fbpx
HOME
Jan Zieliński

Anatomia sukcesu

Wyobraźmy sobie (czysto hipotetycznie) młodego poetę i krytyka muzycznego, autora kilku tomików, które nie przeminęły bez echa (tu nominacja, tam nagroda), współautora kilku przewodników turystycznych, współpracownika portali i prasy internetowej, człowieka trzydziestoparoletniego, obdarzonego talentem i ambicją. Nasz (wyimaginowany) bohater wie, że jest dobrym poetą, ale dobrych poetów i poetek jest wiele. Czuje, że aby naprawdę zaistnieć musi stworzyć dzieło spektakularne, o którym będzie się mówić, coś wybitnego. Coś, co w konsekwencji przyniesie mu „Nike” albo Nagrodę Kościelskich. Ta pierwsza nagroda nie stawia barier wiekowych, zawsze można o nią powalczyć. Ale „Kościelscy” są przyznawani tylko do czterdziestki, trzeba więc się pospieszyć. Mógłby może napisać poemat w częściach, jak Dwanaście stacji, które w roku 2004 przyniosły poecie Tomaszowi Różyckiemu nagrodę, a potem członkostwo w jury Kościelskich. A może pójść za podszeptem ambicji i spróbować swych sił w zupełnie dla siebie nowym medium, w powieści?

Trudne to wyzwanie dla kogoś, kto nie ma w swym dorobku ani jednego zbioru opowiadań. Ale nasz poeta jest, jako się rzekło, ambitny. Skoro już wybór padł na powieść, pojawia się kwestia – o czym. Przyjrzyjmy się pod tym kątem jurorom nagrody Kościelskich. Nie ma wśród nich powieściopisarzy jako takich, ale jeden z członków rady i jury, wręcz wiceprezes Fundacji, choć zawodowo znany głównie jako teoretyk i historyk literatury, profesor Włodzimierz Bolecki, kilka lat temu niespodzianie zadebiutował także jako powieściopisarz. Jego Chack, gruba powieść opatrzona podtytułem Gracze. Opowieść o szulerach to mieszająca prawdę historyczną z fikcją literacką narracja o upadku Polski w końcu XVIII wieku, której tytułowa postać oparta jest na losach autentycznego ówczesnego awanturnika, szulera i kobieciarza Ignacego Chodźkiewicza.

Chodźkiewicz żył na przełomie XVIII i XIX wieku, wybierzmy zatem – cały czas rekonstruuję tu hipotetyczny przebieg rozumowania aspiranta do nagrody – wymyślmy kogoś, czyja biografia pozwoli przedstawić panoramę wieku XIX i w krzywym zwierciadle pokazać już nie, jak u Boleckiego, Oświecenie, tylko romantyzm i pozytywizm. Warto w tym celu sięgnąć do tradycji szlacheckiej gawędy i wprowadzić postać bohatera o niepewnej biografii, chełpliwego zawadiaki, który z niejednego jadł pieca i o niejedną się ocierał tajemnicę. Dać mu gadać, niech się chwali i puszy, niech opowiada. Właśnie jak w gawędzie, która, głównie za sprawą Rzewuskiego, otarła się o wszystkich wielkich romantyków, a i potem kwitła pokątnie podczas dominacji pozytywistycznego rozumu.

Wróćmy wszakże do jury nagrody Kościelskich, rozpatrywanego tu pod kątem hipotetycznego poety, przymierzającego się do napisania mającej to jury rozbroić i podbić powieści. Przyjrzyjmy się zatem osobie Anny Estreicher z Genewy. Z zawodu biochemiczka, jest ona kontynuatorką znakomitego rodu austriacko-krakowsko-szwajcarskiego. Córka muzykologa, profesora Zygmunta Estreichera, który był synem chemika, profesora Tadeusza Kazimierza Estreichera, ten z kolei synem krakowskiego bibliotekarza Karola Estreichera (starszego), twórcy monumentalnej Bibliografii Polskiej, dzieła, które kontynuowali: inny jego syn Stanisław oraz wnuk Karol (młodszy). To dobra okazja, żeby wpleść do planowanej powieści młodego poety epizod z roku 1873, kiedy to pradziadowi naszej jurorki powierzono ambitne zadanie zaprezentowania na wystawie wiedeńskiej obrazu „ruchu umysłowego i księgarskiego w Galicji z dwóch ostatnich lat”[1]. Jakby to mogło w powieści zabrzmieć? Posłuchajmy próbki: „Wiedeńczycy mogli obejrzeć polskie cuda, czyli wysoki na osiemnaście stóp ołtarz Edwarda Stehlika, blachy Jaremkiewicza, zboża Niegolewskiego, zapałki Dydackiego, Puntscherta, Platzera i Kanera, maszynę parową Petersejna, buciki Szczepańskiego, machiny rolnicze Dornwalda, fotografie Szuberta i portrety Trzemeskiego, skrzypce Sawickiego, kaftanik Góralskiego, krople na ból zębów Majewskiego, nagrodzone w Szwecji; piwo z Rybnika, wino Bagieńskiego, kwiaty Pachulskiej, kompas Jastrzębowskiego, bulion z dzikich zwierząt Kleczkowskiego, tekturę Sebery, krowy podolskie Romaszkana, posąg Jana III z cukru, zegar Knorka, wynalazki Drzewieckiego, pająki Wejgla, miskę z kubkiem z bożnicy brodzkiej, rzęd na konia, tarczę, biczyk, buzdygan i pasy słuckie pani Walewskiej, filiżankę Potockiego, obrazy Kossaka, Grottgera, Gierymskiego i Matejki, w którym niewola i srogie prześladowanie nie wysuszyły źródła natchnień i poświęceń, dał więc dowody, że sztuka polska zakwita najpiękniejszym kwiatem pomimo horyzontu zewsząd przesłonionego czarnymi chmurami, czy bibliografię Estreichera, który na życzenie komisji wystawowej podjął się ułożyć obraz ruchu umysłowego i księgarskiego w Galicji z dwóch ostatnich lat. Po rocznej prawie, wielce mozolnej pracy bibliograf złożył rękopis krakowskiej komisji wystawowej. Lecz komisja nie miała pieniędzy na druk i zaczęła się starać o nakładcę. Trzy miesiące trwały te starania. Nikt druku nie chciał sfinansować; nie znalazł się ani jeden zamożniejszy człowiek na tyle miłujący dobro publiczne, żeby był gotów wyłożyć kilka tysięcy reńskich dla okazania bogactwa myśli polskiej. W końcu autor musiał się zająć wydaniem dzieła na swój koszt. Nie tylko więc poświęcił rok pracy bez żadnej pretensji do wynagrodzenia, ale jeszcze, ażeby ta praca nie poszła na marne, wyłożyć musiał ze swojej szczupłej pensji znaczną sumę na druk”[2].

Skoro cytuję tak długi fragment, to znaczy, że wyimaginowana powieść faktycznie powstała. Jeśli więc nie udało się do końca utrzymać konwencji fikcji i spekulacji, przejdę śmiało do jednego jeszcze z grona jurorów Nagrody Kościelskich, a mianowicie do mówiącego te słowa. I powiem, że czytając w jednym z listów powieściowego bohatera – bo nasza powieść jest też częściowo powieścią epistolarną – taki oto fragment: „Hrabia Brunicki kopie na swojej ziemi w Kunowie, niejaki Zieliński szuka w Klęczanach, gdzie, już sprawdzałem, niewiele jest”, natychmiast sięgnął był on, czyli sięgnąłem, do Słownika geograficznego Królestwa Polskiego, by w tomie szóstym przeczytać o wsi Klęczany w powiecie sądeckim, w której „jak daleko pamięć ludzka sięgała, ukazywała się ropa na powierzchni” i o jej właścicielu, Eugeniuszu Zielińskim, który „w głębokości 10 metrów znalazł zbiornik nafty” i z wydobytym surowcem udał się do pewnego profesora w Wiedniu o niemiecko-polskim nazwisku, a ten, „rozebrawszy chemicznie naftę klęczańską oświadczył, że ta […] jest skarbem narodowym, który za jaką bądź cenę eksploatowanym być powinien”. Wprawdzie ojciec mówiącego te słowa, inżynier Edmund Zieliński, urodzony 16 października 1912 roku tu, w należącym wówczas do Kościelskich Miłosławiu, nie był synem Eugeniusza, tylko Bernarda, który przybył do Miłosławia z okolic Pelplina (a Estreicher w przywołanym dziele, napisanym na zamówienie komitetu wystawy wiedeńskiej, wymienia „Pełplin” na zaszczytnym trzynastym miejscu wśród miast wydających polskie dzieła: „Według liczby druków, Warszawa wydała 892 dzieł, Kraków 672, Lwów 559, Poznań 233, Paryż 43, Wiedeń 38, Bochnia 31, Wadowice 28, Rzeszów 26, Lipsk 24, Mikołów 22, Toruń 21, Pełplin 20”[3]). Inna to zatem gałąź Zielińskich, ale inicjalne zainteresowanie niejakim Zielińskim, co szuka w Klęczanach – pozostało, stowarzyszone z dodatkowym impulsem w postaci polskiej magdalenki. Tak się bowiem złożyło, że jakiś czas temu, najpierw na fryburskiej slawistyce, a potem na UKSW w Warszawie, miałem zajęcia o polskich motywach w Poszukiwaniu straconego czasu i w biografii Marcela Prousta. Opowiadałem wówczas studentom także i o ciastku, na które przepis dała Madeleine Paulmier, a które miał ochrzcić jej imieniem były król Polski Stanisław Leszczyński. W wersji powieściowej opowieść o genezie nazwy ciastka włożona jest w usta niejakiego Adama Mickiewicza: „Kończąc historię magdalenki, Mickiewicz sięgnął po jedno z ciastek, zanurzył je w herbacie, ukąsił i nagle odmienił się zupełnie: twarz mu pojaśniała, źrenice rozszerzyły się, a ciało przeszył widzialny dreszcz. Zdawało się, że poeta przeniósł się na krótki moment do innego wymiaru, że dusza uniosła się i popędziła nad litewskimi polami, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała, lecz natychmiast zawróciła, a Mickiewicz głosem zupełnie innym, spokojnym i rozmarzonym, lekką francuszczyzną obwieścił Panu Podedwornemu, zupełnie bez związku z obecną sytuacją świata i emigracji, niezależnie od układu bibelotów w otoczeniu i planet na niebie: «Przez długi czas kładłem się spać wcześnie»”[4].

Tak, może to ryzykowne wkładać w usta autora Pana Tadeusza pierwsze zdanie cyklu powieściowego Marcela Prousta. Ale czyniąc tak, autor naszej – już nie hipotetycznej, ale rzeczywistej i właśnie nagradzanej – powieści postępuje zgodnie z duchem czasu. 10 października 2022 roku, niespełna dwa tygodnie temu, paryska korespondentka „Guardiana” Kim Willsher pisząc o aktualnej, poświęconej Proustowi, wystawie we francuskiej bibliotece narodowej, zaczyna od motywu magdalenki, po czym streszcza historię pierwszego zdania cyklu – Longtemps, je me suis couché de bonne heure – powiadając, że było ono „pisane, przerabiane, skreślane i znów przywracane”[5]. Tak powstaje trwała literatura.

Nakreślona tutaj hipoteza o przebiegłych próbach dopasowywania tematyki powieści i poszczególnych jej wątków do jurorów nagrody jest oczywiście czystą fikcją literacką, którą sam autor za chwilę zapewne ostro zdementuje. Nie wycofuję się jednak z tego, co powiedziałem. Hipoteza ta, nawet jeśli merytorycznie błędna, jest bowiem faktycznym artystycznym zwycięstwem powieści Rzeszoti świadectwem, jak sugestywnie Bartosz Sadulski zbudował postać swego mitomana i łgarza, osławionego Pana Podedwornego, skoro nawet autora laudacji podpuścił do snucia niecnych domysłów i wydumanych dywagacji.

Na okładce Rzeszota wrocławskie wydawnictwo Książkowe Klimaty zamieściło tekst, napisany przez Małgorzatę Rejmer:

„Oto spalona ziemia, galicyjska lichota, paryskie salony, błotniste wertepy, wiedeńskie wystawy, czarne odmęty ropy. W brawurowej kawalkadzie stylów, metafor i znaczeń wirują obrazy, postaci, intrygi, żądze, tryumfy i klęski. Biografia Podedwornego, mitomana-łotrzyka, który pojawia się w różnych zakątkach Europy, wywołując kataklizmy i omdlenia, to opowieść erudycyjna i pieczołowita, sarkastyczna i samoświadoma, rozedrgana i gęsta. Uniwersalna, lecz do szpiku polska. Olśniewająca. Sadulski tworzy własne imaginarium postromantyczne, w którym prawda miesza się z fikcją literacką, patos z hucpą, groza z drwiną, brud z wykwintnością, sentymentalizm z okrucieństwem. Czegoś takiego jeszcze nie czytaliście”.

Zgadzając się w pełni z tym opisem (nawiasem mówiąc pióra laureatki nagrody Kościelskich za rok 2020) dodam, że powieść Bartosza Sadulskiego wpisuje się świetnie w tradycje europejskiej powieści łotrzykowskiej od Łazarza z Tormesu po Miodraga Bulatovicia. Rzeszot jest jednak przede wszystkim brawurową rozprawą zarówno z romantycznymi mitami i wmówieniami, jak i z pozytywistyczną tromtadracją. Wpisuje się też równie świetnie w krajową tradycję podważania narracji o przeszłości, której milowe kamienie stanowią powieści Stanisława Brzozowskiego i Trans-Atlantyk Gombrowicza.

Powieść Bartosza Sadulskiego zapewne długo nie trafi na listy szkolnych lektur. Ten powieściowy debiut młodego autora będzie jednak z pewnością, a może już jest, wdzięcznym tematem rozpraw polonistycznych. Można sobie łatwo wyobrazić ich tytuły: Cytat, kryptocytat i pastisz w „Rzeszocie”, Ironia postmodernistyczna w powieści Sadulskiego, Rzeszot przerzeszocony albo echa powieści Carlyle’a „Sartor Resartus” w literaturze polskiej XXI wieku, Galicyjski kolonializm w świetle prozy Georges’a Clemenceau, Brunona Schulza i Bartosza Sadulskiego.

Zarazem jednak, przy całym osadzeniu w tradycji literackiej, które sprawia, że lektura tej powieści jest rozkoszą dla historyka literatury, ma ona także inne, bardziej uniwersalne walory. Podejmując w drugiej części swej powieści temat początków przemysłu naftowego na Podkarpaciu w drugiej połowie XIX wieku autor nie tylko eksploruje galicyjski odpowiednik Dzikiego Zachodu, ale też wskazuje na zapalny punkt współczesności – wydarzenia ostatnich miesięcy pokazały wszystkim, jak ważnym tematem jest dziś energia i sposoby jej pozyskiwania. Bartoszowi Sadulskiemu udało się utrafić w nerw czasu.

Na koniec pozwolę sobie na uwagę osobistą. Obcując z twórczością dzisiejszego laureata Bartosza Sadulskiego miewam raz po raz poczucie déjà vu. Kiedy w jego eseju czytam: „nawet głupio kupiona i nieprzeczytana książka mówi coś o człowieku, który ją nabył, albo pozwala przypomnieć sobie o pierwszej randce we wrocławskim Czeskim Filmie, na którą wzięło się numer «Literatury na Świecie» o Ashberym […]”[6] od razu przypominam sobie wizytę Johna Ashbery’ego w Polsce, w której uczestniczyłem w gronie kilkorga tłumaczy, oraz numer „Literatury na Świecie” (1986 nr 7), w którym ukazały się też moje przekłady tego wielkiego poety amerykańskiego. Ale Bartosz Sadulski w mailu prostuje, dla niego to był kolejny „ashberowski” numer pisma (7-8/2006, tak zwany „niebieski”) i przypomina sobie: „W ogóle w ten sam dzień, kiedy byłem na randce w Czeskim Filmie, byłem też na spotkaniu Tomka Różyckiego w Biurze Literackim – rzeczywiście, wszystko zaczyna się zgadzać”[7]. A kiedy potem w redagowanym przez Sadulskiego kwartalniku „Herito” studiuję numer tematyczny, nomen omen, 44 (z roku 2021), poświęcony w całości Austrii (Sadulski dał tam esej o malarzu Gottfriedzie Helnweinie, jest też esej Weroniki Murek o wiedeńskich kawiarniach), przypominam sobie, jak w redakcji miesięcznika „Res Publica” robiliśmy numer austriacki (1/1989), do którego sporządziłem Kalendarium wiedeńskie 1848-1938. Wystarczy porównać daty ukazania się tych czasopism, żeby stwierdzić, że różni nas dwadzieścia – trzydzieści parę lat, czyli jedno pokolenie, ale łączą tematy i preferencje, łączą zainteresowania. Bartoszu, witaj w klubie.

JAN ZIELIŃSKI

* Laudacja, wygłoszona 22 października 2022 r. w Miłosławiu na uroczystości wręczenia Bartoszowi Sadulskiemu Nagrody Kościelskich.

[1] Agaton Giller, Polska na Wystawie Powszechnej w Wiedniu 1873 r. Listy…, Lwów 1873, s. 69.

[2] Bartosz Sadulski, Rzeszot. Wrocław, Książkowe Klimaty, 2021, s. 219-220.

[3] Giller, op. cit ., s. 72.

[4] Sadulski, op. cytować , s. 37-38.

[5] Kim Willsher, W poszukiwaniu zagubionego toastu: paryski show ujawnia pochodzenie magdalenek Prousta , „The Guardian”, 10 X 2022.

[6] Bartosz Sadulski, Ból samoistny. „Dwutygodnik” 2022 nr 4.

[7] List Bartosza Sadulskiego do Jana Zielińskiego, 13 IX 2022.

Warto również przeczytać...