Francesco del Cossa namalował "Świętą Łucję" w 1472 roku, jako część poliptyku w kaplicy Griffonich w bolońskiej bazylice San Petronio. W latach trzydziestych XVIII wieku poliptyk rozsprzedano, a obraz "Świętej Łucji" ostatecznie stał się częścią zbiorów Narodowej Galerii Sztuki w Waszyngtonie. Nigdy nie dane mi było do niej zawitać. Natomiast każdego roku bywam w Palazzo Fava w Bolonii, dokąd przyciągają mnie freski braci Carraccich z końca XVI wieku, ilustrujące mity o Argonautach, Europie i Eneaszu, a pośród nich może najpiękniejsze w europejskiej ikonografii wyobrażenie Medei – gościnnej i głęboko kochającej dziewczyny z Kolchidy. Kilka lat temu w Palazzo Fava pokazywano po raz pierwszy ponownie w całości poliptyk Cossy. To wtedy na obrazie "Świętej Łucji" dostrzegłem i sfotografowałem niewielki detal – spojrzenie istniejące jako osobny byt. Zapadło we mnie głęboko, przez lata domagając się poetyckiego wyrazu, aż po medytację zapisaną u kresu mijającego roku.
Gdy nadchodzi wieść o śmierci bliskiej osoby… [...] Słyszysz melodię mowy, rytm kroków, z którego da się wydobyć zarys sylwetki. Oczyszczasz widzenie do samej twarzy. Masz w pamięci malarza z Fajum, biegłego w technice enkaustycznej. Starannie polerował dębową deskę, a potem kauterionem przypominającym łyżeczkę z żelaza, sprawnie by uprzedzić zastyganie, rozprowadzał farbę błonnym spoiwem złączoną z gorącym woskiem. Stworzony przez niego obraz niby okienko umieszczano na piersi, wciskając je między bandaże owijające zmumifikowane ciało. Myślisz o tym, że mimo upływu czasu, a to już dwa tysiące lat z okładem, portret spod ich ręki zachował świetlistość. Podobnie jak oni, odcinasz przygodność i marginalia. Kładziesz drobiazg na szali przemijania. Wiesz, że na trop prawdziwego rysu twarzy naprowadzić cię może okruch pozostawiony na stole wspólnego życia.
Do lękliwego i niefrasobliwego „być może” wstawiła przecinek, uwalniając bycie i morze – dwa żywioły, którym się oddała. W geście poetyckim uczyniła to w ostatnim tomie "Listy i stacje", kończącym się cyklem wierszy "Być, morze". W życiu czyniła to od lat. Powtarzała, że poezji się nie pisze, poezję się mówi, rozumiejąc przez to nie tylko słowo odzyskujące brzmienie, ale też uwiarygodnione działaniem.
Grigorij Kanowicz, urodzony 18 czerwca 1929, zmarły 20 stycznia 2023, pisarz. „I tyle. Ani linijki więcej, jako że cała reszta to nieprawda”. Te właśnie słowa wyryłby na nagrobku pisarza stary Efraim Dudak, kamieniarz z "Koziołka za dwa grosze", powieści przetłumaczonej przez Aleksandra Bogdańskiego.
W nocy 30 sierpnia w szpitalu w Kłajpedzie odszedł Pranas Morkus. Wilno bez niego nie będzie już takie samo. Należał do potężnej gromadki przyjaciół, która odcisnęła mocne piętno na powojennym obliczu Aten Północy, a przy okazji także na moim życiu. Choć powinienem zapisać to inaczej, bardziej w zgodzie z myśleniem Pranasa: miasto ukształtowało ich na swoje podobieństwo, a oni dochowywali mu wierności, niezależnie czy były to czasy sowieckie, czy wytęsknionej wolności i zaraz potem rynkowego kapitalizmu.
15 stycznia 1941 roku w lodowato zimnym baraku teatralnym, jeniec wojenny Olivier Messiaen i jego trzej towarzysze niedoli wykonali po raz pierwszy, ukończone w obozie, opus magnum "Kwartet na koniec czasu". Ich pierwszymi słuchaczami byli niemieccy strażnicy i koło 400 współwięźniów.
Kultura mieszkańców Fezu znała rozróżnienie na nędzę (z której ludzie powinni starać się wydobyć poprzez międzyludzką solidarność, bo nędza poniża człowieka), i ubóstwo, które nie odbiera człowiekowi godności, jest innym sposobem życia, równoprawnym pod wspólnym dachem nieba. Może zbytnią przesadą byłoby stwierdzenie, że losy przyszłości świata zależą od tego, na ile uda się nam przywrócić godność ubóstwu, ale coś mi mówi, że przynajmniej jeden z diabłów naszej przyszłości jest w tym pogrzebany.
Od pierwszego dnia wojny nasłuchuję słów wypowiadanych w całej jaskrawości widzenia z jądra ciemności. Dlatego dużo czytam i tłumaczę poezji ukraińskiej, również tej przezierającej z dzienników i notatek wojennych wpisywanych przez przyjaciół pozostających w Ukrainie do naszej korespondencji albo do internetu. Od pierwszego dnia wojny notowałem „łzę klauna”.
Litwin czytający w oryginale Cwietajewą i Miłosza jakby w jednym mieszkali domu, polski Ukrainiec i żydowski Polak, chorwacki Bośniak i bośniacki Sarajlija, i ten poeta Jugosłowianin, owszem, posiadający teraz nowe państwo, ale gdy pukał do jego drzwi, ono było albo w Genewie albo w Nowym Jorku, więc prosił by pisać do niego na adres lata zielony… Oni wszyscy rozmawiali ze sobą po łacinie, tu w Sarajewie, w rodzinnej Europie.
Dzieło Wojciecha Ornata przenika duch Stanisława Vincenza. Nie tylko dlatego, że i on – podobnie jak wspominany przez Jeanne Hersch autor "Spotkania z chasydami" – nigdy „nie mówił o Żydach inaczej niż ze łzami w oczach”. I nie tylko dlatego, że domy budowane przez Vincenza jako rodzinne, nieuchronnie przemieniały się w austerie, najpierw pod karpacką Czarnohorą, a potem, po końcu świata, w alpejskim La Combe. Także dlatego, że łączy ich „jeszcze jakaś inna, głębsza świadomość, a raczej pamięć – Mneme”, nakazująca im niedowierzać głosom przekonanych o tym, że „tamto przeciw Żydom dawno już zupełnie wygasło”.
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.