, słowem, rzeczą istniejącą już tylko w mojej pamięci, i to mnie zawsze uspakajało i pozwalało jeszcze raz próbować zmiennej szansy. Może nawet pamięć takich odległych i niepotrzebnych na pozór rzeczy pozwala czasami odzyskać utraconą równowagę i znaleźć wyjście z takich sytuacji, które na pierwszy rzut oka już wyjścia nie mają.
Łudziłam się jeszcze, że po tryumfie nad Francją i zawojowaniu kontynentu bestia się trochę uspokoi. Strasznie jest ciężko żyć mniej więcej normalnie ze świadomością tego, co tam się dzieje, dzień w dzień i noc po nocy. Mam wrażenie, że na to, aby tam przeżyć szary, zwykły dzień powszedni, trzeba więcej bohaterstwa niż do lotów nad Niemcami. Wraca stary motyw głębokiego zawstydzenia tych, którzy w czas morowy lękliwe nieśli za granicę głowy. Myślę z przerażeniem o tym, jakim prawem przyjdzie kiedyś wracać do ziemi, bez której przecież żyć nie można. Z jakim czołem wrócić do ludzi, którzy przez to przeszli?
Przez długi czas łudzono się nadzieją, że stare stolice zachowają swą dawną "potestas clavium" w rzeczach spirytualnych, ale to było złudzeniem. Kto przybrał postawę kapitulacyjną, tym samym już wyrzekł się "potestas clavium" nawet w odniesieniu do kapeluszy. Ponieważ mocarstwa zwycięskie też nigdy do właściwej stołeczności nie pretendowały i nie mają do tego zresztą żadnych danych, cała Europa – niegdyś stolica dla globu – stała się małą, odległą prowincją, czymś w rodzaju Buczacza, Kołomyi albo Kiszyniowa najlepszym wypadku. To zdaje się jest już koniec Europy.
W Paryżu obchodzi się dziś 40-lecie pierwszych eksponatów Malewicza [...]. Głębokie dociekania i pochwały malarstwa abstrakcyjnego czyta się dziś w najbardziej konserwatywnych i akademickich czasopismach. [...] Ja sam znałem Malewicza i wydawało mi się, że go rozumiem. Malewicz przyjechał był właśnie z rewolucyjnego Petersburga i miał w sobie niepokój, jak gdyby widział zbliżającą się „erę atomową”. Nie przychodziło mi jednak na myśl, że wzory Malewicza będą kiedyś konserwatywną sztuką akademicką, obowiązującym standardem dla trzech następnych pokoleń. Nigdy bodaj w historii sztuki nie widziano tak rozpowszechnionego i długotrwałego konformizmu.
Czy zauważyła Pani, że na wyspie nie ma wcale starych budynków? Musiało ich kiedyś być wiele, zważywszy wszystkie ludy, jakie ją kolejno zamieszkiwały i gdzie indziej zostawiły ślady swych uzdolnień do budownictwa. Ischia jest jednak tak często nawiedzana przez trzęsienia ziemi, że budynki rozpadają się co pewien czas, i w ich miejscu trzeba wznosić nowe? Aby nie odstraszać turystów, o tym się nie mówi. Wielu zachowało jednak żywe wspomnienia niedawnych katastrof. Benedetto Croce był na wyspie z rodzicami, kiedy nocą dom runął na śpiących. Rodzice utracili życie, młody Benedetto został nazajutrz odkopany żywy, lecz mocno poszkodowany. Pozostał mu na całe życie lekki niedowład jednej ręki.
W archiwum Jerzego Stempowskiego w Muzeum Polskim w Rapperswilu zachowały się dwa, niewysłane listy do Ludwiki Rettingerowej – „Wichuny”. Właściwie nie dwa, a półtora listu. Teraz będzie relacja z ostatnich dni pobytu autora w Rabce. Kto chce lepiej przyjrzeć się adresatce, niech zajrzy do szkicu Jerzego Stempowskiego „Zapiski dla zjawy”.
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.