fbpx
HOME
Robert Papieski

Ostatnie słowa

Borges powiada, że pewien człowiek siedział w domu wysoko w górach, gdy nagle usłyszał, że ktoś nadchodzi i go woła, ale po cichu, toteż się tym nie przejął. Potem zawołano go głośniej, więc wyszedł z domu, ale natychmiast wrócił, bo na zewnątrz siąpił deszczyk. Wtedy pojął, że tym, kto się zbliżał, był jego wróg. Wróg podszedł i zabił człowieka pchnięciem szpady. Umierając, człowiek rzekł: „Więc teraz używa się szerokich ostrzy”.

Tak wygląda męstwo.

Ja zaś bałem się piątku. Trudna chwila przyszła w szpitalu, gdy wydano rzeczy, które zostały po matce, i poproszono mego ojca, by sprawdził, czy wszystko się zgadza. Wyjąwszy z foliowego worka kapcie, koszulę nocną i łańcuszek, zaniósł się szlochem i zachwiał jak nieprzytomny, aż musiałem go przytrzymać, by nie upadł. Gdy wracaliśmy ze szpitala, przeszyło nas ostrze groteski: wszyscy naokoło – na ulicy, w autobusie – roześmiani, rozśpiewani, jadący na mecz Polski z Grecją. Nastrój fiesty udzielał się nam i mieszał z żałobą.

W przeddzień pogrzebu pojechałem z ojcem do kostnicy, by zapłacić za przechowanie zwłok. Zaszliśmy na podwórko, akurat zaświeciło słońce. Pod budynkiem stały dwie stare rozpadające się ławki, takie jak w PRL-owskich parkach. Brakowało im desek a na tych nielicznych, które były, łuszczyła się zielona farba. Przyszło mi na myśl, że szpital wolski dzieli się na trzy kręgi: na recepcji, w gabinecie ordynatora – nowoczesność, błysk czystości, lśniąca posadzka; w części administracyjnej, gdzie wypisuje się zaświadczenia o zgonie – brudne linoleum, odrapane ściany, drewniane skrzypiące schody; najniższy krąg – zimna kostnica.

Otworzył nam drzwi dobroduszny, grubiutki mężczyzna. Usłyszawszy nazwisko, wiedział, o co chodzi.

– Proszę zaczekać na ławce – powiedział. – Zaraz wypiszę rachunek.

Wrócił po pięciu minutach.

– Proszę, to rachunek. A może chcą panowie zobaczyć zwłoki dzisiaj? Akurat pani leży. Proszę, niech panowie sobie popatrzą.

Weszliśmy do środka. Dłonie na podołku, owinięte różańcem. Paznokcie już tak sine, że prawie czarne. To samo uszy. Szyja sino-czerwona. Nogi jak u drewnianej lalki, chude, sztywne i proste. Najstraszniejsza twarz, zastygła na zawsze w grymasie nieziemskiego bólu i strachu. Nic ze słodkiego pogodzenia się z losem. Śmierć była agonią, morderczą walką o oddech podczas ataku dusznicy. Nim odjęło jej mowę, powiedziała do męża: „Ściereczki do kurzu leżą w górnej szafce”.

Gdy już zbieraliśmy się do wyjścia, ojciec pocałował ją w czoło, najpierw dwa razy, po chwili jeszcze raz, wiedząc, że robi to ostatni raz w życiu. A zaraz potem uścisnął i potrząsnął jej ręce, w taki sposób, jak się żegna kogoś przed daleką drogą lub dodaje otuchy przed trudnym egzaminem, mówiąc: „Nie martw się, wszystko będzie dobrze”.

Przypomniała mi się wtedy śmierć matki mojej matki, w tym samym szpitalu. Moja babka uprawiała ćwiczenia duchowe na własną modłę. Przede wszystkim strzegła przed złem swojego męża, bo był kruchy i słaby, a ona potężna i silna. Kiedy więc wywiązywała się jakaś bójka z jego udziałem – a kiedyś w małych miasteczkach jak Radzymin często do nich dochodziło – to babka szybko dowiadywała się o bójce, biegła tam i robiła z wrogiem porządek, kopiąc go po goleniach. Drugim jej sposobem zaciągnięcia się pod sztandar miłosierdzia było współczucie dla włóczęgów. Ilekroć spotkała żebraka czy bezdomnego, zawsze przyprowadzała go do domu, myła, karmiła, dawała nowe ubranie i tak obsłużonego puszczała w świat. Przy tym w słowach była szorstka.

Moja babka przyjechała do nas w jasnozielonej garsonce, żeby umrzeć. Tuż przed udarem mózgu siedziała w fotelu i wspominała ludzi, których znała. O każdym mówiła tylko parę zdań, ale takich, które czyniły z ich życia los, czyli coś sensownego, koniecznego i pełnego – gotowe napisy na nagrobkach. Kilka minut po tej erupcji mądrej elokwencji siedziała sparaliżowana, a z jej ust dobywał się bełkot. Trzymałem ją za bezwładną rękę, ale nie poznawała mnie. Jeszcze jakimś nadludzkim wysiłkiem poszła o własnych siłach do łazienki, potem przyjechała karetka i zawiozła ją do szpitala wolskiego. Gdy przyszedłem do niej następnego dnia, leżała na korytarzu w jakimś łóżeczku jak dla dzieci, ogrodzonym siatką, z nogami przywiązanymi sznurkiem do prętów łóżka. Do końca nie ustawała w ćwiczeniach duchowych, wierzgała nogami, chcąc jeszcze dokopać życiu na odchodne – albo śmierci na przywitanie.

Patrząc na nieżywą matkę i wspominając śmierć babki, czułem istnienie linii losu rodu. Wraz ze śmiercią matki odjęta mi została część mojej pamięci, tej najstarszej, do której nie mam dostępu, tej z pierwszych miesięcy i lat mego życia. Odjęte mi zostały smaki dzieciństwa, bo choćbym jadał najlepsze potrawy, nigdy już nie zjem takich, jakie gotowała matka. W zamian zostało mi dane silne odczucie obecności śmierci. Tak jakbym był połączony z matką niewidzialnymi nićmi, jakbym ją miał cały czas w sobie. Kiedy żyła, miałem ją w sobie żywą, gdy umarła, mam ją w sobie umarłą. Mam w sobie śmierć. Mając w sobie śmierć, silniej wyczulony jestem na wszystkie przejawy życia: na zapach jaśminu czy mokrej trawy, na ciepło skóry. Mając w sobie śmierć, jestem bardziej żywy. To każe inaczej patrzeć na wszelką ofiarę z życia. Widzę teraz jak na dłoni sens każdej śmierci, żadna nie jest daremna, każda łączy się z życiem i je umacnia.

Spojrzałem na ojca, daliśmy sobie wzrokiem znak wyjścia. Kiedy w drodze powrotnej staliśmy na przystanku tramwajowym przy Muzeum Powstania Warszawskiego, spostrzegłem wbiegającego z ulicy na przystanek dziwnego psa: był tak chudy i wyliniały, że przez niemal przezroczystą sino-rudą skórę widać mu było żebra i żyły; grzbiet miał dziwnie wygięty do góry, uwagę przyciągał długi, cienki ogon. Gdy podbiegł bliżej nas, poznałem, że to lis. Miał lisią mordę, a ten ogon był bez kity. Biegał otumaniony między ludźmi, którzy z rosnącym strachem patrzyli na to monstrum. Raptem wpadł na tory i ganiał po nich jak opętany w tę i z powrotem. Z naprzeciwka jechał tramwaj. Zamarłem z przerażenia i litości. Motorniczy go nie widział. Na metr przed zderzakiem tramwaju zdążył skoczyć w bok, po czym biegał jak oszalały po trawniku, między krzakami. To zwierzę było jak z innego świata, z tego, z którym przez moment zetknąłem się w kostnicy.

Na cmentarzu powiedziałem tylko parę zdań: „Wszystkim tutaj zebranym pragnę serdecznie podziękować, że zechcieli towarzyszyć zmarłej w ostatniej fazie jej życiowej wędrówki. Mam głęboką nadzieję, że to, co z naszej perspektywy wydaje się bolesnym końcem, dla zmarłej jest początkiem czegoś dobrego. W takiej chwili jak ta wyraźnie widać, że życie ludzkie jest mnożeniem win. Toteż w imieniu mojej matki proszę, by ci, którzy żywili do niej jakąkolwiek urazę, puścili ją w niepamięć”. Czułem, że muszę się skupić na odpuszczeniu win, bo jeśli tamten świat mówi do nas poprzez znaki, to trudno o bardziej dobitny sygnał rozpaczliwego zagubienia, panicznego lęku, szukania ratunku niż wypadek z lisem.

Kilka dni po pogrzebie, w drodze do Stawiska, zauważyłem w Komorowie robotnika kolejowego, który montował tory. Był stary, chudy, rozebrany do pasa. Tors miał tak opalony i brudny od miału kolejowego, że wtapiał się w tło żelastwa, które leżało za nim, jakby stanowił jeszcze jeden element złomowiska. Pozazdrościłem mu tego walenia młotem w szynę, tego brudu ciała, zdrowego potu, wysiłku mięśni, zimnego piwa po pracy i leniwego odpoczynku, gdy będzie leżał wieczorem na łóżku i oglądał mecz. Zawsze mnie pociągała praca fizyczna, jej moralna strona, łatwa do odnalezienia ze względu na wymierność wysiłku i efektów, łatwa do objęcia słowem.

Może kiedyś wiatr czasu oczyści mi serce z popiołu, zostanie czysty ogień i będę wiedział, jakim zdaniem zamknąć życie.

ROBERT PAPIESKI

Warto również przeczytać...