fbpx
HOME
Andrzej Franaszek

Dolina Białuchy

Sobie samemu na pięćdziesiąte urodziny

1.

„Ach, mieszkać na Osiedlu Oficerskim…” – wzdychali rodzice, gdy latem wybieraliśmy się na krótki spacer z ulicy Strzeleckiej, z mieszkania na parterze krakowskiej kamienicy, już wtedy, przed ponad czterdziestu laty straszącej obłażącą farbą i odpadającymi tynkami, zapadłymi płytami podwórka. Mijaliśmy Ogród Botaniczny, jak na skalę naszego miasta: wielkie rondo i zaraz byliśmy wśród przedwojennych willi, na poły ukrytych pomiędzy kwitnącymi krzakami bzu, pod koronami drzew. Z okien naszego mieszkania widać było tylko mur browaru, nad nim wykrzyknik komina, namiastką trawnika były drewniane skrzynki na parapetach, z impresjonistycznymi plamami bratków albo czerwonymi obłokami pelargonii, a raczej – bo tak nazywała je moja mama – „krakowiaków”.

Marzyłem więc nieraz o Osiedlu, także wtedy, gdy – mijając klasztor karmelitów i Cmentarz Rakowicki – maszerowałem z ojcem na działkę położoną nad brzegiem Białuchy, spłachetek gruntu, na którym kiedyś jego ojciec chciał zbudować dom, ale życie okazało się zbyt krótkie, by powstało coś więcej niż betonowa płyta nad małą piwnicą. Zbieraliśmy nagromadzone przez lata śmieci, potłuczone cegły i butelki, wyrywaliśmy chwasty, rodzinne gniazdo pozostało wkopanym w ziemię zalążkiem, nasieniem, które nie miało dać plonu. Dzień za dniem oszczędzającemu tacie nie było dane wznoszenie murów i osadzanie dachu, wbijał więc tylko wysokie tyczki na groch, sadził pomidory, a ja patrzyłem na piękne domy po drugiej stronie rzeki, nie wiedząc zresztą, że w tym miejscu tworzą inną już kolonię – Osiedle Urzędnicze. Tym bardziej nie miałem pojęcia o ukrytym jeszcze dalej dworze Potockich, a tak bardzo mógłby on przyciągać moją wyobraźnię… Mówiło się po prostu: „Olsza”, mapa kończyła się na moście i położonej tuż za nim cukierence, w której bywaliśmy zresztą na tyle rzadko, by smak wody gazowanej z sokiem porzeczkowym – pozostał dla kilkuletniego chłopca rewelacją.

2.

Sięgając po Koniec świata na mojej ulicy myślałem, że książka Jakuba Ciećkiewicza jest czymś innym: mikro-historią krakowskiego zakątka – Olszy i Osiedla Oficerskiego, willi, którą wzniósł tutaj przed wojną dziadek autora oraz kolejnych pokoleń zamieszkującej ją rodziny. Kronikarską relacją, jakie ostatnio stają mi się coraz bliższe, może również dlatego, że po ćwierć wieku skromnych wędrówek wróciłem do początku i dziś moje biurko od miejsca, w którym przyszedłem na świat, od szpitala położniczego przy ulicy Kopernika dzielą trzy minuty marszu. No, może cztery – chodzę przecież wolniej niż w młodości.

Już jednak wstęp, towarzyszący fotografii domu na tle pióropuszy olch, a właściwie zdania: „dni stworzenia – pulsują radością… I chyba tylko to jest prawdą”, podpowiadały, że otwieram księgę odmiennego autoramentu. I rzeczywiście: na mozaikową całość Końca świata… składają się krótkie zapisy, prozy i wiersze, portretujące Olszę już z epoki Polski Ludowej, choć nadal zastygłą we wcześniejszej postaci. Jak pisze Ciećkiewicz, była to „osobna planeta zatopiona w czasie, może w fin de siecle’u, a może w międzywojniu, bo kiedy inni od dawna oglądali telewizję i używali elektrycznych maszynek do golenia, my wciąż jeszcze słuchaliśmy patefonu i goliliśmy się brzytwą w zakładzie fryzjerskim «U szefa»”. Olszę, którą mógłby ukazać fotoplastykon, senną dzielnicę, której ulicami chodzą mężczyźni w pumpach i melonikach, kobiety ocienione koronkowymi parasolami. Światek przedmieścia, w którym „węglarze głośno pokrzykiwali z kozłów wysokich platform: «Wągli, wągli!!!»” a nad szklaneczkami wódki spotykali się właściciele warsztatów, sklepików i budek z oranżadą, rzeźnik, kradnący mięso z państwowego już zakładu, obłąkani, ukrywający się w nadrzecznych gęstwinach, ciotka, sprowadzająca do domu wygłodzonych artystów, galopujący na ogierze Rufusie hrabia, świętobliwy opat i lokalny komunista, szydzący z „opium dla ludu”.

Napisałem „portret”, ale wizerunek to szczególny, niewiele mający wspólnego z dokładnością dziejopisa. Przypomina raczej bujny niczym rafa koralowa krajobraz, ukazujący się sondzie wpuszczonej w głębiny pamięci, galerię dagerotypów, w której nawet nazwy ulic są podobne – ale nie tożsame z tymi, jakie podpowiada plan Krakowa, gdzie wędrujemy przez labirynt wspomnień, niczym przez nie mające końca korytarze domu, wzniesionego za pieniądze ponad stuletniego dziadka – słynnego lekarza, którego orderami dekorował i Franciszek Józef, i Władysław Gomułka. Hymn na cześć wyobraźni, na cześć wrażliwości dziecka, które i dziś – ukryte w cielesnej powłoce starego mężczyzny – nie wątpi w to, że „nasza ulica była matecznikiem wielkich, białych motyli, które nigdzie indziej na świecie nie występowały. Kwiaty pachniały tu mocniej, drzewa były wyższe, a zieleń znacznie bardziej soczysta niż w innych krainach. Gwiazdy świeciły jak latarnie, noc rozświetlał miedziany księżyc, wielki jak miednica u pani Miniek. A komety przelatywały tak nisko, że można je było łapać w dłonie”. Świat, w którym podczas apokaliptycznej burzy jeden z wujów z przydomowego ogródka odpływa na pokładzie jachtu do krain Orientu, a nocami na łąki wychodzą zbieracze gwiazd. I w którym postać psychiatry Schenkelbacha współgra na pół jawnie z tego samego nazwiska właścicielem zakładu fotograficznego w Drohobyczu, przyjacielem Brunona Schulza, na którego naświetlonych płytach nauczyciel rysunków pieczołowicie wydrapywał swe erotyczne obsesje. Z czasem zresztą pacjent lekarza dusz zejdzie w głąb ziemi, by dostrzec tam nie tylko zmarłych, ale i zaginioną Księgę.

Z Sanatorium pod Klepsydrą pamiętamy wizję bocznych odnóg głównego nurtu czasu, zamulonych koryt, w których czas spowalnia, uparcie meandruje. Tak też jest w prozach Ciećkiewicza, gdzie czas zamiera bezradnie, gdy tylko zima zmrozi wskazówki zegara na wieży karmelitańskiego kościoła, gdzie wyruszywszy z Olszy w stronę Podgórza można znaleźć się przed obiektywem dziewiętnastowiecznego fotografa Ignacego Kriegera czy na Plantach z czasów Wyspiańskiego. Poetyckie zapisy Końca świata…rozmawiają z Schulzem, przypominają niektóre opowiadania Pawła Huelle, czy choćby… obrazy Chagalla, tworzą przecież własną, utkaną z linii prozy i wierszy, a także z kadrów fotografii sieć, która chwyta drobiny czasu odeszłego, siłą wyobraźni podniesionego w wieczność. A może: pozwala wrócić do dziecięcych majaczeń, do obrazów zapadłych w kształtującą się dopiero osobowość; obrazów, które – jak objaśniał Schulz – stanowią dla artysty „żelazny kapitał ducha”.

3.

Nie jest to wszakże podróż idylliczna. Bohater książki czuje się nieraz zakładnikiem przeszłości, nawet tego zbyt wielkiego już domu, od którego z powodu testamentów i procesów nie sposób się uwolnić. Rozpatrzywszy się w sobie odkrywa, iż „łańcuchy i kagańce, które nam założono w dzieciństwie, są niewidzialne i bardzo ciężko je rozpiłować. Dlatego pozostałem w rezydencji, i teraz, gdy wszyscy umarli, zaczynam o nich pisać”. Pordzewiała brama w przeszłość nie prowadzi do Arkadii, przywołane sprzed lat rodzinne więzy naznacza niezrozumienie, jeśli nie wprost nieobecność miłości, wystarczy popatrzeć uważniej, by pośród mieszkańców domków na Olszy odkryć okrucieństwo, ślady ojcowskich pasów na chłopięcych plecach. Cały ten świat zresztą chyli się w przepaść, rosnący w siłę Kraków peerelowski łakomie sięga po kolejne kęsy, koparki kombinatów budowlanych pustoszą ogrody, drzewa krwawią, na ich trupach wyrastają bloki, w jednym z nich zamieszkają Julian Kornhauser i Adam Zagajewski. Spychacze gruchoczą mury fabryczek, wśród nich wytwórni „Ovomaltiny”, która miała wszak dożywotnio gwarantować siłę i odporność. Dogorywają warsztaty pamiętające epokę Austro-Węgier, jak zakład ślusarski Oremusów z Rakowickiej, w którego hali powstawały niegdyś drzwi do kościoła Mariackiego, dziś zaś zagnieździł się bodaj salon fryzjerski. Jeszcze jeden znak przekleństwa naszej narcystycznej epoki – ubytku materialności, niechęci do rzemieślniczego, rzetelnego i cierpliwego wytwarzania tego, co dotykalne, sporządzone na wieczność z żelaza i kamienia.

Nurt zagubionej wśród traw Białuchy jest może bardziej leniwy niż Miłoszowskiej Issy, ale równie nieustępliwie odmierza minuty i dziesięciolecia. Pisze Ciećkiewicz, że niegdyś, w dzieciństwie „tylko na cmentarz było daleko”, dziś droga jest bez porównania krótsza, zresztą wielu ma ją już za sobą, rozmawiając z „Marynią R.” narrator musi przyznać, że ze starego Krakowa pozostała drużyna niedobitków, starczy „palców obu dłoni” dla tych, którzy „niekoniecznie trzeźwi, spotykali na Plantach Dymnego, żartowali z Piotrem Skrzyneckim, słuchali tajemniczego profesora z drabiną na plecach”. I nie zaskakuje mnie, że zamykając akapit pisarz doda: „po kilku miesiącach Marynia umiera”. Albo że myśląc o własnym ciele, którego widok w lustrze sprawia mu przykrość, ma nadzieję, że po śmierci, znów będzie „dzieckiem / z żółtym lodem pingwin na patyku”.

4.

Urodziłem się jednak – o takt lub dwa – później niż autor Końca świata… Nie pamiętam „Pingwinów”, może jedynie majaczy gdzieś ich cień, kojarząc się z cyrkowym namiotem, sprzedawcą, niosącym zawieszone na szyi pudło. Za to czuję nadal w dłoni opakowanie lodów „Bambino”, które i w moich czasach kosztowały „dwa sześćdziesiąt”, kupowane w kiosku przy Ogrodzie Strzeleckim. Zwykle śmietankowe, rzadziej – truskawkowe, jeszcze rzadziej – te droższe, z czekoladową polewą, która zdradziecko odpadała, lądując na asfaltowej alejce Ogrodu, wtedy jeszcze nie oszpeconego galerią patriotyczno-kiczowatych rzeźb. I całym sercem rozumiem, o co chodzi Ciećkiewiczowi, gdy uporczywie skanuje swą pamięć, przekonuje: „musisz coś mieć, czegoś się uchwycić, w czymś trwać, żeby spokojnie umierać, zakotwiczony w dobrej chwili, a takie zdarzały się tylko w dzieciństwie”.

Mój komplet W poszukiwaniu straconego czasu pochodzi z lat pięćdziesiątych, wyszperałem go w antykwariacie, do którego trafił po śmierci właścicielki. Ani niechętny lekturze spadkobierca, ani czuły bukinista nie wyrzucili tego, co tkwi między kartami. Choćby listu od „inżyniera W.” z Brwinowa, który ekspediował Prousta na adres „Marii R.” na Osiedlu Oficerskim, pragnąc w ten sposób powiększyć jej „arcyzbiór bibliofila”. Płótno okładek jest przetarte, w środku z rzadka pojawiają się kreski na marginesach, niestety, nie wykiełkowały one w komentarze czy zwierzenia. „Maria R.” nie notowała, musiała natomiast kochać rośliny, co chwila odnajduję tu zasuszone liście i kwiaty, które wysuwają się bezszelestnie spomiędzy kartek, czytany przed snem Proust zasypuje mnie dawno zgasłym głogiem. I mogę tylko przepisać opis błogosławionego odpomnienia, przebicia się przez lata niepamięci, odnalezienia wspomnień z dzieciństwa, dzięki którym dorosły, znużony już swą wędrówką Marcel czuje, że owładnęła nim „rozkoszna słodycz, odosobniona, nieumotywowana. Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jego błahe, krótkość złudna; działała w ten sam sposób, w jaki działa miłość”. A nawet, że na mgnienie przestał „czuć się miernym, przypadkowym, śmiertelnym”.

5.

„Zielona budka, stojąca w ogrodzie pana Mokrzyckiego, obiecywała rajskie szczęście. Było tam wszystko: dropsy owocowe po czterdzieści groszy, dropsy czekoladowe po złotówce, lizaki za ciaka, krachla po złoty sześćdziesiąt, a nawet małe, mleczne czekoladki z wizerunkami kart brydżowych” – wspomina Ciećkiewicz. I ja pamiętam takie budki, do jednej z nich, usadowionej nad Białuchą – czy zatem nie tej samej? – zaciągałem ojca po godzinach karczowania działki, domagając się oranżady w butelce z krachlą. Po mozolnym wypchnięciu korka z wnętrza z sykiem ulatywał gaz, co wystarczało, bym czuł się nieporównanie szczęśliwszy niż dziś, wyjmując korek z butelki whisky. Czy z tej samej budki pochodziły uformowane w kształt karo landryny – dla ust kilkulatka wielkie i kanciaste, które z początku trzymałem prawie nieruchomo na języku, czekając, aż ślina zmiękczy ich brzegi? I czy gdyby jakiś producent odnalazł dawną, z pewnością prymitywną recepturę – stałyby się dziś dla mnie Proustowską magdalenką?

Czytam Koniec świata… pełen podziwu, a może i zazdrości wobec autora tej książki, a jednocześnie wędruję przez Kraków mojego dzieciństwa, wczesnej epoki gierkowskiej. Dzielnicą Wesoła, o której zresztą wcale tak się wtedy nie mówiło, nazwa spozierała jedynie z dawnych, wyblakłych tabliczek; ulicami Lubicz i Topolową, przy której kolejne pokolenia przyjmował budynek dawnego austriackiego gimnazjum – moja szkoła podstawowa, z kolegami i koleżankami, których co do jednego zgubiłem w późniejszym życiu. Ulicą Ariańską, gdzie jeden z nich mieszkał w zrujnowanym dworku, podpowiadającym – choć tylko tym, którzy przeglądali historyczne opracowania – czym była niegdyś ta dzielnica, rozległy kwartał ogrodów i pałaców, rozciągający się między murami Starego Miasta i fortami Twierdzy Kraków, po której w pamięci mojej rodziny pozostały Okopy – nazwa ulicy flankującej Ogród Botaniczny.

Gdy szliśmy ze Strzeleckiej w stronę drugą, w moją stronę Guermantów, czekał na nas równie stary jak szkoła dworzec. Wieczory i noce rozświetlał tu neon, z którego lokomotywa, wesołe wagony i dające złudzenie ruchu koła namawiały, by „korzystać z usług kolei radzieckich”, do czego zresztą nikt spośród znanych mi osób specjalnie się nie palił. Musiałem myśleć o tym neonie, kilkulatkowi zapierającym dech w piersiach, gdy ciągle nie dający się podglądnąć Święty Mikołaj podrzucił mi enerdowską kolejkę „Piko junior”, może taką samą jak ta, o której pisze Ciećkiewicz, że „wzbudziła wiele ekscytacji i zazdrości dzieci z sąsiedztwa, choć nigdy nie udało się jej uruchomić, bo brakowało transformatora, a ojciec był zbyt leniwy, czy może nieporadny, żeby go kupić w składnicy harcerskiej”.

Mój ojciec – uświadamiam sobie to w pełni dzisiaj, minąwszy ciężkie niczym kamień milowy pięćdziesiąte urodziny – poświęcał mi czasu bardzo wiele, dużo też miał cierpliwości dla chłopczyka nieśmiałego, kurczowo uczepionego rękawa rodziców, nieustannie zmuszającego go do zabawy „w Winnetou” lub „w bosmana Nowickiego”. Ale i on nie poradził sobie z dwoma zielonymi wagonikami, czarno-czerwonym parowozem i zestawem wygiętych w łuk szyn, pozwalających ułożyć niewielkie koło. Transformator nigdy się w naszym domu nie pojawił, do sterownika opatrzonego napisem „PIKO MODELLBAHN” tata podłączał dwie płaskie baterie, te z długimi elektrodami, między które można było włożyć język, by poczuć delikatne mrowienie. Może smakowałem je zbyt często, a może odpowiedzialna była peerelowska gospodarka niedoborów, tak czy inaczej – prąd zawsze był za słaby.

Pociąg w najlepszym razie toczył się przez ekstatyczną chwilę, zwykle w ogóle nie chciał ruszyć, tłoki lokomotywy stawiały wzgardliwy opór. Raz za razem, rozżalony maszynista, dłonią popychałem po szynach mój skromny skład. Myślę dziś, patrząc przez okno na wznoszoną tuż obok kolejową estakadę, że byłem o wiele zbyt młody, by w tym szarpanym, pełnym wymuszonych przystanków i monotonnie zapętlonym rytmie podróży dojrzeć jakąś przepowiednię.

 

Jakub Ciećkiewicz, „Koniec świata na mojej ulicy”. Kraków, Austeria, 2020.

ANDRZEJ FRANASZEK

Warto również przeczytać...