Istotny wkład Hemingwaya w teorię pisania opowiadań sprowadza się do trzech anegdot, z których dwie są zaledwie celnym bon motem. Za każdą z tych trzech anegdot kryje się jednak rozbudowany program artystyczny, któremu nie trzeba być wcale bezwzględnie wiernym: sam Hemingway nie zawsze się tych własnych wskazań trzymał. Nie ma przy tym żadnego znaczenia, że niektóre z tych trzech przypowieści – a może i wszystkie – są prawdopodobnie apokryficzne. [...] Pierwszy filar hemingwayowskiej szkoły pisania to słynne słowa, że dobre opowiadanie jest jak wierzchołek góry lodowej, czyli że to, co widać – to, co fizycznie znajduje się w tekście – to zaledwie drobny ułamek całej historii, która w sposób domyślny, niewidoczny, ale jednak możliwy do odnalezienia gdzieś, choćby tylko w umyśle pisarza, istnieje. Drugi filar, wyraźnie spokrewniony z pierwszym, to anegdota o tym, jak Hemingway założył się z kimś, że potrafi z pomocą sześciu słów napisać opowiadanie [...]. Trzeci filar – uzupełniający poprzednie dwa i jako jedyny stanowiący konkretną wskazówkę stylistyczną, a nie tylko konstrukcyjną czy ideową – to rada, jakiej miał udzielić Hemingway jakiemuś młodemu adeptowi sztuki pisarskiej: „Usuń przymiotniki”.
Nie potrafię docenić filmu "Biedne istoty" Yorgosa Lanthimosa tak, jak być może na to zasługuje. Film jest dobry, a miejscami bardzo dobry, ale ja i tak uparcie szukam za filmem książki, którą oczywiście znajduję nie w pełni. Światowe triumfy filmu – zasłużone choćby ze względu na aktorstwo Emmy Stone – są zapewne ułatwione tym, że wybitna powieść Alasdaira Graya, na podstawie której film powstał, pozostaje umiarkowanie znana. Zdecydowana większość widzów ogląda więc ten film jako dzieło oryginalne, podchodzi do niego bez uprzedzeń, na które skazany jest wielbiciel pisarstwa Graya. Tak samo zresztą rzecz się ma z krytykami – w recenzjach filmu nazwisko Graya z reguły w ogóle się nie pojawia.
Plątanina motywów, wielopiętrowe budowle, metanarracje, książki w książkach, cytaty, autocytaty, kryptocytaty – dziewięć książek Kertésza przeczytanych jedna po drugiej przyprawiają o zawrót głowy. A przecież – zarówno w "Losie utraconym", jak we wszystkich kolejnych utworach Kertésza – zza postmodernistycznego zacięcia, zza wyrafinowanych konstrukcji, zza kalejdoskopu subtelnych sztuczek przeziera naga rzeczywistość Auschwitz. Przeziera i zostaje. Ostatecznie widać głównie obraz, a nie wyszukaną ramę. I to jest najdoskonalsza sztuczka Kertésza.
Poszukiwanie „starego powietrza”, jakiejś duchowej esencji nieodległej przeszłości – ale jednak przeszłości – jest główną ambicją pisarską Mulischa. Siła jego pisarskiej techniki polega między innymi na tym, że pokazuje przeszłość jako teraźniejszość – III Rzeszę jako fakt na wskroś współczesny, Hitlera jako bohatera naszych czasów, traumy wojenne jako działające nie z otchłani przeszłości – ale bezpośrednio z chwili obecnej. „Jestem II wojną światową” – powiedział gdzieś Mulisch i to jest bardzo dobre credo całego jego pisarstwa. W którejś z powieści pisze, że II wojna światowa skończy się, kiedy rodzice znów zaczną nadawać dzieciom imię Adolf. Czyli jeszcze się nie skończyła i prędko się nie skończy.
Każdy, kto próbował przeczytać jakąś drugą książkę Kena Keseya, Josepha Hellera albo Malcolma Lowry’ego, wie, że istotnie bywają „autorzy jednego dzieła”. W wypadku Maxa Brucha jest jednak całkiem inaczej. Nie jest to z pewnością kompozytor na miarę Beethovena czy Schuberta, ani nawet Brahmsa czy Dvořáka. Jego dorobek – znakomicie zorkiestrowany, sięgający po pomysłowe składy instrumentów – w niczym jednak nie ustępuje takiemu Schumannowi czy Mendelssohnowi. Wzorcowy romantyzm w pełnej krasie.
W "Okamgnieniu" Lem przemawia zdecydowanie trzeźwiąco. Po pierwsze, nie bardzo cokolwiek wiemy, stan naszych badań w kluczowych dziedzinach jest raczej larwalny. Po drugie, wszelkie przewidywania dotyczące rozwoju nauk i całej ludzkości w najbliższej przyszłości są śmieszne i skazane na niepowodzenie. Po trzecie, skokowy rozwój i dramatyczna zmiana warunków życia ludzkiego raczej w najbliższej przyszłości nie nastąpi. Wszystkiego tego, o czym czytaliśmy w klasycznych powieściach Lema raczej nie będzie. Nie będzie dalekodystansowych podróży kosmicznych. Nie będzie autoewolucji. Nie będzie sztucznej inteligencji.
Spośród licznych nici, przecinających całą twórczość Cortázara cztery wydają mi się najistotniejsze i godne zbadania: pierwszą jest skłonność do zaczynania od środka, drugą jest zamiłowanie do bohaterów zbiorowych, trzecią uwielbienie jazzu, czwartą programowy irracjonalizm.
Ledwie film powstał, ledwie trafił do kin, a ja już czekam na remake, który – mam nadzieję – za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat nakręci jakiś zręczniejszy reżyser. "Wieloryb" ma bowiem w sobie potencjał na naprawdę znakomity film, przede wszystkim za sprawą fantastycznego scenariusza, w wersji Darrena Aronofsky’ego jest jednak ostatecznie tylko kalejdoskopem banałów, truizmów i klisz. Przyciężka ręka reżysera, irytująca skłonność do przerysowywania, dydaktyka i niekończące się uproszczenia sprawiają, że wychodząc od wzorcowo skrojonej sytuacji dramaturgicznej, stopniowo schodzimy do siermiężnego filmu dla nastolatków. Ma się miejscami wrażenie, że reżyser nie rozumie nic z dostarczonego mu scenariusza – i może dlatego koncertowo marnuje cały zawarty w nim potencjał. To mógł być bardzo dobry film. Wielka szkoda, że nie jest.
Nie szukam i nie eksploruję, dlatego też rzadko przydarza mi się z jakąkolwiek muzyką rockową to, co zdarzyło mi się z płytą "Quebec" zespołu Ween – że jakaś płyta zjawia się z zaskoczenia, że wchodzi niemal dożylnie dosłownie od pierwszego przesłuchania, że się natychmiast aklimatyzuje, że się przyjmuje i zaraz się rozrasta, że chwyta i nie puszcza. Mija rok, a nadal nie puszcza.
Niewiele wiem o życiu osobistym Maríasa (nie potrzebuję wiedzieć) – jeśli w ogóle miał jakieś życie osobiste. Paru rzeczy można się jednak domyślić, korzystając z mariasowskich narzędzi analizy. Pewnie nie był mistrzem relacji międzyludzkich (które mistrzowsko badał i opisywał), pewnie nie był człowiekiem towarzyskim, raczej nie miał poczucia humoru, jeśli w ogóle miał z jakimiś ludźmi silne związki emocjonalne, to pewnie raczej z przodkami niż potomkami (trudno sobie wyobrazić, aby miał dzieci, ale nie podejrzewam go też o jakiś szczególnie silny związek z bratankiem, siostrzenicą, uczniami czy studentami). Był raczej odwrócony plecami do teraźniejszości (w późniejszych powieściach pojawiają się niekiedy narzekania na ogłupiałą współczesność). Z drugiej strony był też nie tylko doskonałym krytykiem, ale i mimowolnym kronikarzem naszych czasów – a właściwie czasów już minionych, bo niemożliwość dodzwonienia się do kogoś, która jest osią fabularną co drugiej jego książki, to już raczej problem przebrzmiały.
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.