fbpx
HOME
Paweł Bem

„Ale”. Miłość w drodze 

It is enough, you are near —

The mountains are balanced,

The dandelion seeds stay half-submerged in the grass;

You and I together

We hold them proud and blithe

On our love.

They stand upright on our love,

Everything starts from us,

We are the source.

D. H. Lawrence, First Morning

 

Francis Dodd urodził się w 1874 roku w Walii jako syn pastora. Był malarzem, rysownikiem, akwaforcistą, zapamiętano go głównie jako portrecistę. Fachu uczył się w Glasgow. Jeszcze przed końcem wieku zdążył odbyć podróże po Francji, Włoszech i Hiszpanii. W 1904 osiadł w londyńskim Blackheath. Podczas I wojny światowej został mianowany „oficjalnym artystą wojennym”. Służąc na froncie zachodnim, stworzył wiele portretów upamiętniających ważnych wojskowych. Kultura armii. W 1917 roku wyszła nawet zgrabna książeczka: Generals of the British Navy. Portraits in Colours by Francis Dodd. A rok później analogiczna pozycja poświęcona admirałom. Nie wiem, co artysta przeżył podczas służby. Myślę, że wojna doświadczyła go okrutnie. Pozornie beznamiętne portrety kryły dławioną traumę. Mundury, odznaczenia, lampasy. Atrybuty czasu śmierci.

Po wojnie Dodd sporo wystawia, zyskuje renomę, karierę robią jego akwarele. Mnie najbardziej podobają się nieco roztarte rzeczy ołówkiem. W 1929 roku Tate Gallery czyni go swym powiernikiem. Stanowisko to będzie piastował przez sześć lat. W 1935 zostaje pełnoprawnym członkiem Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych. Właściwie jest u szczytu. A jednak.

W 1942 roku maluje olej pod bezpretensjonalnym tytułem Rising Sun. Zimowy poranek, widok wschodu z okna w Blackheath. Silnie, być może nieco przesadnie pomarańczowe słońce, łyse gałęzie, przymrozek, który jeszcze nie puścił po nocy. Metafora przyszłości. Nadzieja na odejście mroku, na tryumf światła. Cóż. W 1949 słońce zachodzi na dobre. Dodd odbiera sobie życie. Ale to nie opowieść o nim. Czy też – nie tylko o nim.

W zbiorach Tate zachował się portret Edwarda Garnetta wykonany węglem przez Dodda najpewniej w połowie lat dwudziestych. Garnett, kilka lat starszy od portrecisty, w czasie powstania rysunku był już w Londynie wpływowym krytykiem i doradcą wydawców. Odkrył wiele talentów, niezliczona ilość pisarzy w początkach XX wieku skorzystała z jego pomocy. Garnett był pasjonatem książek i zawodowym czytelnikiem. Co ciekawe, wszedł na salony i do literackiego światka bez wykształcenia. Zakończył oficjalną edukację w wieku lat szesnastu. Po prostu czytał. I czytał. Oksford czy Eton nie były mu potrzebne. Szybko wiedział, co dobre. Chociaż zdarzały się wpadki. U Duckwortha odrzucił Portret artysty z czasów młodości Joyce’a. Pamiętna pomyłka. Przeważały jednak sukcesy. John Galsworthy nie bez kozery dedykował mu Sagę rodu Forsyte’ów. Garnett działał także na rzecz pisarzy amerykańskich. Między innymi z tego powodu dzieła Roberta Frosta publikowano początkowo w Anglii. Ale to nie historia Garnetta. A raczej – nie tylko jego.

„Jest fascynująca, to najwspanialsza kobieta, jaką kiedykolwiek w życiu spotkałem; koniecznie musisz ją poznać. Jest córką barona von Richthofen, potomka starej i znanej rodziny Richthofenów – ale jest wspaniała, wierz mi” – pisze do Garnetta w kwietniu 1912 roku jego przyjaciel, David Herbert Lawrence. I dalej: „Pani Weekley nie uznaje żadnych konwenansów, ale jest bardzo dobra, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Gotów jestem się założyć, że nigdy nie widziałeś takiej kobiety, nawet nie potrafisz sobie wyobrazić. Musisz ją poznać […] Taką kobietę spotyka się raz w życiu. Cieszę się, że znowu Cię zobaczę. Nie bądź zrzędą”. 

Oczywiście były przeszkody. Wybranka Lawrence’a, Frieda, wówczas trzydziestotrzyletnia, miała już męża, Ernesta Weekleya, profesora University of Nottingham, a z nim trójkę dzieci. W swoim czasie Weekley uczył Lawrence’a francuskiego, znali się stosunkowo dobrze. Sytuacja między zadurzonymi błyskawicznie się jednak rozwijała. Już tydzień później pisarz donosi Garnettowi: „Ona ma mu dzisiaj powiedzieć. Weekley pochodzi z warstw średnich i ma maniery dżentelmena, ale może się w nim odezwać brutal. Ma czterdzieści sześć lat, w młodości był przystojny, jest pesymistą i cynikiem – zazwyczaj ironiczny… miły… i lubię go. Znienawidzi mnie, choć wiem, że ma dla mnie trochę skrytej sympatii. […] Nie odpowiada mu taka żona jak Frieda, która nie chce podporządkować się jego woli. Ale ją kocha zazdrosną, monogamiczną miłością. Jestem niespokojny, co jej powie”. Te zawirowania zyskają z czasem literacką postać – Lawrence w dość oczywisty sposób wykorzysta je w Kochanku Lady Chatterley. 

Tymczasem Frieda ma wyjechać do Niemiec. Lawrence jest w prawdziwym miłosnym uniesieniu. Tuż przed jej odjazdem pisze rozemocjonowany list: „Na pewno przeżywasz straszną psychiczną rozterkę, od której mąci Ci się w głowie. A ja się czuję bezradny jak łódź bez steru… po prostu roztrzęsiony jak wariat. Na litość boską, powiedz coś i niech to będzie ostatnie słowo! Wszystko bym dla Ciebie zrobił […] Wydaje mi się, że nie będę mógł swobodnie oddychać, póki będziemy w Anglii”. Kolejny tydzień przynosi już zaś poważne deklaracje: „Kocham Cię, ale zawsze gryzę się w język, jak mam to powiedzieć. Wierz mi, to wyłącznie wina mojego angielskiego pochodzenia”. 

Ostatecznie, w maju, oboje docierają do Niemiec. Zatrzymują się w Metz, rodzinnym mieście Friedy. Zbyt speszona, boi się w przedstawić Davida konserwatywnemu ojcu. Podniecony młody pisarz oczekuje jednak śmiałych gestów. Nieco rozczarowany, decyduje się czekać na ukochaną i na jej decyzje w pobliskich miastach, sytuacja między państwem Weekley musi się wyklarować. Godziny i dni dłużą się. „Nie mogę już dłużej wytrzymać, nie mogę tak żyć […] Spójrzmy odważnie prawdzie w oczy, zdecydujmy się na stanowczy krok, pogódźmy się z tym, co nas czeka. Ale tego czołgania się w błocie nie zniosę”. Któż by pomyślał, komiczny bohater romansu. Chwile spokoju Lawrence odnajduje w małym hotelu Rheinischer w Trewirze. Dobry wikt, miły gospodarz, w mieście stare pierzeje wysadzane drzewami, a nieopodal dolina pełna kwitnących jabłoni. Wokół także wzgórza wykorzystane pod uprawę winorośli. Lawrence jest już wówczas bacznym obserwatorem przyrody. „Nawołuje kukułka, rosną smukłe buki. Ich liście wybuchają gwałtownie na wiosnę, avec éclat”. To nie kokieteria. To listowne wprawki literackie.

David Herbert, syn górnika, powoli snobuje. „Mieszkając w tym hotelu, zaczynam się czuć jak światowy bywalec. Nic w tym dziwnego, bo mam nieczyste sumienie, czekając na cudzą żonę. Ale to naprawdę nieważne, w niebie nie pojmuje się żony i nie wychodzi się za mąż”. Nawiązuje korespondencję z mężem Friedy. Pojawiają się nadzieje na ich rozwód i koniec udręki. Całe to nagłe zamieszanie w przeciągu raptem kilku tygodniu. Z każdym dniem do swojej epistolograficznej narracji Lawrence wprowadza jednak coraz więcej racjonalnego rygoru. Myśli o pieniądzach, formalnościach, o przygotowaniu do nowej roli. Rozłąka zaczyna mu służyć, potrafi ją wykorzystać. Czuje się pewniej: „traktuję poważnie moją miłość… i nasze wspólne życie będzie wspaniałe, a na pewno dobre”. 

Wkrótce zakochanym udaje się spotkać w Trewirze. Zaraz po tym Frieda wyjeżdża do Monachium, a David przeprowadza się do Waldbröl. Po drodze zatrzymuje się m.in. w Hennef, gdzie czuje już smak wieczności: „Only the twilight now, and the soft “Sh!” of the river / That will last forever” (Bei Hennef). Jego sytuacja finansowa jest jednak trudna. Nieustannie pracuje nad powieścią Paul Morel, którą czytelnicy poznają pod tytułem Synowie i kochankowie. W liście do Garnetta pisze w dwóch tonach: „Zawsze gdzieś znajdę jakąś kobietę, która mi ofiaruje dach nad głową i utrzymanie. Bogu niech będą dzięki za to, że stworzył kobietę. […] Frieda […] jest o setki mil ode mnie, a ja, siedząc w małym miasteczku, położonym w górach Nadrenii, usycham z tęsknoty i poprawiam swoją nieśmiertelną powieść […]”. O dalszym rozwoju spraw w Niemczech Lawrence informuje Sallie Hopkin, żonę swojego przyjaciela z młodości, księgarza Edwarda Hopkina. 2 czerwca 1912 pisze do niej list, poetyką zapowiadający już przyszłe eseje: „W zeszłym tygodniu wyjechałem z Nadrenii do Monachium i tam spotkałem się z Friedą. […] potem pojechaliśmy na osiem dni do Bauerbergu, który leży o czterdzieści kilometrów od Monachium, w górę Isery, u podnóża Alp, w Bawarskim Tyrolu. […] Śniadania jedliśmy pod rozłożystymi kasztanami, których białe i różowe kwiaty sypały się nam na głowy. Duży ogród leży na skalnym występie – wysoko na rzeką i śluzą, przez którą przepływają tratwy. Rzeka nazywa się Loisach, spływa z lodowców i jest jasnozielona jak jaspis […] Naprzeciwko naszej gospody, po drugiej stronie skweru, na którym rośnie mnóstwo kasztanowców, wznosi się kościół z klasztorem, pogrążony w ciszy i spokoju. Jego mury są olśniewająco białe, z wyjątkiem smukłej wieżyczki, nakrytej czarną kopułą”. To doniesienia z Icking, z domu profesora Alfreda Webera – byłego kochanka siostry Friedy – gdzie zakochani zajmowali górną część jednopiętrowej willi, z której Lawrence podziwiał nie tylko srebrne szczyty gór, ale także kobiety pracujące w polu pszenicy i harujące woły, ciągnące powoli wozy wzdłuż biegnącej u dołu drogi. Obrazy te zachowała jego poezja. 

Poza granicami swojego kraju pisarz coraz częściej i mocniej narzeka na Anglię i Anglików, którzy „tak niemiłosiernie krępując naturalne instynkty, są przeklętymi głupcami”. Lista zarzutów i pretensji stale rośnie, niewybredne przytyki pod adresem krajanów pojawiają się niemal w każdym liście z tego czasu. Jednocześnie towarzystwo Friedy zaczyna wpływać na sposób pisania Lawrence’a. W Icking powstają trzy opowiadania, ale ich druk stoi pod znakiem zapytania: „nie jestem pewny – donosi Garnettowi – czy ich moralny ton będzie odpowiadał moim angielskim rodakom”.

W połowie sierpnia, z całym majątkiem 23 funtów, kochankowie opuszczają dolinę Izery i ruszają pieszo do austriackiego Mayrhofen, oddalonego o ponad sto kilometrów. Wędrują przez góry i przełęcze, posiłki gotują nad brzegami rzek, a śpią na łąkach. Dla przyzwyczajonej do wygód Friedy było to zapewne wyzwanie. Do niedawna nie potrafiła zaparzyć herbaty. 

Uczucie krzepnie, dojrzewa, staje się rzeczywiste. „Daję i biorę – donosi pisarz już z Austrii pani Hopkin – a to oznacza wieczność. […] Umiemy być szczęśliwi”. Na miejscu zajmują ich głównie górskie spacery, kąpiele nago i zabawy z tubylcami. Ale to tylko przystanek.

Wkrótce ruszają dalej na południe. Przez Brenner – kolejne sześćdziesiąt kilometrów – docierają wreszcie do Rivy w północnej części jeziora Garda, należącej jeszcze wówczas do Austrii. Tu, jak można sądzić, sprawy zaczynają toczyć się innym torem. Krajobraz, par excellence włoski, daje wreszcie oddech. Daje szczęście.

Pierwsze dni spędzają w pałacowej willi Leonardi. Jest wrzesień. O tej porze roku woda w jeziorze jest szmaragdowozielona, a winogrona dojrzałe. Szukają miejsca na stałe. Nie znają włoskiego, zaczepiają przechodniów. „Prego… e…ee quartiere… d’affitare”. Znajdują lokum na zachodnim brzegu jeziora, jakieś trzydzieści kilometrów na południe, w Gargnano, do którego można się dostać jedynie parowcem. Włoska wieś, bez turystów. Figi i brzoskwinie są już w pełni dojrzałe. Stary i siwy Włoch, „bardzo dystyngowany, z wystającą psią szczęką”, na początku października wynajmuje parze mieszkanie na parterze willi Igea, oddzielonej od wody jedynie wąską drogą. W ogrodzie rosną małe bambusy. Z tyłu terenu pilnują skaliste góry. 

Artur McLeod, przyjaciel Lawrence’a z czasu ich wspólnej pracy nauczycielskiej, dosyła uciekinierom angielskie książki. Zakochani już dawno nie czytali wyspiarskich pism. Reakcja Lawrence’a jest niemal alergiczna: „Mam teraz ochotę szybko wykąpać się, zmyć z siebie Anglię, jej zacofanie, niechlujstwo i beznadziejny pesymizm” – donosi po lekturze Anny z pięciu miast Arnolda Bennetta. Anglia staje się prawdziwym nieprzyjacielem pisarza. 

Spokój willi Igea i widok leniwych żaglówek na Gardzie sprzyja twórczości. Lawrence wciąż jest bez grosza, ale zaczyna tu swoją pierwszą podróżniczą książkę, Twilight in Italy, w ciągu trzech dni pisze inspirowaną sytuacją Friedy komedię The Fight for Barbara, poza tym dramat Daughter-in-Law, przede wszystkim zaś kończy Synów i kochanków, dedykowanych Garnettowi, który na potrzebę publikacji zmienia i cenzuruje książkę bez konsultacji z autorem. Ale to nie jest ważne. Ważne jest życie, którego w szarym Londynie można zazdrościć: „Byłem dzisiaj na długim spacerze w górach i przyniosłem całe naręcze dzikich ciemierników. Włochy są jednym z najpiękniejszych krajów na świecie. Musisz do nas przyjechać” – czyta Garnett w liście z połowy listopada.

Świat, który Lawrence i Frieda zostawili za sobą, myśli o nich jak najgorzej. W swojej miłości są jednak zaskakująco dzielni. Pisarz sporządza listę przezwisk odnajdywanych w nieprzychylnych listach. „Plugawy pies” – to w ramach pozdrowień od wściekłego Weekleya. Równowagę zakochani odnajdują w prostym i smacznym życiu. Jest już grudzień. „Gotujemy na piecyku opalanym węglem (fornello), jemy makaron i Maggi, a ja ścieram na tarce całe funty sera. Przywożę drób z Brescii (trzy godziny drogi) i smażymy go na oliwie z oliwek. Delicje. Kupujemy przedziwne ryby, a biedne małe pokrzewki i drozdy przynoszą nam do domu, nawleczone na sznurek”. Od czasu do czasu Lawrence robi nawet szkice akwarelą. 29 grudnia 1912 wyznaje Garnettowi: „Sporo czasu zajmie mi przetrawienie tej całej historii. Ale jest już trochę lżej… jak gdyby się coś rozluźniło”. 

W willi Igea para zostanie do końca marca 1913. Pół roku trudów w raju. Dziś upamiętnia ten okres tablica na elewacji budynku. Potem przyjdzie czas jeszcze wielu innych włoskich willi i odkryć. Wielu innych kłopotów. I kolejnych uderzeń szczęścia. Ślub odbędzie się rok później, 13 lipca 1914 roku. Frieda pozostanie żoną Davida do jego śmierci w roku 1930.

Poza wszystkim, ta miłosna opowieść jest dla mnie historią ukrytych konstelacji. Lawrence-Garnett-Dodd. Maluteńki fragment układanki. Anglia patetycznie uwieczniania i Anglia znielubiona. Drobny przyczynek do rekonstrukcji brytyjskiej kultury i obyczaju z początku minionego stulecia. Ale stawka tej gawędy jest inna.

Lawrence napisał kilka tysięcy listów. Jeden, na moje oko, zmienił jego życie na zawsze. Cytowana już epistoła do Edwarda Garnetta z 17 kwietnia 1912, w której przedstawia swoją wybrankę: „Jest córką barona von Richthofen, potomka starej i znanej rodziny Richthofenów – ale jest wspaniała, wierz mi”. Utwierdzające „ale”, niczym znak dzikiej walki z przeciwnościami. On już wszystko wiedział. Sytuacja jest, jaka jest, ale kocham ją. Ma inne pochodzenie – mezalians – „but she’s splendid, she is really”. Zupełnie inna niż arystokratki, które znasz. Ma rodzinę, ale ze mną będzie jej lepiej. Samozapewnienie. Nie powinienem – ale muszę. Widzę ją, widzę, kim jest. Nic o niej nie wiecie, ale ja wiem. Owo „ale” staje się tarczą Lawrence’a. Zaświadcza o jego lojalności. Chroni przed wątpliwością, przed oceną innych. Zapewne nie wiedział wówczas, że miała już kilku kochanków. Nie mógł przewidywać, że w trakcie ich ucieczki na południe zdradzi także jego, na znak swojej niezależności. Nic to. Przetrwali. „Ale” zaczęło nowe życie Lawrence’a. Życie z uwagą i odwagą miłości.

PAWEŁ BEM

Warto również przeczytać...