fbpx
HOME
Maciej Miłkowski

Czekając na remake

Ledwie film powstał, ledwie trafił do kin, a ja już czekam na remake, który – mam nadzieję – za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat nakręci jakiś zręczniejszy reżyser. Wieloryb ma bowiem w sobie potencjał na naprawdę znakomity film, przede wszystkim za sprawą fantastycznego scenariusza, w wersji Darrena Aronofsky’ego jest jednak ostatecznie tylko kalejdoskopem banałów, truizmów i klisz. Przyciężka ręka reżysera, irytująca skłonność do przerysowywania, dydaktyka i niekończące się uproszczenia sprawiają, że wychodząc od wzorcowo skrojonej sytuacji dramaturgicznej, stopniowo schodzimy do siermiężnego filmu dla nastolatków. Ma się miejscami wrażenie, że reżyser nie rozumie nic z dostarczonego mu scenariusza – i może dlatego koncertowo marnuje cały zawarty w nim potencjał. To mógł być bardzo dobry film. Wielka szkoda, że nie jest.

Podstawą scenariusza jest sztuka teatralna Samuela Huntera – jej ocalone w filmie resztki, pozwalają się domyślać, że sztuka jest bardzo dobra. (Może zresztą nie trzeba czekać na filmowy remake, może zainteresuje się tym któryś z naszych teatrów?). Wszystko jest tu uplecione zgodnie z klasycznymi wymogami gatunku. Mamy niezwykle ciekawego głównego bohatera (granego w filmie brawurowo, ale i powściągliwie przez Brendana Frasera). Mamy plejadę postaci drugoplanowych, orbitujących wokół niego niczym satelity. Mamy jedność miejsca akcji – rzecz rozgrywa się w domu głównego bohatera, za opuszczonymi cały czas żaluzjami. Ta jedność miejsca – znakomicie budująca potencjał teatralny tekstu – jest też wiarygodnie i przekonująco uzasadniona. Główny bohater, Charlie, jest bowiem chorobliwie otyły (waży jakieś trzysta kilo) i najzwyczajniej w świecie nie jest w stanie opuścić swojego mieszkania – już samo wstanie z fotela jest dla niego przedsięwzięciem rzadkim i wymagającym nadludzkiego wysiłku. Z tego powodu wszystkie spotkania i wszystkie rozmowy – siłą rzeczy – odbywają się w zamkniętej i mocno klaustrofobicznej przestrzeni. Dlatego też pewnie błędem reżyserskim jest pokazanie sceny golenia się w łazience i inne drobne wyjścia poza ograniczoną „teatralną” scenę. W ten sposób osłabiona zostaje wymowa epizodu, w którym bohater na chwilę wynurza się ze swojego mieszkania, wychodząc na ganek po dostarczaną mu przez kuriera pizzę.

W samych postaciach i rozwijających się między nimi relacjach jest tak wiele głębi i wieloznaczności, których Aronofsky niestety nie dostrzega, że film mógłby działać na bardzo wielu poziomach. Kolejne postacie pojawiają się w mieszkaniu głównego bohatera i w zręczny sposób odsłaniają przed widzem kawałki historii tytułowego „Wieloryba”. Pierwszą z nich jest Liz, pielęgniarka i – jak się później dowiadujemy – siostra zmarłego tragicznie partnera głównego bohatera. Na scenę w kolejnych aktach wkroczy też córka Charliego oraz jego była żona. Od pierwszych scen filmu w jego mieszkaniu pojawia się też dość tajemniczy młody misjonarz, który w sensie scenicznym służy głównie temu, aby poszczególne postaci mogły mu w odcinkach opowiedzieć historię Charliego. Dowiadujemy się więc (wraz z misjonarzem), że kilka lat temu Charlie porzucił żonę i córkę, wiążąc się ze swoim studentem. Jego partner od kilku lat nie żyje – zmarł śmiercią samobójczą, najpewniej wynikającą z wyrzutów sumienia (w tle silnie zarysowany jest wątek religijnie umotywowanej homofobii). Obecnie Charlie internetowo prowadzi zajęcia dla studentów (to jest też film o blaskach i cieniach pracy zdalnej!), właściwie nie wychodzi z domu, spotykając się wyłącznie z Liz, dopóki w jego życiu po kilkuletniej przerwie nie pojawia się również utracona córka.

Zupełnie niewyzyskana jest psychoanalityczna głębia scenariusza. Partner Charliego w ostatnich tygodniach życia odmawiał jedzenia, Charlie zażera się na śmierć – w tekście Huntera te dwa zaburzenia są właściwie jednym i tym samym. Ledwie zarysowane są w tym filmie związki jedzenia i erotyki. Reżyser nie wykorzystuje też (i nie pozwala wykorzystać znakomitej Hong Chau) dwuznaczności postaci Liz. Na jakimś poziomie nie opiekuje się ona wcale Charliem, a raczej go zabija, donosząc mu kolejne porcje tuczącego jedzenia. Nie tylko troszczy się o partnera swojego nieżyjącego brata, ale i również się na nim mści. Słabo rozegrany jest wątek poczucia winy (większe wyrzuty sumienia ma zmarły partner Charliego wobec Boga, niż Charlie wobec swojej rodziny). Ledwie zarysowana jest relacja z porzuconą przez Charliego żoną (ich rozmowa jest pewnie najlepszą sceną w filmie). Ciekawa postać córki (Charlie, który nie widział jej od wielu lat, mówi, że jest wspaniała, jego była żona, żyjąca z dziewczyną na co dzień, nazywa ją potworem) sprowadzona jest do kliszy „zbuntowanej nastolatki”.

Klisz jest w tym filmie całe mnóstwo. Charlie próbuje oswajać ptaka, wykładając mu jedzenie na parapet. W mieszkaniu znajduje się zamknięty na stałe pokój, w którym leżą nienaruszone rzeczy zmarłego. Przez wszystkie dni pada deszcz, ale ostatniego dnia wychodzi słońce. Ze sceny na scenę film jest coraz gorszy, rozczarowanie widza narasta. Symbolem całości jest dla mnie motyw włączania kamery – początkowo Charlie nie pokazuje się swoim studentom, na koniec wreszcie włącza kamerę – i dokładnie tak samo jest z tym całym filmem: kiedy Aronofsky zostawiał niedopowiedzenia, całość była intrygująca, kiedy odkrył karty, pozostaje już tylko rozczarowanie. Po drodze padają chyba najbardziej pretensjonalne słowa w kinematografii, od czasu, gdy Chyra krzyczał w Komorniku: „Nie zabronicie mi być dobrym!”. „Ludzie nie potrafią być obojętni” – powiada Charlie, a widz od razu myśli, że coś jest z nim najwyraźniej nie tak, skoro on sam jest na los głównego bohatera, mimo stałego reżyserskiego szantażu, coraz bardziej obojętny. Całości dopełnia finałowa scena, w której Charlie nie tylko wreszcie wstaje z fotela, ale też i zostaje wzięty do nieba. Dosłownie. Kościół może i jest homofobiczny, ale dobry Pan Bóg w razie czego chętnie weźmie gejów żywcem do nieba. Bóg Cię kocha. Tak kończy się ten film. Takie jest przesłanie Aronofsky’ego.

I może w tym cały problem – że ja wiem, jakie jest przesłanie Aronofsky’ego. Może lepiej byłoby, gdybym tego tak jednoznacznie nie wiedział. Pod koniec filmu Charlie pisze do swoich studentów, każąc im lekceważyć normy, lekceważyć obiektywizm i zasady sztuki pisania esejów. (Czy naprawdę niemal każdy film o intelektualistach musi się kończyć taką antyintelektualną i populistyczną woltą?) Jego zalecenie brzmi: napiszcie mi wreszcie coś prawdziwego i szczerego (choć przywoływany tu wielokrotnie Moby Dick jest przecież wyrazicielem wprost przeciwnej strategii). Na przykładzie Wieloryba Aronofsky’ego widać, jak bałamutne jest to zalecenie. Całe mnóstwo współczesnych dzieł filmowych i literackich dusi się pod sztandarową „prawdziwością” i „szczerością”. Wcale nie jest konieczne, by twórca dzieła sztuki wywalał w nim wszystko, co czuje i myśli. Zwykle lepiej jest pozostawić przestrzeń, by coś poczuł i pomyślał odbiorca. Podejrzewam, że dramat Huntera taką przestrzeń pozostawia. Film Aronofsky’ego niestety nie pozostawia jej ani centymetra.

MACIEJ MIŁKOWSKI

Warto również przeczytać...