fbpx
HOME
Andrzej Franaszek

Zapiski z Zielonej

Melancholicy przynajmniej raz w roku powinni wędrować do Zielonej Góry. Architektura dobitnie wskazuje, że miasto miało się świetnie tylko do roku 1945, gdy trwał niewielki, niespełna trzydziestotysięczny Grünberg, zabudowany kamieniczkami, z których fasad przemawia łagodna secesja. Miasteczko pełne winiarni, otoczone setkami hektarów winnic, w nim apteka pod Lwem, ratusz, aleja, wzdłuż której rozsiadły się – naprawdę eleganckie – wille patrycjatu, na obrzeżach zwieńczony wieżami gmach zakładów włókienniczych… Wszystko miało swoje miejsce, łączyło się z sobą. Później było już tylko gorzej. Niepewność i bezbarwność, przaśna masowość bloków PRL-u, która dzisiaj wydaje się względnie niegroźna w porównaniu z ambicjami lat dziewięćdziesiątych, bo wtedy co bardziej przedsiębiorcze jednostki zdobywały się na czy to gmaszek roztańczony, o wygiętych futrynach, jakby echo Sopotu, czy to na nigdy nieukończony dom towarowy ze szklaną kopułą, która miała się obracać i mieścić restaurację. Miejmy nadzieję, że te szkaradzieństwa rozpadną się nim ktoś uzna, iż są godnym społecznej troski świadectwem dekady transformacji. W ostatnich latach sporo odnowiono, tu i ówdzie zakwitły kwiaty i huśtawki, bardzo dużo, zapewne więcej – pozostało do odnowienia.

Fot. Joanna Franaszek

Snując się uliczkami Zielonej, oglądamy palimpsest, który skłania do saturnicznych myśli o przemijaniu i odnowie: uratowana sztukateria, szczęśliwie wybrana zielonkawa szarość wymienionych okien, obok jednak wymarłe kino, liszaje brudnej cegły, ściany niczym stare bandaże o kolorze pajęczyny, zakrywające ropiejące rany. Skromny budynek w stylu Bauhausu, którego mieszkańcy na własną rękę, pustakiem, sznurkiem i papierem, korygowali wizję architekta, w pobliżu gmach, który wygląda jak wstrętny kub z lat siedemdziesiątych, ale skrywa w sobie ślady florenckiego palazzo; gdy widzę ten nienaruszony jeszcze pałac na zdjęciu sprzed stulecia – chce mi się zwyczajnie płakać. Dzisiaj w Zielonej dawnych budynków nie gwałci się chyba aż tak brutalnie, co najwyżej na pustych dotąd parcelach wyrastają przeciętne apartamentowce: dużo szkła, rozległe tarasy. Zgodnie z sarmacko-chłopskim duchem wszystko się miesza, przestrzeń bliższa jest kakofonii niż sonacie, brak jej umiaru i miary, jak może większości polskich miast. Zielona szuka własnej formy, utraconej po wojnie, dziwnie rozpięta między Palmiarnią a Planetarium. Rzec można: to jest oś kosmiczna.

Inna droga, ciekawsza, wiedzie w głąb, do winiarskich piwnic. Przed wojną była ich setka, potem zostały zapomniane, zasypane, zamknięte. Beczki sprzedawano na opał, PRL pił i produkował piwo oraz wódkę, co najwyżej wino owocowe, zwane jabolem. W Polsce wolnej najpierw odrodziły się winnice – produkowane tu solarisy, johannitery czy pinoty stają się coraz lepsze, w gruncie rzeczy: naprawdę dobre. Wino trzeba leżakować – więc przypomniano sobie o piwnicach. A od zeszłego roku, dzięki m.in. Krzysztofowi Fedorowiczowi, poecie, prozaikowi, piewcy przeszłości Zielonej Góry, a zarazem winiarzowi i wizjonerowi, działa festiwal, w czasie którego pije się lokalne produkty. Podczas majówki chętnych było tak wielu, że karnetów sprzedano około tysiąca.

Tak zatem z kielichami w ręku wędrowaliśmy od jednej piwnicy do kolejnej, odkrywając je w miejscach zupełnie niespodziewanych. Skromne drzwiczki, schodki prowadzą do hobbickiej norki, gdzie mieści się kilka osób albo do podziemnego gmaszyska, które – trzymajmy się Tolkiena – mogłoby być siedzibą krasnoludów. Spotykamy winiarzy, dowiadujemy, gdzie i co uprawiają, mijając się na trasach – zaczynamy poznawać innych dionizyjskich pielgrzymów, jeszcze nie podśpiewujemy, ale humory mamy coraz lepsze. Miasto wraca do swych – z winnej latorośli się biorących – korzeni, nabiera – także dosłownej – głębi, labiryntuje – niczym Drohobycz wyśniony przez Schulza.

Nie wiem, co sądzą o tym lokalni politycy, „włodarze miasta”, mnie żona podpowiada, że takie festiwale mogą stać się „marką” Zielonej Góry, rytuałem nadającym jej odrębność, przyciągającym turystów, ale też – spajającym tych, który w dawnym Grünbergu mieszkają. Jak wiadomo, „Ziemie Odzyskane” (ułudna to nazwa) długimi dziesięcioleciami przez swych mieszkańców były traktowane jako coś tymczasowego, tak naprawdę – nie własnego. Z tego też może, nie tylko ze słowiańskiej poczciwej nieudolności, bolesnego braku formy, o którym siedemdziesiąt lat temu pisał Gombrowicz – wzięła się straszliwa cywilizacyjna zapaść, jaką przeżyły tereny nad Odrą, po wojnie objęte władaniem Polski Ludowej. Dziś jeszcze podróżuje się przez te ziemie, tropiąc ślady utraconego królestwa: wypalone szkielety pałaców, na poły zdziczałe parki, porzucone dworce, z których nie odjeżdża żaden pociąg, samotne wieże Bismarcka, solidne, ale zrujnowane chłopskie domy: czerwona cegła plus półokrągłe okna.

Myślę o tym dwa metry pod ziemią, między łykami gewürztraminera, czując, że sprawi mi radość chwila, gdy w tych piwnicach powstaną winiarnie. Nie żadna, broń Boże, gwiazdkowa restauracja, nie smakowanie pod opieką kipera, który odkrywa w bukiecie nuty czekolady i derki, ale drewniane stoły i ławy, kielichy na zielonych nóżkach, a może szklanice z grubego szkła. Ser i chleb, przebywanie ze sobą i nieprzesadne popijanie, ludowa przyjemność, jaka niegdyś zachwyciła we Francji Czesława Miłosza: „Wielka sala, w której gęsto od ciepła i dymu. Szklanki z winem w rękach robotników i dziewcząt siedzących im na kolanach, usta otwarte w śpiewie”. Nim wyjdzie na jaw moja plebejskość, zasłonię się jeszcze jednym autorytetem, Zbigniewa Herberta, który także żądał, by pić wino „w szklankach, a nie w wymyślnych i głupkowatych naparstkach na szklanej nóżce”.

W jednej z piwnic, przy ulicy Wodnej, długo z Krzysztofem rozmawialiśmy – o przyjaźniach poetów, o podróżach do Toskanii i Umbrii, o apokaliptycznym świetle Gwiazdy Piołun. Goście reagowali żywo choć przecież z wolna zamarzali, wśród obłoczków pary dobywającej się z ust obaj mieliśmy poczucie, że jest to dobre spotkanie. Dzień później odwiedziliśmy Krzysztofa w winnicy, która jest jego Mittelbergheim (czytelnicy Miłosza wiedzą, o co mi chodzi). Nie trzeba było długo szukać, by w tomiku wierszy gospodarza znaleźć właściwy opis:

Brązowe cienie wzgórz

a smukła piramida wieży kościoła pnie się do nieba

które o ton jaśniejsze od lasu i przezroczyste. Jeszcze wyżej

róże i biel wymieszana z żółcią i paski ciemnych chmur

niedbale naniesione w pionie i w poziomie.

Jeszcze wyżej – gdy w oknie zadrzesz głowę –

ciemny błękit, prawie granat.

Drzonków, 3 maja 2022

ANDRZEJ FRANASZEK

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Dzięki nim możemy nieustannie ulepszać stronę. Więcej informacji znajdą państwo w Polityce Prywatności. Więcej.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek