fbpx
HOME
Ireneusz Kania

Adam: kos, kawka i filozofia

Tak, to już przeszło rok temu opuścił nas Adam Zagajewski; miał zaledwie siedemdziesiąt pięć lat.

Ponieśliśmy niewyobrażalną stratę. My wszyscy, którzyśmy go znali i kochali, ale również cała polska i światowa kultura. Tak, wiemy: był wybitnym poetą, jednym z naszych największych, i przenikliwym intelektualistą, niestroniącym zresztą od spraw aktualnych. W moich oczach był jednak przede wszystkim wielką osobowością. Emanującą spokojem, duchową równowagą, mądrością. Dobrocią. Zachwytem dla piękna świata – przyrody, sztuki. Obcowanie z nim zawsze niosło mi lekcję skupienia, namysłu nad każdym wypowiadanym słowem. Nawet w trakcie spontanicznej rozmowy miałem wrażenie, iż każdy wypowiadany przezeń sąd jest rezultatem uprzednich dogłębnych przemyśleń. Bardzo mi to imponowało.

Nie chciałbym się tu silić na żadną wyrafinowaną analizę twórczości Adama jako poety i intelektualisty; napisano już o tym niemało – esejów i książek, rzetelnych i często błyskotliwych. Ja pragnę tylko zwierzyć się Państwu z mojego absolutnie osobistego odczucia straty. Z tego, czym była i czym jeszcze mogła być moja znajomość z Adamem Zagajewskim. Mówię „znajomość”, bo przyjaźń dopiero chyba zaczynała się rodzić. Choć przecież znaliśmy się, formalnie rzecz biorąc, od bardzo dawna.

Był zatem rok 1978 (albo 1979), gdy z jakąś propozycją wydawniczą Adam pojawił się w mojej firmie (pracowałem wówczas jako redaktor w Wydawnictwie Literackim). To był nasz pierwszy osobisty kontakt. O czym wtedy rozmawialiśmy – nie pamiętam. Pamiętam tylko jego twarz, pociągłą, z krzaczastymi czarnymi brwiami, i bardzo ciemne oczy. Niezwykle uważne.

Wiedziałem oczywiście, kim jest. Już wówczas – po ukazaniu się głośnej, napisanej razem z Julianem Kornhauserem książki Świat nieprzedstawiony – był kimś wręcz sławnym. Z racji swojej ówczesnej funkcji – zastępcy kierownika Redakcji Przekładów – stykałem się z wieloma znanymi, nieraz wybitnymi pisarzami i tłumaczami; tamto jednak spotkanie zrobiło na mnie wrażenie niezwykle silne. Poczułem wówczas, że mam do czynienia z osobowością wyjątkową. Dlaczego – wyjątkową? Wtedy nie bardzo umiałbym to dokładnie określić czy zdefiniować. Dziś widzę jaśniej: Zagajewski był – całym sobą – zaprzeczeniem, by tak powiedzieć, tamtego czasu: powszechnej, materialnej i duchowej bylejakości i tandety, ideologicznego wrzasku, kłamstwa i wulgarności. Tkwiliśmy w tym wszystkim po uszy, na co dzień nie zawsze tego świadomi. Adam już wówczas mówił – ze spokojem i stanowczo – „nie” całej ówczesnej nędzy. Miał w sobie ducha sprzeciwu, już bardzo mocno ufundowanego aksjologicznie i filozoficznie.

Zastanawiając się kiedyś nad specyfiką literackiego języka Adama, doszedłem do wniosku, że wiąże się ona z tą właśnie jego postawą wobec wszechobecnej w naszej cywilizacji tandety (to bodaj jej znak wyróżniający). W literaturze przybrała ona postać tzw. demokratyzacji języka, mającej jakoby realizować postulat odbijania „prawdy życia”, towarzyszenia mu na każdym kroku i w każdej chwili. (Sam widziałem w tym rodzaj artystycznego i intelektualnego defetyzmu, składania broni wobec szpetoty, trywialności, prostactwa i banału. Uważałem, że literatura powinna empiryczną rzeczywistość podnosić – bodaj o parę centymetrów – w sferę metafory i uniwersaliów).

Otóż Adam był, jak wiadomo, wytrwałym i konsekwentnym obrońcą „stylu wysokiego”. Szedł tutaj przeciw – teraz już ogólnoświatowemu – prądowi, którego naczelną ambicją jest jak najwierniejsze odbijanie rzeczywistości tudzież schlebianie najpospolitszym gustom. On zaś głosił potrzebę hierarchii w sztuce, bo ta bez niej niezawodnie obumiera.

W świetle tego paradoksem może się wydawać bezprecedensowy światowy sukces twórczości Adama. Jego wiersze i eseje od lat są tłumaczone na całym świecie, nagradzane i komentowane. Dlaczego? Oczywiście – dlatego, że jest to pisarstwo najwyższych lotów literackich, filozoficznych, estetycznych, jednocześnie aktualne i ponadczasowe. Ale, jak sądzę, w nie najmniejszej mierze również dlatego, że owo wysokie nastrojenie Adamowego stylu, za które tu, w kraju, doczekał się tylu absurdalnych pretensji i głupich krytyk, utrafiło w powszechną, głęboką i bodaj nie zawsze uświadamianą potrzebę i tęsknotę za słowem czystym, nieskłamanym i pięknym – którego słuchając czujemy, że i my, i świat stajemy się, albo stać się możemy, trochę lepsi.

Ta wytrwałość, spokojna acz nieugięta, z jaką Adam Zagajewski kultywował styl wysoki i bronił go, budziła we mnie zawsze wielki podziw i uznanie. Dla mnie jest ona jedną z największych wartości całego jego dzieła – jego, by tak rzec, sygnaturą. Albowiem w tym punkcie dzieło stapia się najwyraźniej z jego życiem po prostu, z jego filozofią.

Wspomniałem już, żeśmy się poznali bardzo dawno temu, pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Potem tych lat upłynęło jeszcze wiele, nim spotkaliśmy się znów – chyba dzięki Wisławie Szymborskiej, na jednej z urządzanych przez nią dla przyjaciół „kolacyjek”. Było to już po jej Noblu. Wtedy, stopniowo i ostrożnie, zaczęliśmy się poznawać nawzajem. I okazało się, że niemało nas łączy: obaj w dzieciństwie zbieraliśmy znaczki pocztowe (które w życiu chłopców naszego pokolenia często odgrywały ważną rolę formacyjną), obaj kochaliśmy muzykę, wielkie drzewa, pływanie, ptaki. Zgadzaliśmy się w preferencjach filozoficznych: presokratycy, Kant, Schopenhauer, Wittgenstein. Krążyliśmy wprawdzie po orbitach dość od siebie odległych – moja rozciągała się daleko na Wschód, jego była z gruntu okcydentalna – ale jednak przecinały się one w licznych punktach: Bach, Beethoven, Schubert, Brahms; Verne, Swift, Tomasz Mann, Miłosz, Kawafis, Rilke, Cioran, Corot, Caravaggio.

Każde z nim spotkanie niosło jakąś obietnicę, zarysowywało jakąś szansę. Na co konkretnie – nie umiałbym powiedzieć; w każdym razie na coś istotnego. Jednym z naszych ostatnich wspólnych tematów były ptaki; Adam bardzo lubił „te dziwne istoty, w śpiewie nieuchwytne jak muzyka, obojętne jak nuty, dalekie od nas tak jak my od siebie” (wiersz W maju).

Specjalnie ukochał kosy. Ja szczególnym afektem darzyłem kawki; hodowałem je, od ledwie opierzonego pisklęcia, dwa razy – w dzieciństwie i jako osiemnastolatek. Opowiadałem mu o nich szeroko – o ich inteligencji, wdzięku nieomal kocim, o ich ślepym przywiązaniu do karmiciela, opiekuna i instruktora (swoje kawki uczyłem nawet latać), o ich fenomenalnej intuicji. Adam słuchał tego z zachwytem, takim samym, z jakim obaj śledziliśmy oszałamiającą podniebną ekwilibrystykę jerzyków nad kościołem św. Katarzyny, o parę kroków od mojego domu.

Opowiada o tym śliczny wiersz Jerzyki szturmujące kościół św. Katarzyny.

Refleksja ogólniejsza: dlaczego szukamy towarzystwa zwierząt? Czy tylko gwoli unieważnienia naszej samotności w świecie, czy z jakichś powodów głębszych – na przykład dla odnalezienia naszego pierwotnego, z zarania czasów, braterstwa, bytowej jedni, wspólnoty kiedyś rozerwanej za tajemnym zrządzeniem Stwórcy (vide Rdz 1, 18-20)?

Szczególnie intrygują nas ptaki. Wiemy od zawsze, że są mądre; ponadto bywają wielkimi artystami. Mają swoje języki, niektóre potrafią się nawet nauczyć ludzkiej mowy – nieraz zdaje się, jakby, wypowiadając jej słowa, rozumiały, co mówią: tak jest z krukami, szpakami, pewnymi gatunkami papug. Tajemniczy ptasi język potrafi zrozumieć artysta.

Oto co pisze, wysłuchawszy pieśni kosa, Béla Hamvas:

Zrozumiałem. Zrozumiałem pieśń ptaka, zrozumiałem, dlaczego ptaki słuchały śpiewu Orfeusza, i zrozumiałem, dlaczego święty Franciszek nauczał ptaki. Naraz stało się dla mnie całkowicie jasne, że ich śpiew jest nie tylko sztuką i muzyką, ale również rozumną mową i przekazem myśli, podobnie jak język ludzki – tylko jest piękniejszy /1/.

Szukamy zatem kontaktu z innymi istotami, choć przecież sami wywodzimy się z regnum animale. Czego nam brakuje?

Sięgnijmy do starych wielkich mitów ludzkości; jak wiadomo, mają one odpowiedź na każde pytanie.

Dla starożytnego Egipcjanina człowiek istnieć („żyć”) mógł w pełni, naprawdę, dopiero gdy z pojedynczości „ja” przeszedł do wspólnoty z „ty” („wy”); tylko z tą chwilą uzyskiwał świadomość własnego istnienia. Istnienie w pojedynkę było dlań równoznaczne ze śmiercią. Jest to coś tak fundamentalnego, że dotyczy nawet bogów! Oto Nun, Pra-ocean, radzi Atumowi, Pra-Bogu, by stworzył sobie do towarzystwa syna (imieniem Szu, „powietrze”) i córkę (Ma’at, „Prawda”, „Ład”), od tej trójcy zaczyna się całe dzieło kreacji. (Człowiek, „wypadek przy pracy” boga-demiurga Chnuma, zajmuje w nim pozycję jedną z wielu, niezbyt wybitną) /2/.

Idźmy dalej. W genezyjskim micie biblijnym Jahwe, stworzywszy człowieka, uświademia sobie, że Adamowi jednak czegoś ważnego nie dostaje: nie ma pomocnika. Bóg naprawia zatem to przeoczenie i stwarza Ewę. Ciekawe, że egipski motyw niepełni istnienia boskiego powraca u Żydów w spekulacji kabalistycznej: Bóg, w swej hipostazie transcendentnej (Ein-Sof), nie ma świadomości samego siebie; żeby ją uzyskać, stwarza wszech/świat/y. Dopiero wtedy, przeglądając się w swoim dziele jak w lustrze, dowiaduje się, kim/czym jest. „Ogniskiem” lustra kreacji czyni zaś człowieka z jego świadomością własnego „ja” (po hebrajsku ‘ani). Tym sposobem Stworzenie staje się voie royale prowadzącą Boga od ‘ain, „Nicości”, do ‘ani samoświadomości. Można domniemywać, że na ten błyskotliwy, wręcz genialny koncept kabaliści wpadli zauważywszy, że słowa „ja” i „nicość” składają się z tych samych trzech liter hebrajskiego pisma (Alef, Jod, Nun), mają tedy taką samą wartość liczbową (będącą, przypomnijmy, wykładnikiem ontologicznym w gematrycznej hermeneutyce). W ten sposób – na płaszczyźnie filozoficznej – Pełnia (Bóg) zostaje utożsamiona z Nicością, a człowiek, jako osobowe odwzorowanie Bóstwa, uzyskuje w Stworzeniu pozycję wyróżnioną.

Zobaczmy teraz, jaką postać interesująca nas tu problematyka uzyskuje w Indiach. Otóż w upaniszadzie Bryhadaranjaka (Brhadaranyaka) czytamy:

Na początku świat istniał jako duch, jako osoba – Purusza,

on rozglądając się dookoła niczego poza sobą nie widział […]

On się przestraszył,

Kto jest sam, ten się lęka,

Wtedy tak sobie pomyślał:

Jeżeli nie ma nikogo prócz mnie, to kogóż się lękam?

Lęk powstaje, gdy istnieje coś drugiego.

Lecz on nadal nie był zadowolony.

Gdy ktoś jest sam, nie cieszy się.

Zapragnął czgoś drugiego […] /3/.

Nutą wspólną, i jakże uderzającą, tych trzech wielkich narracji o prapoczątkach świadomego istnienia w świecie, jest odczucie niewygody, braku, niekompletności; towarzyszy mu niepokój i lęk. Przed czym? Wygląda na to, że – przynajmniej w Indiach i Egipcie – był to lęk przed samotnością i płynącą z niej nudą, lęk tak silny, że brał górę nawet nad strachem przed Innym – ewentualnym wrogiem. Albowiem „gdy ktoś jest sam, nie cieszy się…”, odjęta mu jest radość istnienia.

W micie egipskim (a także u Celtów i u wielu innych ludów, do niedawna zwanych „pierwotnymi” albo „prymitywnymi”) człowiekowi przychodzą w sukurs zwierzęta (zresztą mądrzejsze od człowieka, bo wolne od tej „otwartej rany”, jaką, zdaniem Ciorana, jest samoświadomość). Nawiązujemy z nimi kontakt – najpierw na płaszczyźnie wspólnoty w cierpieniu i wzajemnym lęku, gdy nagle stajemy „twarzą w twarz” z jakimś drapieżnikiem.

Ci nasi „towarzysze” jednak wydatnie wspomagają nas w pogłębianiu naszej samowiedzy – tak jak, zdaniem kabalistów my pomagamy Niepoznawalnemu poznawać Samego Siebie. Oto następna, po niepokoju i lęku, płaszczyzna epistemiczna, wręcz metafizyczna, na której spotykamy się z wszechświatem.

Wyżej próbowałem nakreślić bodaj niektóre z psychologicznych – a może nawet metafizycznych – determinant naszego, ludzkiego, szukania bardziej intymnego kontaktu z „braćmi mniejszymi”. Że problematyka to dla nas, jako gatunku, bardzo ważna, świadczą nieprzeliczone wręcz świadectwa naszej fascynacji tajemniczym światem zwierząt, obecne w mitach, religiach, baśniach i w folklorze całego świata.

Rzeczone determinanty zdają się na pierwszy rzut oka dość przygnębiające: to egzystencjalny niepokój, poczucie osamotnienia w kosmosie, lęk nieraz przechodzący w rozpacz.

Constantin Noica, wybitny filozof rumuński, tak opisuje swoje spotkanie z psem:

Staliśmy jeden naprzeciw drugiego, napięci, ze wzrokiem utkwionym w siebie nawzajem, jakby na obu końcach owej naprężonej nici, co związała nas jego, psa, ze mną, człowiekiem. Czułem, że on się mnie boi, ja zaś nie mogłem się pozbyć lęku przed nim. Żaden z nas się nie ruszał, by nie zakłócić ustalonej między nami równowagi. Coś niejasnego, pierwotnego, spoiło nas w taką całość, że czuliśmy się – on, pies, i ja, człowiek – przejawieniami tego samego aktu egzystencjalnego.

Bierdiajew ma słuszność: człowiek może mieć relacje metafizyczne z psem /4/.

Na co, kilkadziesiąt lat później, replikuje mu Adam Zagajewski we wspomnianym już wierszu Jerzyki szturmujące kościół św. Katarzyny:

[…]

Są obrazem ekstazy, ale nie ekstazą,

nie mogą nią być, nie chcą, nie potrafią,

mają tylko jedno – lot,

tylko wieczne podniebne szybowanie,

i potrzebują obserwatora, który byłby trochę trzeźwy

i trochę szalony, potrzeba im oka i serca,

[…]

a serce powinno je wesprzeć tym, czego mu nigdy

nie może zabraknąć, entuzjazmem, i tak wspomożone

jerzyki i serce obserwatora łączą się na krótką chwilę

w nieprawdopodobnym sojuszu, w podziwie

dla świata, który w późnoczerwcowy wieczór postanowił,

zdawałoby się, nonszalancko odsłonić przed nami

jedną ze swoich gorliwie strzeżonych tajemnic […]

I tak, tym razem z łaski poety, otrzymujemy jeszcze jedną płaszczyznę zjednoczenia, porozumienia z ptakami: radość, entuzjazm, zachwyt, podziw dla piękna świata.

W wierszu Kos Adamowy ptak mówi:

Żegnam ich i ciebie i światło,

a potem witam noc, bo nocy służę,

czarnym jedwabiom, czarnym mocom.

Miałem zapytać Adama: „Czyżbyś nie wiedział, że kosy już w marcu zaczynają śpiewać jeszcze przed świtem? Więc może kos służy nie tylko nocy!”.

Ale nie zdążyłem.

Kraków, czerwiec 2022

IRENEUSZ KANIA

Szkic wygłoszony na międzynarodowej Konferencji Naukowej „Adam Zagajewski. Poezja rozmawia z filozofią”, 20-21 VI 2022, Kraków, Collegium Novum UJ.

/1/ Béla Hamvas, Księga gaju laurowego i inne szkice. Tłum. T. Worowska. Warszawa, Próby, 2022, s. 238.

/2/ Zob. Jan Assmann, Tod und Jenseits im Alten Ägypten. München, C.H. Beck, 2010, s. 81-82.

/3/ Upaniszady. Tłum. M. Kudelska. Kraków, Oficyna Literacka, 1998, s. 76.

/4/ Constantin Noica, Jurnal filozofic. Bukareszt, Humanitas, 2002, s. 62-63 (powyższy zapis pochodzi z 1943 roku).

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Dzięki nim możemy nieustannie ulepszać stronę. Więcej informacji znajdą państwo w Polityce Prywatności. Więcej.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek