Pamięci Adama Wodnickiego
Jeanne Calment chętnie opowiadała tę historię: była dziewczynką, kiedy do sklepiku prowadzonego przez jej rodzinę przyszedł Vincent van Gogh. Zaopatrywał się tutaj w płótna, dotykał je i wybierał. Na dziewczynce zrobił jak najgorsze wrażenie: brzydki, grubiański, cuchnął alkoholem. „Mówiliśmy o nim: świrus”. W 1990 roku Calment powtórzyła swoje wspomnienie w kanadyjskim filmie dla dzieci Vincent i ja. Miała wówczas sto czternaście lat, a rozmówczyni wykrzykiwała pytania prosto do ucha. W jej wspomnieniach pojawiały się wariacje i nieścisłości. Twierdziła, że malarza obsługiwał jej tata. Tymczasem ojciec Calment nie był sklepikarzem, lecz budowniczym statków. Innym razem opowiadała, że to mąż wywołał ją z zaplecza, by jej przedstawić artystę. To niemożliwe, gdyż w 1890, roku śmierci van Gogha, Calment była jeszcze dzieckiem. Ale przecież nie takie pomyłki zdarzają się ludziom w pewnym wieku.
Jako dziewięćdziesięciolatka, Jeanne Calment sprzedała swoje mieszkanie na zasadzie „vente en viager”: otrzymywała comiesięczne raty, a nowy właściciel miał przejąć nieruchomość po jej śmierci. Ale kupiec nie doczekał zakończenia transakcji. Jeanne Calment zmarła w 1997 roku, w wieku stu dwudziestu dwóch lat. Cztery lata przedtem rzuciła palenie. Jako stulatka jeździła jeszcze na rowerze. Nosiła się modnie, lubiła zaskakiwać energicznie zrywając się z krzesła u fryzjera. W jedenastej dekadzie życia nadal mieszkała sama. Dopiero niewielki pożar, który wywołała, próbując odmrozić bojler, skłonił ją do przeprowadzki do domu opieki.
Jeanne Calment uchodzi za „nestorkę ludzkości” — najstarszą osobę, jaka kiedykolwiek żyła na ziemi. Ale pod koniec 2018 roku rosyjscy uczeni zakwestionowali jej prawa do tytułu. W wywiadzie dla „Komsomolskiej prawdy” geriatra Walerij Nowoselow stwierdził, że na zdjęciu rzekomo stu dziesięcioletniej Jeanne Calment widzi zażywną staruszkę, dobrze przed dziewięćdziesiątką. Sprawą zainteresował się matematyk, Nikołaj Zak. Ten trzydziestoparolatek, bez naukowego dorobku, pracował przy wytwarzaniu szkła laboratoryjnego. Dochodzenie rozpoczął od rachunku prawdopodobieństwa. Wyliczył, że szanse dożycia takiego wieku są minimalne. Większość przypadków „superstulatków” — osób, które przeżyły ponad sto dziesięć lat — to w gruncie rzeczy pomyłki, wynikające z zamieszania w metrykach albo celowych oszustw.
Zak wyłuskał też nieścisłości w biografii arlezjanki. Dziwne jest na przykład, że nigdy nie wspominała o epidemii cholery, która przetrzebiła jej rodzinne miasto w 1884 roku. Podejrzana wydaje się też prośba o spalenie osobistych pamiątek. Wnuk nazywał ją Manzane: to zbitka złożona ze słowa maman („mama”) i jej imienia. Badacz doszedł do wniosku, że w 1997 roku odeszła nie Jeanne Calment, lecz jej córka, Yvonne. Oficjalnie, juniorka zmarła w wieku trzydziestu sześciu lat na gruźlicze zapalenie opłucnej. Jak twierdzi Zak, było inaczej: Jeanne Calment zmarła w 1934 roku, a fizycznie podobna do niej córka przejęła jej tożsamość. Jak sugeruje Rosjanin, przyczyną fałszerstwa mogła być próba uniknięcia wysokiego podatku spadkowego.
Opublikowanie tych rewelacji wywołało burzę. Dziennik „Le Parisien” zawyrokował, że chodzi o typowy fake news. Natomiast lokalni obrońcy honoru Jeanne Calment zarzucali Zakowi, że nigdy nie był w Arles, nie grzebał w archiwach i nie zna miejscowych realiów. Czy to możliwe, że kobieta dokonała tak niezwykłej zamiany tożsamości i tę fikcję utrzymywała przez ponad sześćdziesiąt lat? Znaczyłoby to, że żyła ze swoim ojcem Fernandem, podając się za jego żonę, a zarazem zmusiła syna, Frédérica, aby przestał nazywać ją mamą. W całe przedsięwzięcie musiałaby zresztą wtajemniczyć więcej osób. Byłby to nie lada wyczyn w dwudziestotysięcznym Arles, gdzie wystarczyło wyjść na spacer, aby całe miasto komentowało nową sukienkę… Po archiwalnej kwerendzie, patriotyczni arlezjanie obalili też teorię finansowej motywacji zamiany. W latach trzydziestych podatki spadkowe w Arles nie były wysokie i zamożna rodzina Calment bez trudu mogła sobie z nimi poradzić. Obrońcy Jeanne wyciągali kolejne dowody jej prawdomówności: w wywiadach przeprowadzonych pod koniec życia prawidłowo wymieniała nazwiska niani, nauczycielki matematyki czy krawcowej. Czy córka mogła znać takie szczegóły? A może Yvonne została przygotowana do swojej roli, a nawet zaindukowana wspomnieniami przez ciekawskich, którzy ją przepytywali…
Zak wyciągnął dalsze niepokojące fakty. W dowodzie osobistym z lat trzydziestych wpisano oczy czarne, a jako staruszka Jeanne miała oczy szare. Poza tym, skoro w tymże dokumencie mierzyła sto pięćdziesiąt dwa centymetry, czy to możliwe, że w późnej starości prawie wcale nie zmalała? Dziwne też, że nie obchodziła hucznie setnych urodzin. Mer pragnął je uczcić, ale Calment stanowczo odmówiła. Czyżby się obawiała zdemaskowania? Dziesięć lat później zmieniła taktykę: grzała się w blasku fleszy, twierdziła, że ma zamiar rozkoszować się sławą, na którą czekała ponad sto lat. Można się wręcz zastanawiać, czy ta sława nie była nadużywana przez postronnych. Rok przed śmiercią, kiedy mówiła już z trudem, wzięła udział w nagraniu raperskiej płyty. Innym razem, siedzącą na wózku inwalidzkim staruszkę pocałował w usta japoński klaun.
Ale dlaczego Calment poprosiła miejskie archiwum o zniszczenie swoich dokumentów? W 2006 roku w jednej z gazet padła pogłoska, że ubezpieczyciel staruszki w latach dziewięćdziesiątych dowiedział się o zamianie tożsamości, ale jej nie zdradził, ponieważ była już zbyt sławna. Przypadek Jeanne Calment był niezwykły, a zarazem mocno ugruntowany. Ponieważ wyszła za kuzyna, przez całe życie nosiła to samo nazwisko. Zachował się jej certyfikat urodzenia i akt ślubu, udało się zrekonstruować drzewo genealogiczne do siódmego pokolenia. Dostępne były również dokumenty z trzydziestu spisów ludności. Niepokojąco wyglądał tylko jeden z nich: w 1931 roku Yvonne nie jest zameldowana w rodzinnym domu. Być może w tym czasie przebywała w sanatorium w szwajcarskiej miejscowości Leysin (jego archiwa się nie zachowały). A może żyła w odosobnieniu, w wiejskim domku w miejscowości Paradou. Zak twierdzi, że na gruźlicę chorowała Yvonne, a potem zaraziła nią Jeanne. Z tym, że córka wyzdrowiała. Pod nieobecność chorej matki posługiwała się jej dokumentami. Z niewielkiego nadużycia dla celów praktycznych nie mogła się już wyplątać.
W 2019 roku bitwa o Jeanne Calment rozszalała się na dobre i przybrała wymiar polityczny. Obrońcy sugerowali, że Rosjanin próbował zdyskredytować zachodnie metody badawcze. Może wręcz do dużej liczby czytelników jego artykułu przyczyniły się boty. Z drugiej strony Zak wystosował list otwarty do znanych gerontologów, dziennikarzy, a nawet polityków (m.in. Putina, Macrona i Johnsona), apelując o zbadanie DNA Jeanne Calment: podobno próbka jej krwi jest przechowywana w paryskim instytucie badawczym. Badanie genetyczne rozwiązałoby zagadkę, ponieważ Jeanne miała szesnaścioro pra-pra-dziadków, a ponieważ wyszła za kuzyna, jej córka Yvonne miała ich tylko dwanaścioro. Ale czy sekret długowieczności tkwi tylko w genach? Podobno całe życie używała dużo oliwy.
Od śmierci Jeanne Calment minęły dwie dekady. W międzyczasie jej rekord długowieczności nie został pobity. Naukowcy spierają się o to, czy Francuzka osiągnęła absolutny limit. Niektórzy wierzą, że takiej granicy nie ma. Amerykański gerontolog Roy Walford w latach osiemdziesiątych wysunął hipotezę „wydłużającej się” długości życia: obecnie maksimum to sto dwadzieścia, a może nawet sto pięćdziesiąt lat, ale kiedyś może dojść nawet do trzystu. Francuski profesor fizyki nuklearnej, Gabriel Simonoff w książce La nouvelle éternité (Nowa wieczność, 1993) stwierdził, że najbliższym celem powinno być sto dwadzieścia lat w pełnym zdrowiu. Prognozuje jednak, że w dłuższej perspektywie ludzie mogliby przeżywać nawet po kilka stuleci. Wówczas musiałyby się wydłużyć poszczególne etapy życia – nikt przecież nie marzy o setkach lat zgrzybiałej starości. Sprawą Jeanne Calment zainteresował się również biogerontolog Aubrey de Grey. Ten ekscentryczny brodacz jest przekonany, że już urodził się człowiek, który przeżyje tysiąc lat. Wierzy w rekord Calment i apeluje o udostępnienie próbki jej krwi do badania.
Biblijny Matuzalem żył 969 lat. Ale nawet ten wspaniały wiek to tylko odprysk wobec wieczności. Adam i Ewa zostali stworzeni na boże podobieństwo i mieli żyć wiecznie. Wygnani z raju, weszli we władanie śmierci. Ale biologiczny upadek postępował stopniowo: Adam żył 930 lat, jego syn Set 912…Wnuk Matuzalema, Noe, w chwili potopu miał sześćset lat, a potem pożył jeszcze trzy stulecia. Po potopie długość życia wyraźnie się skróciła: synowie Noego żyli już tylko około pięciu stuleci, a Abraham zaledwie 165 lat. W biblijnych i mitologicznych opowieściach skrócenie ludzkiego życia jest karą za grzechy. Wyjątkowo długim życiem nagradzane były jednak wybitne jednostki: mędrcy, święci lub królowie. Według Homera król Nestor przeżył trzy ludzkie żywoty (około trzysta lat).
„Sprawa Calment” pozostaje nierozstrzygnięta. Proponując teorię „zamiany tożsamości” Zak chyba się zagalopował. Ale „osiągnięcie” Jeanne Calment dla większości z nas również ociera się o sferę fantazji.
ANNA ARNO