fbpx
HOME
Agnieszka Kania

Anioły od ziszczeń i zniszczeń

Syn starego Haćki otrzepał kapelusz z pająków i powlókł się do Woscha na Rudkownię:

– Trumnę mi naszykuj. Anna umarła.

– Mam wyschły klon, szybko się nie spaczy. Solga z Zadoupia uplecie wiklinową poduszkę.

– Ta pomięta starka?

– Ona lepiej zna werder (żuławy) niż ty własne galouty. Na co zeszła Anna?

– Na pneumonię.

Gdyby weszła w lato może by mi nie znikła – zamyślił się syn starego Haćki. Deszcze wiosenne ją zabiły. Przeziębiła się i zajęły się płuca. Gdyby doczekała przełamania lata, gdyby dożyła asparagusów, co się garną do okien, takie cienkie, przeźroczyste, a mimo to nieposkromione. Urodziła się starsza ode mnie, a teraz już zawsze będzie młodsza.

– Jaki chcesz kolor? – ochrypły głos gbura wyrwał go z zadumy.

– Niech no deski wpiją czysty olej lniany, a do wieka przyczep uchwyty ze szczotkowanego mosiądzu, takie jak miał farouż. Kiedy zdejmiesz miarę?

– Przecież dopiero strugałem wam łóżko małżeńskie. Anna się chyba nie skróciła – odburknął Wosch i rozmył się za szmatą udającą kotarę.

– Pożyczysz furmankę? – spytał na odchodne syn starego Haćki.

– Chcesz ją odwieźć żalaźnioukiem? – oburzyła się ciemność.

Syn starego Haćki powlókł się na Urbankownię. Jego dom przystrojono brzózkami, jak w Zielone Świątki. Przed furtą dziołchy rozsypały stokrotki, okiennice ubrały we wstążki. Pomyszkował w stodole, wytargał jakieś dzwonki, tamburyny, trąbki i powiesił na płocie. – W końcu raz się umiera – wykrztusił.

Szyby oszroniły się prześcieradłami. Anna leżała prosta, woskowa, zlepiona ze stołem niby mech z kamieniem. W białej sukni i pantofelkach sznurowanych w pęcinach wyglądała jakby znów miała mu przyrzekać.

– Za szybko pożółkły koronki – zamyślił się syn starego Haćki czesząc jej długie, rdzawe włosy. – Od ślubu minęły ledwie trzy lata. Mogłem zamówić hafty drezdeńskie.

Przypomniał sobie ich podróż do Wiednia. Anna zamknięta w futerale sukni, on w marynarce od Larsena, wałęsali się bez celu po mieście. Klucząc pomiędzy pałacem Secesji i Belvederem natknęli się na bazar. Czego tam nie było: kolorowe szkła, srebrne cukiernice, pękate bomboniery, wazony, kielichy, obrazy w złoconych ramach, fikuśne piecyki z miśnieńskiej porcelany, kołatki, figurki, lustra, kredensy, bieliźniary. Anna przystawała, brała do ręki pierścionek albo broszkę, obracała w palcach i nie pytając o cenę odkładała. Handlarz podarował jej wtedy metalową szkatułkę. Anna przekręciła kluczyk, zamek odskoczył ze szczękiem i na atłasowym posłaniu ukazał się konik polny. Wpółżywy.

– Jesteśmy podobni – wyszeptała. – Będzie z nas węgiel.

Kiedy izbę zasypały kapelusze gburów, zagrodników i chałupników, rębaczy, miotlarzy i karczmarzy, syn starego Haćki uciekł do kościoła. Gapił w sufit: w brudne stopy Jaira i jego wyblakłą córkę, wreszcie przeniósł wzrok na Jezusa wskrzesiciela:

– Jair to Żyd, do tego biskup, a kto jestem ja? Kto Anna? Kto mi obudzi Annę!

Tuż po pogrzebie zaczął szukać anioła. Miał być kobietą: smukłą, rudowłosą, taką jak Anna. Objechał Oppeln, Grottkau, Poppelau, Cosel, Patschkau, Kamnig. Nigdzie nie znalazł dość dobrego rzeźbiarza. Ruszył więc do Monachium. To stamtąd przybyły do Alt Schaltowitz wielkookie Marie i Jan Ewangelista o smukłych palcach pianisty.

Monachijska kobieta – anioł do dzisiaj pochyla się nad grobem Anny. Czasem ktoś przyniesie jej kwiat i odkurzy niewyraźny napis na postumencie: „Miałam krótkie szczęście, które leży tu pogrzebane”.

Rodzina zastępcza

Aniołów w Starych Siołkowicach jest więcej. Archanioł Michał pół wieku przeleżał na strychu plebanii. Ktoś zwinął obraz w rulon i wcisnął do graciarni, jak dywan przeżarty przez mole. Butwiał tam obok sterty gazet i znoszonych ubrań, tekturowych walizek i spleśniałych książeczek do nabożeństwa. Przegniły, brudny i poszarpany anioł od much, robactwa i myszy. Zanim wrócił do kościoła, pomieszkiwał u rodziny zastępczej. Przygarnęli go konserwatorzy sztuki: Beata Wewiórka i Edward Szczapow.

Nie daj bóg wpaść na takiego aniołka. W jednej ręce zaciska metalowy łańcuch, w drugiej miecz. Stopami depcze smagłego mężczyznę, który rozpłaszczył się jak przerażone zwierzę, zarył palcami w ziemię i czeka. Archanioł wystroił się na rzymską modłę: w przetykaną złotem tunikę, czerwony płaszcz i wiązane w łydkach sandały z krokodylej skórki. Słońce ślizga się po jego pucołowatych policzkach, muska gładkie czoło i rozbiela blond loczki. Uchwycony w półobrocie wygląda jakby tańczył oberka. Tylko, że zamiast tancerki, pod jego stopami płaszczy się ten drugi: smagły, ze starannie przystrzyżoną brodą. Ten, który boi się śmiertelnie.

 

Kamień przy kamieniu

Mała kapliczka za siołkowickim kościołem przypomina grecki amfiteatr. Na ścianach wydrapano nazwiska knechtów i cywili poległych podczas II wojny światowej. Pomiędzy kamiennymi kartami, na proscenium, dwa identyczne marmurowe nagrobki. Pod płytami z białego kamienia spoczywają księża: Teofil Plotnik i Eryk Kokot. Pierwszy rozbudował kościół, postawił szpital, ochronkę dla dzieci i gminny dom kultury. Drugi wyniósł z kościoła neogotyckie ołtarze (może poszły na opał, nie wiadomo), zerwał kasetony z sufitu, pociął piłą płaskorzeźby drogi krzyżowej i zapaćkał farbą olejną dwie drewniane Marie, Jana Ewangelistę i jego smukłe palce pianisty.

Ale zacznijmy od początku, czyli od pożaru. Kiedy w roku 1822 ogień zniszczył drewniany kościół w Alt Schalkowitz, za budowę nowego, murowanego zabrał się ksiądz Szymon Kottschok. Jedni mówią, że opłacił architekta Ernesta Samuela Friebelta, inni, że przerobił projekt słynnego Karla Friedricha Schinkla, tego od Schauspielhausu, gmachu berlińskiej Akademii Budowlanej, Altes Museum w Berlinie i kościoła w Kurzniach. Kiedy szwindel z przeróbką wyszedł na jaw, przedsiębiorczy farouż udobruchał mistrza Schinkla – zadatkował u niego szkic organów. Potem nosił wielebny cegły, mieszał cement i piłował deski na płot wokół fary. Chciał się uwinąć przed konsekracją świątyni. Nie zdążył. Pod koniec lata 1830 roku, kiedy sierpniowe upały wygryzły łąki do suchego piachu, wracał z szopy na skraju wsi, gdzie międlili len. Biegł zziajany na nieszpory czy inny różaniec. I upadł.

 

Przemiana

Po jego śmierci w Alt Schalkowitz nastał ksiądz Bernard Bumbke. Komu i czym się naraził ten poseł do Zgromadzenia Narodowego w Berlinie, że go strącono na wieś, i to w dalekich Prusach Wschodnich? Esteta, znawca greki i hebrajskiego, który dopiero co hucznie obchodził czterdzieste urodziny, wylądował wśród niepiśmiennych parobków, rubasznych kowali i małomównych zdunów. Na początku głównie pił. Najczęściej z nauczycielem Adalbertem Andermannem z pobliskiego Hirschfeldu (dzisiejszego Kaniowa). Jeden biadolił, że wiejskie chojraki nie rwą się do nauki. Drugi, że wieś nie docenia jego kazań po łacinie. – Po łacinie? – krztusił się ze śmiechu belfer. – Oni ledwie dukają po niemiecku.

Farouż Bumbke może i zapiłby się na śmierć, gdyby nie sen: kościół nabrał w nim lekkości. Przysadzista bryła, postawiona na przekór wiosce, wbrew słomianym dachom, na złość żurawiom i wiatrakom, wypiękniała. W kościelnych oknach zaszkliły się witraże: młodzieniec o niepospolitych rysach twarzy udawał anioła. W prezbiterium stanął ołtarz – gotycka twierdza w kolorach jesieni. Jak lunatyk wysunął się Bumpke ze swojego snu. Wyszedł z plebanii, pchnął ciężkie drzwi do świątyni i rozłożył sen na suficie, ścianach i w zakrystii. Pod transeptem ustawił rzeźby, ołtarze wypełnił obrazami, ambonę świętymi. Ta jedna noc zmieniła proboszcza – zesłańca w proboszcza – kwestarza. Potrzebował pieniędzy. Dużo pieniędzy. Tylko, jak wyżebrać jeszcze jedną ofiarę? – dumał. Jak skłonić Babilas, Sacken, Hirschfeld, Chroschuetz, Poppelau. Kupp i Alt Schalkowitz do wyłożenia tysięcy marek? I wykombinował.

Porzucił łacinę. Jej cień pobrzmiewał tylko w liturgii. Kazania prawił odtąd po niemiecku lub łamaną polszczyzną, przetykaną gwarą. Prawił o Betlejem i o siołkowickich pagórkach porośniętych trzciną, o męskiej przyjaźni i o kłótni Jana z Jezusem, o nowej chrzcielnicy w kościele i o tym, jak Giotto, Fra Angelico i El Greco odmalowali chrzest w Jordanie.

– Rozebrani mężczyźni stoją po kolana w wodzie – ciągnął ochrypłym głosem Bumbke – obok nich kłębią się anioły. Schalkowitz chyba widział już gołego chłopa?

Ławki rżały i szperały po kieszeniach.

Bumbke lubił gawędzić. Ludzie ze wsi lubili słuchać. Toteż brnęli przez podmokłe łąki, ciasne lasy, brzegiem rzeczki Żydówki, byle zdążyć na niedzielną mszę. Posłuchać o Celinie, dziołsze, co położyła głowę pod topór za to, że nuciła sobie pod nosem kolędę. Poznać zaklęcie, które wskrzesiło córkę biskupa Jaira. Dowiedzieć się, czy Magdalena podpadła Maryi i dlaczego paproć jest kwiatem śmierci. Słuchali z rozdziawionymi ustami, kiwając głowami jak taktomierz.

Kiedyś opowiedział im o celniku Mateuszu. Wyobraźcie sobie karczmę u Stantina – zaczął – pocięte stoły, zatłuszczone karty, opite gęby zawieszone w dymie. Nagle w progu staje Jezus, rozgląda się po spelunie i wywołuje takiego na przykład Bartylę. Najgorszego lumpa, który nie wychodzi z więzienia, a siwa Bouczka musi karmić jego psa, kota i dwa gołębie. Otóż, święty Mateusz Ewangelista był jak ten wasz Bartyla: łgarz, kanciarz i szkodnik. Ale na skinięcie Jezusa porzucił kumpli, hazard i łatwe kobiety. Jezus wyłowił go jak karpia z Mańkowej Kałuży i cisnął w świętość. Wyróżnił czy doświadczył? – farouż zawiesił głos, jakby oczekiwał odpowiedzi.

I znów rechot, i znów gmeranie w galoutach i wydłubywanie z gałganków reichsmarek.

Po każdej mszy Bumbke liczył tacę. Na wielki ołtarz dostał 3300 marek, na dwa małe 1500, na boży grób 975, na ambonę i baldachim 840 marek. Z własnej kieszeni dołożył jeszcze 690 – na stacje drogi krzyżowej i wyruszył do Monachium. Do jednej z najlepszych pracowni rzeźbiarskich w ówczesnej Europie. (W tych czasach nauczyciel z Hirschfeldu, zarabiał rocznie 824 marki. Jego dwuizbowe mieszkanie warte było 60 marek, a obrosły winoroślą i morwą ogród 10 marek i 50 pfenigów).

W dżdżysty poranek do Alt Schalkowitz zajechał orszak: kilkanaście wozów zaprzężonych w oldenburgi. Schody fary zaczerniły się gapiami. Farouż z organistą, brodząc po kolana w błocie, nieśli Marię Magdalenę: powabną, cienką w pasie, o rysach twarzy wirtemberskiej księżniczki Matyldy, pani na zamku w Carlsruhe (dzisiejszym Pokoju). Za chwilę z żeleźniouka wysiadł Jan Ewangelista, subtelny mężczyzna z niezwykle długimi, wąskimi palcami pianisty. Tuż za nim wyłoniła się Madonna o zgaszonych oczach. W końcu powóz opuścił Jezus ukrzyżowany.

Monachijskie ołtarze, rzeźby i stacje drogi krzyżowej musiały się spodobać mieszkańcom, skoro 10 lipca 1885 roku czasopismo „Katolik” donosiło: „W naszej wsi jeszcze katolicy nie są oziębli, są prości, ale dobroduszni, bo już dość ofiarowali na upiększenie naszego kościoła. […] A teraz rozpoczęło się malowanie kościoła. U góry cały różaniec będzie malowany”.

Nepomuk młokosem?

W 1885 r. Bumbke dawno już leżał na kierhołwie, trzeci grób na lewo od schodów. Probostwo po nim objął Paweł Frischtatzky. Nie zamierzał długo zabawić u Michała Archanioła, swoje serce zostawił bowiem w Poppelau. To tam w roku 1863 wdowa Róża Kania podarowała wsi kamienny posąg – Nepomuka. Przystojny, młody mężczyzna o rozmarzonym spojrzeniu góruje nad cmentarzem. Jego głowę stroi pięć gwiazd i napis tacui: milczałem.

Popielowski posąg jest za młody na Nepomuka. Święty dobiegał pięćdziesiątki, gdy go utopili w Wełtawie. Czy wykuty z granitu młokos ma twarz Frischtatzkiego? Pozostanie tajemnicą. Sekretem nie jest natomiast, że zanim ten ksiądz porzucił Alt Schalkowitz postarał się o malarza. I to nie byle jakiego.

Chyba maczał tu palce kierownik szkoły na Klapaczu Hans Bimler, absolwent Akademii Sztuki i Rzemiosła Artystycznego w Breslau. Może tam oczarowały go ornamenty Franza Salesa Meyera. Chciał je mieć w zasięgu wzroku. – A gdyby wyłożyć nimi sufit kościoła? A wnętrza kasetonów napełnić malunkiem? Frischtatzky połknął haczyk. Wspólnie z Bimlerem wybierali zdobienia z szerokiego wachlarza wzorów Franza Salesa Meyera. I wspólnie zwabili do Alt Schalkowitz geniusza.

 

Wątpliwość

Jan Gajda malował widma. Sam był zresztą jak zjawa. Szybował nad Górnym Śląskiem: Żorami, Pszowem, Rybnikiem, Szeroką, Radzionkowem, Lublińcem i wszędzie zostawiał ślady: freski, wiersze, zdjęcia. Często obrazował wskrzeszonych. Pytał: Czy tęsknią za otchłanią? I malował tak, jak się układa sonety. Choćby scena z Nain. Z daleka miasteczko wygląda jak stado owiec zsuwających się z łagodnego stoku Taboru. Z każdej zagrody, z każdego okna, z każdej łamanej ścieżki tę samotną górę widać. Mogłaby rzucać na osadę cień. Nie rzuca. Mogłaby buchnąć wulkanem. Nie bucha. Ku niej zwracają się oczy mieszkańców gdy tajfun i susza, wróg i głód. Kiedy umarł chłopiec o pociągłej twarzy ludzie też podnieśli wzrok na górę. Wlepiła w nią pytające spojrzenie matka: Czy nie byłam dość uważna, nie dość troskliwa? W odpowiedzi góra Tabor przysłała Jezusa. Padły krótkie słowa. Był w nich okruch pociechy, ale przede wszystkim polecenie. Pierwsze – do matki: „Nie płacz”. Drugie – do zmarłego: „Tobie mówię, wstań”. I oto wobec sąsiadów i krewnych śmierć oddała swój łup. Tylko dlaczego ten chłopiec jest smutny? Czemu patrzy oskarżycielko na Jezusa?

Gajda namalował swoją wątpliwość.

14 sierpnia 1885 roku „Katolik” ogłosił: „Malowanie naszego kościoła zostało zeszłego tygodnia szczęśliwie ukończone, z którego powodu odprawił nasz czcigodny ksiądz probosz mszę świętą na podziękowanie Panu Bogą. Od Wielkanocy pracował pilnie mistrz malarski pan Gajda z Żorów z trzema, a na końcu z czterema czeladnikami i wyobraził cały różaniec święty, dwanaście tajemnic na ścianach, a ostanie osiem na suficie, pod chórem z jednej strony Piotra żałującego, a z drugiej pokutującą Magdalenę. W presbyteryum na suficie: Jezus, dobry pasterz, a na ścianach pyszna zaśłona i dwoje klęczących aniołów. Pięknie się teraz nasza świątynia oku przedstawia, a królewski powiatowy budowniczy nie mógł wyjść z podziwiania,iż pana Gajda mógł się malowania tego, i to olejno, za tak niską cenę, albowiem tylko za 1600 marek podjąć. Niech więc Bóg mu będzie nagrodą, iż nam kościół upiększył”.

Posągowy ksiądz Frischtatzky i utalentowany nauczyciel Bimler za niedługo porzucili wioskę. Ale szczęście jej nie opuściło. Do ludzi.

 

Łzy w  szkarłacie

Po wielu prośbach i staraniach 27 kwietnia 1933 roku minister sztuki, oświaty i wychowania ogłosił, że rząd pruski przeznaczył 77 000 marek na odszkodowanie za zwolnienie z powinności utrzymania probostwa w Alt Schalkowitz. Generalny Wikariat Arcybiskupi musiał wtrącić swoje trzy grosze: jedynie 55 870 marek mogło pójść na rozbudowę świątyni, resztę 21 130 marek należało zabezpieczyć, najlepiej w gruntowych. Oznaczało to kolejną kwestę wśród mieszkańców. Na szczęście tutejsi „katolicy nie są oziębli, są prości ale dobroduszni” i znów rzucili datki.

Przedsiębiorczy proboszcz Teofil Plotnik zaprosił na plebanię członków zarządu kościelnego i przedstawił im architekta Teodora Ehla z Bytomia. Dębowy stół z rzeźbionymi nogami zasypały szkice, plany i wykresy, rysunki dzwonnicy, stropu, organów i ornamentów Franza Salesa Meyera, których nie można było zadrasnąć. Na zebraniu podsumowano wydatki, ustalono porządek prac, wybrano głównego budowniczego Piotra Mehla i przydzielono mu dwóch okolicznych mistrzów rzemiosła: cieślę Józefa Kachela i murarza Józefa Psykalę. Budowa ruszyła 26 czerwca 1933 roku, dwa miesiące po przyznaniu kompensaty. A już pod koniec listopada przebudowany kościół opanowała armia kobiet zbrojnych w szmaty i miotły. W 1934 roku do Alt Schalkowitz przybył kardynał Adolf Bertram ze swoją świtą. Skakał wzrokiem od organów Karla Friedricha Schinkla po neogotyckie ołtarze, od ambony zasiedlonej świętymi po sceny wskrzeszeń na suficie. I ukradkiem ocierał łzy wzruszenia w szkarłat.

Po II wojnie światowej Alt Schalkowitz przemianował się na Stare Siołkowice. Wioska wyskrobała w granicie imiona poległych i zaginionych, spaliła niemieckie podręczniki, kupiła książki w języku polskim – równie obcym. W zagrodach niewiele się zmieniło. Rów to nadal był krzipop, jastrząb – kłobuch, guzik – knejflik, ksiądz – farouż, żuławy – werder, buty z fałdką – kropsztiwle. Na płotach suszyły się rundliki, chleb kroiło się w gjelniki, mąkę kupowało się od Mischa na Wołkowni, a węgiel u Pampucha na Gburach. Na gliniastych ścieżkach odbijały się ślady żeleźniouków i kopyt ciężkich koni. Dzieciaki grzebały patykami w błocie, przewracały grudy ziemi albo jak Kupczykowa córeczka topiły się w gnojówce przy chałupie – wtedy starki szły do kościoła pobecejć.

Tylko kościół nie był już ten sam. Ksiądz Teofil Plotnik umarł w 1960 roku. Probostwo objął farouż Eryk Kokot. I postanowił przewietrzyć farę. Stracił się neogotycki ołtarz główny wraz z nim Archanioł i przerażony diabeł. Pod grubą warstwą farby ulotniła się subtelność Jana Ewangelisty, zginęły ładnie wykrojone usta Marii Magdaleny, jej figlarne dołki w policzkach i piegi. Brwi, które wcześniej wyglądały jak wyczesane grzebyczkiem, pogrubiono ciemnobrązową kredką. Ufarbowano nawet włosy – niegdyś jasne przyprószyły się kasztanem. Wielkooka Magdalena zmieniła się w Magdalenę Groteskową. Z sufitu odpadły ornamenty Franza Salesa Meyera, kasetony zabito deskami i zmazano wszystkie, co do jednego freski Jana Gajdy.

Za to w krużganku pojawiła się skarbonka przypominająca sejf. Nad skrzynką wisi tablica, czerwone litery krzyczą: OFIARA NA MSZE ŚWIĘTE ZA CIERPIĄCYCH W CZYŚĆCU. Poniżej pouczenie dla niedowiarków i opieszałych: „Nie płaczem się pomaga zmarłym, lecz modlitwą i ofiarą”.

Gdyby nie konserwatorzy sztuki: Beata Wewiórka i Edward Szczapow, Siołkowice nadal by się modliły w tak ogołoconej świątyni. To oni przywrócili kościołowi wygląd z roku 1934, kiedy to kardynał szlochał, a syn starego Haćki postawił na wprost wejścia anioła o twarzy swojej zmarłej Anny.

Stare Siołkowice mają szczęście do aniołów.

AGNIESZKA KANIA

Warto również przeczytać...