Panuje opinia, że to nie tyle Gruzini stworzyli suprę – tradycyjną gruzińską biesiadę – ile supra stworzyła Gruzinów. Jeśli jest w tym zdaniu przesada, to niewielka. Najważniejszą osobą przy stole biesiadnym jest tamada – mistrz ceremonii dzierżący podczas uczty władzę absolutną: bez jego zgody nie można wypić ani wstać od stołu, on wygłasza toasty, udziela głosu innym i ma tęgą głowę. Myślałem o tym, czytając rozmowę Teresy Torańskiej z Jakubem Bermanem: o splocie tradycji domowej z despotycznym systemem politycznym, o konieczności przeniesienia zdarzeń jednej nocy w rozrzedzone powietrze Parnasu.
Siłownia mieściła się na Pradze i z samego rana jako pierwsi przychodzili młodzi gangsterzy, a że byłem łysy jak oni, brali mnie za swojego i rozmawiali przy mnie swobodnie. Gdy planowali jakiś skok, zaczynali od zorientowania się, jaka im grozi kara w razie wpadki. Ich ulubione powiedzonko brzmiało: „Rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata, trzy lata się po korytarzu przelata”. Inaczej mówiąc, bez lęku imali się wszystkiego, za co groziło do trzech lat więzienia. Wtedy się przekonałem, że teza, iż wysokość kary nie ma znaczenia, lecz tylko jej nieuchronność, ma uznanie pośród prawników akademików, ale nie wśród bandziorów.
W latach komunizmu dla Ukraińców ważne były twórczość i postawa Iwaszkiewicza, który wobec Ukrainy uprawiał własną politykę kulturalną, ponad głową Wielkiego Brata, jakby zakładał na przekór rzeczywistości, że Ukraina jest suwerennym europejskim krajem, a nie republiką sowiecką. Wyraźnie to widać w jego listach do ukraińskiego pisarza, tłumacza i przewodniczącego Związku Pisarzy Ukrainy – Mykoły Bażana.
Nawet sobie nie wyobrażacie, jak mogą człowieka wprawić w popłoch przymiotniki, zwłaszcza jeden z nich. Zaczął mnie przerażać dawno temu, tuż po skończeniu liceum. Poznałem wówczas dziewczynę, która trenowała koszykówkę, toteż nazywaliśmy ją koszykarką. Była miła i ładna, ale miała skazę, która po paru latach znajomości położyła kres spotkaniom. Otóż, ilekroć do niej przyszedłem, po kilku minutach słyszałem pytanie: – I co ciekawego powiesz?
Joanna Siedlecka twierdzi, że Iwaszkiewicz nie zamierzał w niczym przeciwstawić się komunistom, bo nie zabrali mu Stawiska. Tak, nigdy nie przeciwstawił się ostro i otwarcie władzy, uprawiał z nią grę, by osiągnąć zamierzony cel dzięki prywatnym spotkaniom i rozmowom.
Autorka ma za złe pisarzowi, że nosił haftowaną czapeczkę po swoim teściu [...] i w tym samym zdaniu dorzuca, że unieszczęśliwił swoją żonę i wpędził ją w obłęd swoim aktywnym homoseksualizmem. [...] Nie dysponujemy orzeczeniem lekarskim, które by odsłoniło przyczyny schizofrenii Anny. Czy był to „aktywny homoseksualizm” jej męża? Wątpię, Iwaszkiewicz wyjawił Annie swoje preferencje seksualne przed ślubem.
Gdy Edgar Allan Poe zmarł, krewni poety położyli na jego grobie niezwykle ciężką kamienną płytę, w nadziei, że niepokorny duch pisarza nie sforsuje tej zapory i nie zakłóci ich spokoju. Kiedy płytę kładziono na grobie, pękła z niewiadomej przyczyny i leży tak do tej pory, a w jej szczelinach każdej wiosny rozkwitają bratki [...]. Ta historia przypomniała mi się, gdy oglądałem film "Cry Macho": wąskie szparki oczu starego Clinta Eastwooda były jak szczeliny na płycie nagrobnej Edgara Allana Poe. [...] W szczelnej skorupie starości tkwiły pęknięcia, przez które promieniowała niespożyta siła, oczy Eastwooda, tak samo młode, jak wtedy, gdy grał w westernach Sergia Leone.
Wraz ze śmiercią matki odjęta mi została część mojej pamięci, tej najstarszej, do której nie mam dostępu, tej z pierwszych miesięcy i lat mego życia. Odjęte mi zostały smaki dzieciństwa, bo choćbym jadał najlepsze potrawy, nigdy już nie zjem takich, jakie gotowała matka. W zamian zostało mi dane silne odczucie obecności śmierci. Tak jakbym był połączony z matką niewidzialnymi nićmi, jakbym ją miał cały czas w sobie. Kiedy żyła, miałem ją w sobie żywą, gdy umarła, mam ją w sobie umarłą. Mam w sobie śmierć.
Dzisiaj, gdy słyszę ścieżkę dźwiękową do filmu Sergio Leone, wyłania mi się z pamięci skromnie umeblowany pokój i zasłuchani młodzi ludzie pijący kawę, cicho podgryzający ciastka. Ciastka i muzyka – słodycz pomnożona przez samą siebie, słodycz w pustym brzuchu, słodycz w pustej duszy. Nie doceniłem wówczas tego zdarzenia jak należało, teraz dopiero przepełnia mnie wdzięczność dla Radzibusa, bo dał mi godzinę szczęścia z opóźnionym zapłonem.
Zając miał swoją sprośną śpiewkę, bo przekleństwo w jego ustach zamieniało się w jakiś miły dla ucha zaśpiew. Gdy coś go mocno wzburzyło, mówił, przeciągając pierwszą sylabę w dwóch słowach: „Będziesz zdrooowy? Chuuuja będziesz zdrowy”. Potem, ponieważ nie lubił przeklinać, skrócił tę inkantację do dwóch pierwszych słów. Wypowiadając je, uśmiechał się, a ten jego uśmiech miał w sobie coś z kruchego szczęścia.
Po powrocie z Ukrainy dowiedziałem się, że w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego czeka na mnie list od Ryszarda Przybylskiego. Napisawszy bezzwłocznie odpowiedź, włożyłem ją bezwiednie między kartki „Klasycyzmu, czyli Prawdziwego końca Królestwa Polskiego”, i zapomniałem o tym. Kiedy więc kilka dni później chciałem wysłać ów list, nie mogłem go znaleźć, a drugiego nie napisałem. I oto znalazł się teraz, po siedemnastu latach.
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.