fbpx
HOME
Krzysztof Czyżewski

Księgonosz rodzinnej Europy. Juozas Tumelis. Wspomnienie

19 stycznia odszedł Juozas Tumelis. Z widocznej na fotografii trójki wspaniałych dżentelmenów, moich towarzyszy podróży do Bośni i Hercegowiny, on jest najmłodszy, ostatni, którego przychodzi mi pożegnać.

Wszystko zaczęło się od wizyty u Jerzego Giedroycia w Maisons-Laffitte. Był koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Redaktor publikował wtedy moje eseje o byłej Jugosławii i bez trudu dał się przekonać do idei zorganizowania tam debat wokół linii paryskiej „Kultury” oraz odbudowywania sąsiedzkich relacji po czasie wojen i wzajemnych nienawiści. „Muszą pojechać z panem Litwin, Polak i Ukrainiec… Najlepiej gdyby byli to Tumelis, Pomianowski i Osadczuk. Zaraz do nich zadzwonię”. Zasugerowałem, że powinniśmy dotrzeć do Sarajewa i Mostaru, że znam tam ludzi, którzy bardzo na to czekają i wszystko przygotują na miejscu. Dodałem, że nie powinniśmy pominąć Belgradu, że równie ważne jest spotkanie tam, w środowisku Belgradzkiego Kręgu i Centrum Dekontaminacji Kultury. „Zgoda, ale to za dużo jak na jedną podróż samochodem. Proszę pomyśleć o drugiej wyprawie i zabrać na nią Ungera”. Na moje pytające spojrzenie, Redaktor odparł krótko: „Tu wystarczy jeden. To Brukselczyk”.

Podróż ludzi „Kultury” na Bałkany rozpoczęła się od mojego przyjazdu do Wilna. Znałem Juozasa Tumelisa, jego żonę Wandę, historię jej ojca zesłanego do Workuty, ich odzyskany po zarekwirowaniu przez komunistów rodzinny dom na Antokolu, drewniany rodzynek pośród blokowisk, a w nim osnutą legendą bibliotekę, pełną nie tylko litewskich, ale także polskich, rosyjskich i niemieckich książek. Był współczesnym księgonoszem – kontynuatorem ważnej, sięgającej wieku XIX tradycji ściganych przez carat kurierów dostarczających Litwinom do domów nawet w najbardziej odległych osadach książki drukowane alfabetem łacińskim, budzące ducha narodowego w czasach, gdy dozwolona była jedynie cyrylica. Juozas stał się takim kurierem od pierwszego roku studiów filologii litewskiej na Uniwersytecie Wileńskim. Roznosił zakazane książki emigrantów litewskich, a także Achmatowej, Cwietajewej czy Mandelsztama. Był rok 1956. Razem z książkami roznosił wieści o odwilży w Polsce i na Węgrzech. Z jego inicjatywy powstał almanach studencki „Kūryba” (Twórczość). Pisał wtedy wiersze w duchu rosyjskiego modernizmu, w socrealizmie uznawane za „reakcyjne”, ale to nie za ich przyczyną relegowano go z uczelni w 1959 roku. Głównym powodem były publikowane w almanachu „dekadenckie” wiersze i teksty jego przyjaciela z tego samego wydziału, o rok starszego Tomasa Venclovy. Po kilku latach powrócił na uniwersytet, ale już na wydział historyczny. Został jednym z najwybitniejszych litewskich mediewistów. Wiecznie – no może poza okresem bezpośredniego zaangażowania w politykę – sporządzał bibliografie, jakby to od nich zależał niepodległy byt państwowy jego ukochanej Litwy. Najpierw, jeszcze za czasów sowieckich, był głównym bibliografem w oddziale starych i rzadkich druków Biblioteki Narodowej; potem redaktorem Litewskiej Bibliografii Narodowej, przewodniczącym rady redakcyjnej Powszechnej Encyklopedii Litewskiej, a ponadto – jak skrupulatnie wyliczono w jego życiorysie – autorem czternastu indeksów bibliograficznych. To prawdziwy cud, że znalazł jeszcze czas na napisanie (jako współautor) trzytomowej monografii Źródła religii i mitologii bałtyjskiej. Były jednak książki, do których napisania przygotowywał się przez lata, i które nigdy nie ujrzały światła dziennego. I były jeszcze wiersze… Tomas uważał, że był jednym z najlepszych poetów swojego pokolenia. Powtórzył to na pogrzebie Juozasa, po czym odczytał jego wiersz, zaznaczając, że nie powstydziłby się go Henrikas Radauskas:

W piasek korzeni zapadły się sosny

Tuż obok domów w kwadratach uśpionych,

A w twarze zawija się wiatr wilgotny

Z policzków Penelopy orzeźwionych.

 

Kołyszą się w porcie linkolny kreisery,

Na dno otchłani idą czarne łodzie,

Gdy tymczasem przez nieba plaster pszczeli

Skorpion przesącza się w zmąconym miodzie.

 

Staruszek kapitan grogiem się raczy,

A jego spokój jest niezakłócony.

Przez caluteńką noc na dachu krzyczy

Niebieski kogut przez wiosnę zbudzony./1/

Juozas władał piękną polszczyzną, niemalże dorównując w tym Tomasowi Venclovie. Obaj uważali, że to obowiązek dobrego lituanisty. Po Październiku zaczęli czytać prasę z Polski, głównie „Przekrój”. W czasach studenckich mieli wspaniałą lektorkę języka polskiego, starszą panią o panieńskim nazwisku Samaniute, pochodzącą z polsko-litewskiej rodziny, żonę profesora Obrębskiego, z którym wkrótce potem wyjechała do Polski. „Bardzo pięknie wykładała język polski” – powie o niej Tomas w rozmowie z Ellen Hinsey w książce Magnetyczna Północ. Dopowie jeszcze i to: „Zaczęliśmy [do tej paczki należał również Pranas Morkus] nawet rozmawiać ze sobą po polsku, częściowo ze snobizmu, częściowo z wdzięczności dla języka, który nazwaliśmy «najbardziej cywilizowanym w naszym nieszczęsnym zakątku Europy»”.

Poznałem Juozasa w czerwcu 1992 roku. Po pięćdziesięciu latach odradzała się w Wilnie tradycja „Środy Literackiej”. Ledwie pomieściliśmy się w „Celi Konrada” przy klasztorze bazylianów. W czasach sowieckich mieścił się tutaj magazyn biblioteczny Politechniki. Teraz został przeniesiony, a pomieszczenie w ostatniej chwili wyremontowano, więc w powietrzu unosił się jeszcze zapach świeżej farby. Czytano wiersze. Z rąk prezydenta Landsbergisa Czesław Miłosz otrzymał honorowe obywatelstwo Litwy. Irena Byrska, ponad dziewięćdziesięcioletnia, powołując się na kulturę starożytnych Indii, winszowała Litwinom nie tyle niepodległości, ile tego, że są małym krajem, a co jest małe, ma szansę być wielkie duchem. Pamiętam jak dziś twarze słuchaczy o szeroko otwartych z zaskoczenia oczach i mrużące się od szczęścia oczy pana Czesława, którym wtórowała promienność spojrzeń Ireny Sławińskiej i Stanisława Stommy. Wspominającemu wileńskich Żydów Miłoszowi wtórowała Halina Kobeckaite, kierująca Departamentem Narodowości przy litewskim rządzie, wkrótce pierwsza kobieta dyplomacji litewskiej, mądra Karaimka, od początku wspierająca swym doświadczeniem nasze Pogranicze. Było też mądre słowo Dariusa Kuolisa, młodziutkiego ministra kultury i edukacji, człowieka o dużej erudycji i postawie pełnej wewnętrznego ciepła. Wszystko to sprawiało, że słowa pani Ireny okazały się nie być zawieszone w próżni. Taka była wtedy młoda Litwa. W latach przełomowych dla odradzającej się niepodległości, Juozas był drugą po Landsbergisie osobą w państwie – przewodniczącym Sajudisu i głową litewskiego parlamentu. Należał do komitetu organizacyjnego „Śród Literackich”. W następnym roku Fundacja Polcul nagrodziła go za pracę na rzecz rozwijania polsko-litewskich relacji.

Skromny, jak na bibliografa przystało przeciągle milczący, odpalający jednego papierosa od drugiego, o przyjaznych oczach, powiększonych przez grube szkła okularów. Takiego już na zawsze go zapamiętam. Dobrze nakarmieni przez panią Wandę, wyruszyliśmy do Warszawy, zatrzymując się na krótko w Sejnach. Opowiedział mi wtedy o swoim pierwszym spotkaniu z Giedroyciem. Przyjechał do Paryża z delegacją litewską w listopadzie 1990 roku. Odbywała się wtedy konferencja KBWE, a Estończycy, Litwini i Łotysze zorganizowali przy tej okazji konferencję o państwach bałtyckich jako prawomocnych członkach wspólnoty europejskiej. Okazało się, że w samej konferencji KBWE ich ministrowie spraw zagranicznych nie mogą wziąć udziału, bo ZSRR postawił weto. Wtedy Francuzi zaprosili ich jako gości do swojej delegacji, ale Gorbaczow zagroził Mitterrandowi, że na takie dictum ich delegacja opuści Paryż. Tupnięcie Moskwy wystraszyło polityków francuskich, którzy zabronili nawet kolportowania ulotek z postulatami państw bałtyckich, ale nie Francję. Przy Sorbonie zawiązał się komitet poparcia Bałtów, którego uczestnicy pod katedrą Notre Dame rozrzucali ulotki krytykujące rząd francuski, a policja dokładała starań by ich rozpędzić. To wtedy Juozas, razem z Emanuelisem Zingerisem, wówczas szefem Komisji Spraw Zagranicznych i przyszłym dyrektorem muzeum żydowskiego w Wilnie, odwiedzili Maisons-Laffitte, omawiając najpilniejsze sprawy litewsko-polskiej współpracy, w tym bezwarunkowe wsparcie Warszawy dla niepodległościowych dążeń Wilna.

W Warszawie zatrzymaliśmy się na Ochocie, gdzie mieściło się Towarzystwo Opieki nad Archiwum Instytutu Literackiego. Marek Krawczyk, dobra dusza tego przedsięwzięcia, cały bagażnik załadował mi wydawnictwami „Kultury”. Samochód był gotów, a wkrótce dosiedli się do nas Bohdan Osadczuk i Jerzy Pomianowski. Ruszyliśmy na Bałkany. Juozas usadowił się z tyłu, nastawiając się na słuchanie opowieści dwóch niezrównanych gawędziarzy, Atamana i Chazana (tak zaczęliśmy nazywać Jerzego po tym, jak opowiedział nam o swoim dziadku, kantorze i chazanie w synagogach w Częstochowie i Łodzi). Na pierwszą kawę zatrzymaliśmy się w Bratysławie. „Co teraz porabiasz?” – zaczęli dopytywać Juozasa. „Kończę przekład Rodzinnej Europy…”.

I tak rozpoczęła się opowieść Juozasa o niezwykłych dziejach tajnie kolportowanej w sowieckiej Litwie książki Miłosza. Po ukazaniu się w 1959 roku pierwszego paryskiego wydania, książka trafiła do rąk Ony Šimaitė. Bibliotekarka i bibliografka, kierowała działem katalogów biblioteki Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Książki, dokumenty, świadectwa pisane były dla niej równie ważne jak życie i wolność. Juozas mógł mieć to po niej. Choć należeli do różnych pokoleń i żyli w różnych krajach, nie było przypadku w tym, że wśród litewskich korespondentów, do których adresowała swoje listy Šimaitė, był i ten rodziny Tumelisów. Właśnie jako bibliotekarka niosła pomoc Żydom z getta wileńskiego. Zachodziła do nich codziennie, w jedną stronę obładowana żywnością, sfałszowanymi dokumentami i przyborami do pisania, a czasem również bronią, w drugą książkami żydowskimi, nierzadko o dużej wartości antykwarycznej, archiwaliami oraz bezcennymi świadectwami życia w getcie i nazistowskich zbrodni. Ukrywała je w skrytkach pod podłogą biblioteki albo w podziemiach katedry lituanistyki. Uratowała od śmierci głodowej blisko setkę dzieci z getta, a jedno z nich zaadoptowała. A jednocześnie namawiała ich rodziców i znajomych, by spisywali swoje życie, pisali listy, zatrzymywali w słowie każdy przeżyty dzień. W ten sposób na przykład powstało trzydzieści dziewięć zeszytów Grigorija Szura, zapisywanych po rosyjsku, wyniesionych przez nią z getta, jedno z najcenniejszych świadectw Zagłady w Litwie. W 1943 roku Niemcy nakryli ją, gdy na fałszywych papierach usiłowała wyprowadzić z getta córkę Żydówki błagającej ją o pomoc – dziewczynkę natychmiast rozstrzelano, a Šimaitė otrzymała wyrok śmierci. Torturowana, ocalona przez przyjaciół z uniwersytetu, którzy zebrali dużą sumę pieniędzy i przekupili Niemców, zesłana do Dachau, błąkająca się po powojennej Francji, przez jakiś czas żyjąca w izraelskim kibucu, przybywa do Paryża, pracuje jako sprzątaczka i pomoc kuchenna, szyje lalki, aż wreszcie staje na nogi, to znaczy ponownie zostaje bibliotekarką.

Nawet nie zauważyłem, jak minęliśmy Budapeszt, a potem Osijek z mostem nad Drawą. Juozas mówił, że książka Miłosza musiała wpaść do rąk Ony Šimaitė właśnie wtedy, gdy powróciła do największej miłości swojego życia – do biblioteki. Tym razem inaczej spisane życie byłego studenta Uniwersytetu Stefana Batorego; tym razem autobiografia intelektualna, wpisująca duchowe dziedzictwo Wilna i Wielkiego Księstwa Litewskiego na mapę rodzinnej Europy. Poruszona do głębi lekturą książki, Šimaitė uznała, że powinna ona dotrzeć do przyjaciół w Litwie. Oczywiście nie wchodziło w grę przesłanie książki zwykłą pocztą. Ale już przesyłanie pojedynczych jej stron, kto wie? Zaczęła wysyłać listy do Litwy z wyrwanymi z książki Miłosza stronami. W jednej kopercie wsunięta między kartki korespondencji jedna strona. Albo paczka z guzikami, a każdy owinięty w jedną kartkę. W Wilnie rozwijano je, prostując na kolanie, uczono się fragmentów na pamięć, przekazywano dalej… Wiele miesięcy upłynęło zanim strony złożono na nowo w książkę. Zabrakło dwóch, których nie udało się odnaleźć. Dla młodego Tomasa Venclovy, który od Juozasa dostał jej egzemplarz, okazała się ona być jedną z tych „książek zbójeckich”, zmieniających człowiekowi życie. I nie tylko dla niego. Juozas przechowywał ją – owoc tajnego spisku wileńskich Europejczyków – jak drogocenny skarb. Nawet po latach, niektóre fragmenty książki mógł tłumaczyć z pamięci.

Po przybyciu do Sarajewa, udaliśmy się na Baščaršiję, gdzie mieliśmy umówione spotkanie. Usiedliśmy w kafejce, delektując się kawą nalewaną z džezwy do porcelanowych fildžani. Pierwszy pojawił się poeta Izet Sarajlić. „Mówcie po polsku, wszystko zrozumiem” – rzucił nam na przywitanie. Gdy w drzwiach pojawił się pisarz Ivan Lovrenović, Izet dorzucił żartem: „A i ten chorwacki Bośniak, z ducha franciszkanin, was zrozumie”. Z naszej strony Ataman zapewnił ich, że słowiańska mowa, wspólna mowa, i że się dogadamy. Musiałem ich zostawić i pójść na poszukiwanie innych przyjaciół, w tym Mariny Trumić i Čedo Kisicia. Z Mostaru miała też przyjechać Tanja Miletić Oručević. Wszyscy oni doskonale mówili po polsku, więc spokojny byłem o tłumaczy przy naszych debatach. Powróciwszy do kafejki zorientowałem się jednak, że rozmowa moich przyjaciół toczy się… po łacinie. Nawet Zdravko Grebo, młodszy od nich, profesor prawa i bohaterski weteran oblężonego Sarajewa, ochoczo przyłączył się do ich rozkosznej pogawędki. Nie poznawałem Juozasa – był w swoim żywiole, co rusz podrzucający Chazanowi jakieś brakujące mu słówko, rozmowny, dowcipny, nie posiadający się z radości, najbardziej swój wśród swoich, z kieliszkiem rakii wygłaszający toasty w poetyce rzymskiego retora. Przysiadłem się do nich cichcem i słuchałem, zauroczony. Chciałem, aby ta chwila nigdy się nie kończyła. Wciąż mam ją przed oczami. Przez okno widać było Alifakovac – wzgórze cmentarne usiane śnieżnobiałymi stelami dopiero co poległych. W powietrzu Sarajewa wciąż jeszcze unosił się zapach bratobójczej wojny. Ludzie w kafejce, oswojeni raczej z językiem angielskim, w którym ciągle ich dopytywano „why?”, ssący słodycz rachatłukum zmieszaną z gorzkim smutkiem bośniackiej kawy, z niedowierzaniem słuchali tej dziwnej, choć przecież nie obcej im mowy. Litwin czytający w oryginale Cwietajewą i Miłosza jakby w jednym mieszkali domu, polski Ukrainiec i żydowski Polak, chorwacki Bośniak i bośniacki Sarajlija, i ten poeta Jugosłowianin, owszem, posiadający teraz nowe państwo, ale gdy pukał do jego drzwi, ono było albo w Genewie albo w Nowym Jorku, więc prosił by pisać do niego na adres lata zielony… Oni wszyscy rozmawiali ze sobą po łacinie, tu w Sarajewie, w rodzinnej Europie.

Czas naszej wyprawy nieuchronnie zbliżał się do końca. W Mostarze przy zerwanym Starym Moście mieliśmy ostatnią debatę o linii paryskiej „Kultury”, rezonującą tu wyjątkowo mocno. Prowadził ją Huso Oručević z radia, które wbrew politykom pobierającym myto od wznoszenia niewidzialnego muru odgradzającego Chorwatów i Muzułmanów, obejmowało swym zasięgiem oba brzegi Neretwy. Nadeszła pora by wyruszyć w drogę powrotną. Po raz pierwszy od początku naszej podróży, w moim samochodzie nie było jak w ulu. Zamiast ciągnących się dłużej niż odległości między miastami opowieści i dysput, zamiast zabawnych anegdot i wspomnień, urywane słowa i milczenie, nie ze zmęczenia, z zamyślenia. Wiele mocnych relacji z ludźmi jugosłowiańskiego pogranicza zawiązało się podczas tej podróży, ale też między nami zrodziło się pobratymstwo, które teraz, na wieść o śmierci Juozasa, ponownie mocno dało o sobie znać w mym sercu. I przypomniał mi się wiersz Rilkego, mówiony z pamięci przez Juozasa z tylnego siedzenia samochodu, gdy na świecie zrobiło się ciemno. Nie było już z nami Atamana, którego wysadziliśmy przy dworcu kolejowym w Wiedniu. Zostawiliśmy za sobą Brno i gdzieś w okolicach Ołomuńca rozmowa zeszła na ulubione wiersze. Chazan napomknął coś o Mieczysławie Jastrunie, swoim nauczycielu języka polskiego z łódzkiego gimnazjum i jego miłości do Elegii duinejskich. Juozas odpowiedział na to, że tom przekładów Jastruna to skarb w jego bibliotece, a Elegia dla Maryny Cwietajewej to także jego testament. I zupełnie niespodziewanie zaczął ją recytować w oryginale. W mojej pamięci już na zawsze te słowa Rilkego niesione są przez księgonosza z drewnianego domu na Antokolu, z serca rodzinnej Europy…

Nic nie należy do nas. Lekko kładziemy dłoń wokół

szyj nadłamanych kwiatów. […]

Że moc ma śmiertelną ta sprawa,

miarkujemy z powściągliwości jej, tkliwej kruchości

i z tej nadzwyczajnej siły, co z nas żyjących czyni

tych, co przeżyją. […]

Kochający, Maryno, nie powinni by, nie powinni

tak wiele wiedzieć o zgonie. Muszą być jak nowi.

Dopiero ich grób jest stary, zamyśla się, zmierzcha

pod drzewem płaczącym, zamyśla się na całą przeszłość. […]

Także w dniach ubywania, także w tygodniach odmiany

nikt nam nigdy nie pomógł do pełnobytu, prócz własnej,

własnej samotnej przechadzki nad krajobrazem bezsennym. /2/

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI

 

/1/ Dziękuję Rasie Rimickaite za pomoc w przekładzie tego wiersza.

/2/ Tłum. Mieczysław Jastrun.

 

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek