fbpx
HOME
Jan Maria Kłoczowski

Arles. Zapiski z milczenia

Cieniowi A. W.

Biel przechodzi w róż, lecz niedomyta i niezadbana – szarzeje. Tak wyglądają elewacje domów w Arles po pandemii lub też w jej trakcie. Tak wyglądają nasze nadzieje na to, że może być lepiej…

Korzystam z chwili, gdy „fala” opada, aby zanurkować w prowansalskie „wczoraj”, a zarazem sprawdzić, jak wygląda obecnie tutejsze menu du jour. Mieszkam w klimatyzowanej celi w starym budynku szpitala miejskiego w Arles (jego dziedziniec malował, a jakże, van Gogh), gdzie swoją siedzibę ma od lat Collège International des Traducteurs Littéraires. Za przewodnika obieram zmarłego niedawno honorowego obywatela Arles, poetę, malarza i tłumacza – Adama Wodnickiego. Jego teksty zebrane w Tryptyku oskytańskim to w moim odczuciu najpiękniejsze stronice zapisane w języku polskim na temat Prowansji. Kiedy je czytam, dochodzę do przekonania, że składając pokłon cieniowi Wodnickiego tutaj, w jego ukochanym Arles, przed katedrą świętego Trofima, u stóp obelisku strzegącego Placu Republiki – powinienem zamilknąć. Nic więcej o tym jedynym miejscu na planecie nie da się powiedzieć.

Jednocześnie kusi mnie, aby pójść własną ścieżką pośród ryżowych pól Camargue, zapuścić się na łąki, na których pasą się stada białych koni i czarnych byków. Te byki hoduje się tutaj nie tylko na mięso, ale i (a może przede wszystkim) z myślą o ich udziale w courses camarguaises – tutejszej bezkrwawej odmianie corridy, w której tak zwani raseteurs usiłują zerwać kokardę z rogów byka. W przeciwieństwie do corridy, bohaterami courses są byki. Dlatego, osiągnąwszy sławę i dożywszy sędziwego wieku na pastwiskach, chowane są uroczyście łbem w stronę dalekiej Andaluzji i morza. Zasłyszana mądrość głosi, że aby odkryć Camargue, potrzeba oczu, serca i białego konia… Dodałbym jedynie, że także i byka.

Kusi mnie, aby dotrzeć do pobliskiego Saint Gilles i pokłonić się nie relikwiom św. Idziego, a duchowi Ewy Demarczyk, której Ballady o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego wysłuchuję, siedząc przed romańskim portalem katedry.

Słyszę wołanie dobiegające z masywu Lubéron i czuję, że powinienem przystanąć nad grobem Alberta Camus na wiejskim cmentarzu w Lourmarin. Mały kamień z imieniem i nazwiskiem oraz rocznymi datami narodzin i tragicznej śmierci wielkiego pisarza. Zastanawiam się, czy podejmując w 1958 roku decyzję o zakupie domu właśnie tutaj chciał być bliżej miejsca, w którym się urodził?

Chciałbym powędrować na przedmieścia Saint-Rémy-de-Provence, do monasteru Saint Paul de Mausole, gdzie przez ponad rok van Gogh leczył skołataną duszę z pomocą lekarzy nie znających się na malarstwie. Za oknem jego pokoju zmieniło się niewiele: te same pola, o tej porze roku spalone już słońcem Południa, te same cyprysy i powykręcane pnie drzew oliwkowych, te same skały na horyzoncie.

Od sprzedawczyni ostryg na sobotnim targu będę się chciał dowiedzieć, co robiła z muszlami, gdy nie mogła ich sprzedawać…

Przekonam się boleśnie, że nie jestem stanie patrzeć na mordowanie byka na zalanej słońcem Arenie (rozdygotany, uciekałem z niej zaraz po „występku” pierwszego z trzech matadorów). Widok zamęczonego na śmierć dumnego zwierzęcia szybko wyleczył mnie ze złudzeń, jakie miałem po lekturze Leirisa, przeglądającego się narcystycznie w Lustrze tauromachii.

Chciałbym pospacerować uliczkami La Roquette, położonej tuż obok Espace van Gogh, gdzie mieszkam. Kiedyś była to dzielnica rybaków, całkiem nieźle prosperująca, dopóki na początku drugiej połowy XIX wieku nie pojawiła się kolej. Co to oznaczało dla ludzi żyjących z handlu na Rodanie? Nie muszę mówić. A potem zamieszkiwali tu coraz częściej imigranci z północnej Afryki. Zastanawiam się, co porabiają i z czego żyją dzisiaj ich potomkowie. Nie widać, by pławili się w luksusie. Czytam w miejscowej gazecie o leżącym niedaleko stąd miasteczku Lunel, że jest fabrique de djihadistes français… Tu, w La Roquette, nie czuję jednak zagrożenia. Spokojnie siadam na tarasie kawiarni przy placyku Doumera i zamawiam formule du petit… Mimo to z pewnym sceptycyzmem podchodzę do obietnic, które składa Maja Hoffmann, urodzona i wychowana w Camargue miliarderka i opiekunka artystów, nazywana przez niektórych „królową Arles”. Czy wieża, której zaprojektowanie zleciła leciwemu Frankowi Gehry, zbudowana na obrzeżach starego „horyzontalnego” Arles, odmieni oblicze tego miasta? Kierowana przez Maję Hoffmann fundacja Luma oferuje tutaj artystom „przestrzeń do tworzenia, współpracy i prezentowania swoich prac”. Ponieważ prawie co czwarta osoba w Arles żyje poniżej granicy ubóstwa, Hoffmann ma nadzieję, że to, co będzie się działo wokół La Tour, przyciągnie turystów i podreperuje tym samym lokalną gospodarkę. Pomimo sceptycyzmu, trzymam kciuki…

Czy przez dziesięć dni można się przebić przez „bedekerową makatkę” uplecioną „ze słońca, winorośli, van Gogha, słoneczników, Lazurowego Wybrzeża, flamingów i dzielnych katarów” i sprostać wyzwaniu, które celnie precyzuje Dariusz Czaja w posłowiu do Tryptyku oksytańskiego? Raczej nie. Trzeba tu przyjeżdżać przez lata, cierpliwie czytać znaki i sploty znaków – od rzymskich po mistralowskie. Czyli wszystko przede mną, przed nami… Dopóki nie zabierze nas stąd łódź Charona, przed którą właśnie stoję, ale nie kusi mnie, by na nią wsiąść… Towarowa barka z I wieku po Chrystusie, z czasów świetności przeładunkowego portu w Arelate, ma 3 metry szerokości i 31 metrów długości. Zatonęła, ponieważ załadowano na nią za dużo wapiennych bloków z kamieniołomu w Fontvieille. Z takich właśnie bloków zbudowano Arles. Nienaruszoną niemal barkę wydobyto z dna Rodanu w 2013 roku, a teraz, po odrestaurowaniu, można ją oglądać w muzeum starożytnego Arles. Ma rację Adam Wodnicki, kiedy zauważa, że „nie sposób uciec od przeszłości. Co krok staje się w nią w oko w oko, widzi, jak się przeplata z dniem dzisiejszym, jak zapuszcza niewidzialne korzenie, sączy swe podstępne blekoty w najgłębsze, najbardziej intymne obszary duszy”. Przyglądając się barce, miałem wrażenie, że to właśnie na niej płynie czas i muszę się spieszyć, by go dotknąć i ogrzać oddechem, „jak wyciągniętą w ciemności dłonią dotyka się innej dłoni”. Z wiedzą, że tylko wtedy „czas miniony […] zaczyna świecić jak czarodziejska latarnia”, a „energia zapisana w genetycznej pamięci kamienia, drzewa, liścia, kropli wody, owada zaczyna krążyć w przestrzeni pełnej tajemnic i cudów, pobudzona do życia najpotężniejszym z człowieczych zaklęć – pamięcią i słowem”.

 

zapisane w Arles na początku lipca 2021 roku

JAN MARIA KŁOCZOWSKI

Warto również przeczytać...