fbpx
HOME
Dariusz Czaja

Exit

Eleata zaprzeczył istnieniu ruchu, ale na kolei ruch wciąż trwa. Wieczór, wsiadam znowu do pociągu, bo dom mój ruchomy. Dzisiaj wcześniej niż zwykle. Jeżdżę tą drogą ponad dwadzieścia lat. W poniedziałek, rannym do Krakowa, i ostatnim, we wtorek, czasem we środę, do Warszawy. I tak w kółko, tydzień po tygodniu, z wyjątkiem wakacji. Mazowiecka równina nie oszałamia przesadnie, nie wprowadza wyobraźni w narkotyczny wir. Nic jednak na to nie poradzę: w tej podróży nie nudzę się ani przez chwilę.

Nie, nie to, że się przyzwyczaiłem. Inaczej: ta droga wciąż, za każdym razem, zdaje mi się inna. Dwieście dziewięćdziesiąt dwa kilometry zdziwienia. Niby wiemy: przestrzeń jest statyczna, parametry topograficzne nie co dzień się zmieniają. Ale jak się już przejechało tę trasę kilkaset razy, to trudno się nabrać na te fizyczne dogmaty. Doświadczenie uczy, że droga tam, ma się nijak do drogi z powrotem. Że andata, to jednak nie ritorno. Że droga latem, to nie jest droga w zimie. I że droga w jesiennych mgłach odurza najbardziej. Te przestrzenie żadną miarą nie chcą się na siebie nałożyć. Geometria kłamie.

Powidoki, setki ich. Kleją się do pamięci i nie chcą odejść.

Te dwa stawy przedzielone groblą, zaraz za Krakowem. Oszczędna kaligrafia wody i drzew. Jak niespodziewany w tym miejscu fragment japońskiego drzeworytu. Drzewa odbijają się w cynowej tafli, zawsze niepokojąco. Na brzegu nieruchomi wędkarze. Stoją i łowią.

Biały skład przy torach. I znajomy napis na ścianie, wypisane kulfonami: Łuczyce to miasto sexu i biznesu. Ale to przeszłość. Sex i biznes zostały z czasem pochłonięte przez zielsko. Teraz, ostatkiem sił, trwa już tylko samo miasto. Ale i jego koniec zdaje się bliski. Ono też niedługo porośnie trawą, zostaną badyle, blaszany dach, nicość.

Nieplanowany postój, jakieś szczere pole głównie. To po lewej. Bo po prawej z ciemności wyłania się wagon. Mieszkalny. Mężczyzna wychodzi na pomost, jak na przyzbę, zapala papierosa. Oddziela nas szyba, scena jest niema. W nieruchomym kadrze spokojnie tli się pomarańczowy żar. Patrzymy na siebie długą chwilę. Nisko, przy ziemi, atramentowe światło sygnalizacyjne wydobywa szyny z ciemności.

Cmentarz w Kozłowie, ten przy torach, co się wydaje, jak gdyby linia kolejowa biegła przez jego środek. Za dnia nie zwracające uwagi martwe, kamienne miasto. Wieczorem, ogień lampek przywraca je do życia. Kilka lat temu pobliska rzeka wylała i groby stały po krzyże w wodzie. Wyglądało to tak, jak gdyby umarli resztką sił próbowali utrzymać się jeszcze na powierzchni.

Nigdy nic nie dzieje się tutaj tak samo. I zawsze trzeba być gotowym na niespodziewane. Jak wtedy, styczniowym świtem, tuż za Warszawą. Miałem wtedy fantazję c-moll Mozarta ze Staierem na uszach. I za szybą pojawił się znienacka on. Lisek skaczący żwawo po wydmach ze śniegu. Błędny ognik w surowej bieli. I teraz nie umiem już inaczej słuchać fantazji, bo zawsze ten lisek wychyla się z nut. Ale czy to działa w dwie strony nie wiem, drugi raz go nie spotkałem. Czekam.

A dzisiaj jest jeszcze inaczej. Uroczyście jakoś. Słońce zmierza pod horyzont. Ale świat nie odszedł jeszcze od zmysłów i ciemności go nie ogarnęły. Kilkanaście kilometrów za Krakowem samotna latarnia na polnej drodze. Oświetla nic. Nic musi być tym zaszczycone. I to jest piękne, bo całkiem bezinteresowne.

Jest chwila po deszczu, powietrze przezroczyste. Nieliczne pagórki upodobniają się do szklanych gór. Zaorane pola przypominają monochromatyczne akwarele. Wystudiowane wariacje na temat brązu. Czasem tylko z tej połyskliwej, jednobarwnej powierzchni wybłyśnie znienacka inwazyjny fiolet. To kapusty wychylają swoje głowy z ziemi.

Owszem, czasem nachodzi mnie ta myśl. Przestać jeździć, rzucić w cholerę ten uniwersytet, zająć się wreszcie jakąś poważną robotą, żyć jak człowiek. Osiedlić się na przykład w Tunelu, niedaleko tunelu. Skrzyknąć kolegów. Urządzić tam gabinet strachu. Jakieś wydrążone dynie ze świeczką w środku, postacie w białych prześcieradłach. I straszyć posłów spożywających kiełbaski w warsie. Albo zrobić coś pożytecznego. Dla ludzkości, albo choćby dla polskiego parlamentaryzmu. Wciąż jednak nie jestem gotowy.

Ciemno już na polach, zmierzch zbija świat w jednolitą masę. Światła w domach upewniają, że w tej czerni życie wciąż trwa. Droga dobiega końca, szukam znajomych znaków. Za Milanówkiem pręży się ceglany komin. Nieoczekiwany cytat z Freuda w aseksualnym pejzażu Mazowsza. Zbieram rzeczy, za chwilę trzeba będzie wysiadać.

Wiem, że kiedyś przyjdę na dworzec. Ten albo tamten. I tory będzie porastała trawa. Tak właśnie będzie. I wtedy już nigdzie nie pojadę. Skasuję sobie bilet, usiądę na ławce i tak już będę siedział. Jakieś blade światło w oddali. I bezużyteczny semafor, który – wbrew nazwie, wbrew funkcji – żadnego znaku już nie da.

DARIUSZ CZAJA

Warto również przeczytać...