Andrzej Franaszek
Mała oda dla Renaty Gorczyńskiej
„Czego nauczyłam się od Czesława Miłosza?” – pyta Renata Gorczyńska we wstępie do swojej książki, by sobie samej i nam zarazem spróbować udzielić odpowiedzi w kilku następnych akapitach. Było to więc – używając słów eseistki – „otwarcie na metafizykę”, uwrażliwienie na tematykę religijną, czy jeszcze szerzej – duchową, jak dobrze wiemy, wcale nie oczywiste w polskim społeczeństwie, nadal tłumnie zapełniającym kościoły. Następnie nauka wytrwałości, odwrotność (znów: ciążących nad polskim losem) „słomianych zapałów”. Zaraz obok – wyzwolenie z doraźnych zatrudnień dziennikarskich, co oznacza nie tylko zmianę sposobu zarabiania na życie, ale coś więcej – szacunek dla słowa, którym należy posługiwać się z umiarem, nie rozdrabniając na ławice artykułów tego, co ewentualnie mamy do powiedzenia. Dalej, będąca fundamentem tak Miłoszowej poezji, jak jego duszy ciągle zdolnej do odnawiania się – potrzeba zachwytu, oznaczająca pokorę wobec nieogarnionego świata i niektórych świata tego mieszkańców, którzy budzą w nas podziw, gdyż zdają się być znacznie od nas lepsi, wychyleni ku innym ludziom i ich sprawom, mniej oddani demonom. Szacunek dla tajemnicy, jaką jest ludzki geniusz. No i wreszcie – last but not least – czarne poczucie humoru, które nie uchroni nas przed rozpaczą, ale przynajmniej nieco ją złagodzi, pozwoli na nutę zbawiennej autoironii. Jak widać – nauczyła się Gorczyńska od Miłosza bardzo dużo.