fbpx
HOME
Krzysztof Czyżewski

Pranas Morkus – dobry duch Wilna

W nocy 30 sierpnia w szpitalu w Kłajpedzie odszedł Pranas Morkus. Wilno bez niego nie będzie już takie samo. Należał do potężnej gromadki przyjaciół, która odcisnęła mocne piętno na powojennym obliczu Aten Północy, a przy okazji także na moim życiu. Choć powinienem zapisać to inaczej, bardziej w zgodzie z myśleniem Pranasa: miasto ukształtowało ich na swoje podobieństwo, a oni dochowywali mu wierności, niezależnie czy były to czasy sowieckie, czy wytęsknionej wolności i zaraz potem rynkowego kapitalizmu. Mówił mi: Człowiek w zmaganiach z fatum ma niewielkie szanse, co innego gdy przyjmie w siebie moce genius loci. – Czyż jednak – odpowiadałem mu pytaniem – samo genius loci nie jest naszym fatum? – Zbytnio koncentrujesz się na loci – pozostawione własnej próżności, staje się zaściankiem. Tymczasem o wszystkim decyduje genius

Fot. Vytautas Toleikis

Odchodzą. W styczniu Juozas Tumelis. W grudniu 2020 roku Irena Veisaitė. Kilka lat wcześniej Ramūnas Katilius. Ich dane mi było poznać, byli dobrymi duchami Pogranicza. Nataszę Trauberg znam tylko z opowieści, podobnie jak Aleksandrasa Štromasa. Na pogrzeb Pranasa przyjdą jeszcze na pewno Elė Katiliene i Tomas Venclova. Z nich wszystkich najbardziej wileński wydaje mi się być właśnie Pranas. Był mapą i pamięcią miasta, powiernikiem jego tajemnic i archiwistą. Kiedy Tomas napomykał o jakiejś niedostępnej książce, zwykł był dodawać „być może jeden egzemplarz zachował się w archiwum Morkusa”. To samo dotyczyło zatartych przez czas faktów albo opowieści. W swoim mieszkaniu przesyconym aromatem starej inteligencji, przy stoliku w „Nerindze” albo już później w kafejce przy Zaułku Literackim, w redakcji „Šiaurės Atėnai”… zawsze czekał na nich, nadchodzących z wysokich gabinetów politycznych, z emigracji, dalekich podróży albo z katedr akademickich. Czekał na nich, jak gospodarz, który zawsze ma czas, a przede wszystkim dobrą anegdotę w zanadrzu, rozwiewającą smutki, a przy okazji szalony pomysł by zrobić coś pożytecznego, choćby niewielką „kontrabandę”, bo życie trzeba brać zawsze pod włos. I już po chwili przy Pranasie robiło się ciepło. Szykowna, odrobinę staroświecka gawroszka na szyi (mógł też być golf), uśmiech „do rany przyłóż” i spirytusowa tynktura, prima sort domowego wyrobu… Jak na tej fotografii, którą zrobiłem gdy świętowaliśmy przybycie profesora Baumana do Wilna: Zygmunt – początkowo niedowierzający, że kieliszek (ku zgorszeniu kelnerów wykwintnego Shakespeare Boutique Hotel) napełniony z butelki wyciągniętej z kieszeni znoszonego prochowca to może być ten prawdziwy cymes (a znał się na tym, więc potem nisko się kłaniał jej właścicielowi), Czarek Wodziński – pierwszy raz w Wilnie, a od razu jak u siebie w domu, i Rasa Rimickaitė – szczęśliwa, że wszystko zmierza w jak najlepszym kierunku, bo Pranas wziął sprawy w swoje ręce…

Pranas Morkus był wytrawnym publicystą, dziennikarzem radiowym, autorem scenariuszy filmowych (m.in. Wiek Czesława Miłosza) i animatorem kultury. W latach 1994-2000 pracował w redakcji tygodnika kulturalnego „Šiaurės Atėnai” (Ateny Północy), pieczołowicie starającego się odrodzić pamięć wielokulturowego Wilna. Tak artykuły prasowe, jak i programy radiowe oraz filmy, w realizacji których brał udział, odzwierciedlają największą jego pasję – los pojedynczych ludzi w potrzasku historii, głównie stalinowskiego terroru. Napisał scenariusz do Ekskursantė, filmowej opowieści o drodze przez mękę dziewczynki zbiegłej z transportu do Gułagu, powracającej do domu odległego o tysiące kilometrów. Po części autobiograficzny charakter ma scenariusz do filmu Sowie Wzgórze, o dylematach moralnych młodych ludzi, w powojennej sowieckiej Litwie podejmujących różne wybory życiowe, nasłuchujących Radia Swoboda… Sam Pranas był zapamiętałym słuchaczem zachodnich stacji radiowych zimnowojennego okresu. Gdy odwiedziłem go po raz pierwszy w zastawionym wieżami z książek mieszkaniu nieopodal Prospektu Giedymina, pokazał mi bogate archiwum nagranych przez siebie audycji Wolnej Europy, a chyba też Głosu Ameryki i BBC.

Kiedyś Pranas przyjechał do nas do Sejn z przygotowaną przez siebie wystawą o Litewskiej Armii Podziemnej, dokumentującą nie tylko jej powojenne losy, ale także związki z Polską, a zwłaszcza przełom jaki pod koniec wojny (umowa olkiennicka) dokonał się w relacjach z AK i idącą w ślad za tym pomoc wcześniejszych wrogów w przerzucaniu litewskich partyzantów przez Polskę na Zachód. Przezwyciężaniu wzajemnych urazów z przeszłości i współpracy litewsko-polskiej oddany był do końca życia. Pragnął, aby upamiętnienie miejsc wzajemnych polsko-litewskich zbrodni w Dubinkach i Glinciszkach zbliżyło do siebie potomków ofiar i zaowocowało wspólnymi programami edukacyjno-kulturalnymi dla młodych. Jako przewodniczący Towarzystwa Polska-Litwa wystąpił z inicjatywą ustawienia w Glinciszkach przez Litwinów krzyża z napisem „Bracia Polacy, przebaczcie” oraz ustawienia w Dubinkach przez Polaków krzyża z napisem „Bracia Litwini, przebaczcie”. Zdobył dla tej inicjatywy wsparcie w sferach rządowych, ale nie pośród społeczności lokalnych.

Urodził się w Kłajpedzie jako syn znanej aktorki teatralnej Galiny Jackevičiūtė. Niemal od kołyski znali się z Tomasem Venclovą, który w rozmowie z Ellen Hinsey wspomina jedyną historię z Kłajpedy opowiedzianą mu przez matkę, z okresu gdy miał niespełna rok: „Zabrała [matka] mnie do parku razem z innym dzieckiem i jego matką, aktorką z trupy teatralnej. Kilku członków Hitlerjugend, słysząc, że rozmawiają po litewsku, wrzuciło piasek do naszych wózków. (Drugie dziecko, Pranas Morkus, był później moim bliskim przyjacielem…)”.

Przyjaźń na życie Pranasa z Tomasem i całą potężną gromadką wileńską zawiązała się w czasach studenckich. Wprawdzie z początku został wysłany przez ojczyma, komunistycznego propagandystę, na studia do Moskwy, ale tam związał się ze środowiskiem wolnomyślicieli i zadebiutował w prasie samizdatowej artykułem o Pasternaku. Wydalony z uniwersytetu, powrócił do Wilna w 1957 roku, przywożąc ze sobą, bezcenne dla samokształceniowego kręgu filologów litewskich i dusz im pokrewnych zakazane książki i gazetki. Za rok napiszą do autora Doktora Żiwago list gratulacyjny w związku z przyznaniem mu Nagrody Nobla. Narazili się na szykany, zainteresowało się nimi KGB, ale nie pierwszy to i nie ostatni raz ustawili się władzy pod włos.

Było coś jeszcze, co ich łączyło. Dla mnie była to może najważniejsza lekcja otrzymana od Pranasa na życie. Choć pewnie jego samego zdziwiłoby, że przywiązuję do tego taką wagę, skoro to jest najzwyczajniej normalne. No właśnie – normalne… Pytania o ważne sprawy, oceny dzieł sztuki i wartościowania ludzkich postaw sprowadzał – podobnie jak inni z wileńskiej gromadki – do tego jednego, niepozornego słowa. Jak było? Normalnie. Jaki to człowiek? Normalny. Jak ci się podobał spektakl? Normalnie. Przyzwyczajony do mocnych określeń wartościujących, pisanych wielką literą i z wykrzyknikiem, sądziłem początkowo, że chce mi powiedzieć coś w rodzaju: nie najgorzej, może być, a czego się spodziewałeś… Tymczasem w jego ustach to był największy komplement. Jego „normalnie” do dzisiaj nic nie straciło ze swojej mocy, podczas gdy z roju słówek nieprzytomnie windujących się w górę, w rodzaju: genialne, jedyne takie, pierwsze w świecie, dzieło dekady, serial stulecia, książka roku… już po chwili sypało się truchło. „Jest tak, jak powinno być” – tłumaczył mi cierpliwie. – Robota wykonana, po prostu. I człowiek po prostu, normalny. Czego jeszcze chcesz?”.

Pranas Morkus żył w trudnych czasach i nie miał łatwego życia. Przeżył je normalnie.

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI

Warto również przeczytać...