fbpx
HOME
Marcin Sabiniewicz

Brodski bliski i daleki

Twarz poety rysowała się w mdłym świetle witryny księgarni archidiecezjalnej we Wrocławiu. Wyłaniała się z czarnego tła okładki. Luty, ciepły wieczór. Gdzieś w ciemności słychać było głosy wycieczki z RFN-u, przechodzącej przez Ostrów Tumski. Tylko turyści zza żelaznej kurtyny mogli zachowywać się tak swobodnie w tym ściszonym, szarym krajobrazie, rozdzieranym czasem przez demonstracje i strajki. I nadzieję. Za kilka dni miał do Wrocławia przyjechać Wałęsa na spotkanie, które zgromadziło wszystkich – zdeterminowanych, gwałtownych studentów i uważnie słuchających wykładowców, ulicznych handlarzy książek i handlarzy obcą walutą, ciągle zatroskanych o dobro państwa działaczy partyjnych i zmęczonych działaczy wciąż nielegalnej „Solidarności”, odważnie żartujących prowokatorów i agentów tajnej policji, wierzących tylko w siłę, chłopów, których tragedie nie przedostawały się do Radia Wolna Europa, inżynierów ostrożnie ważących słowa w rozmowach o przyszłości kraju, prowadzonych długo w noc w przy wódce i papierosach, kleryków, księży, gospodynie domowe, pielęgniarki i kilku uczniów podstawówki, takich jak ja.

Brodski znany był mi wcześniej z drugoobiegowych „dodatków” do oficjalnych podręczników do literatury, wydawanych przez Zespół Oświaty Niezależnej. Nazwały się „Glosariusz”. Co odważniejsi nauczyciele przekazywali je wybranym uczniom, patrząc pilnie, czy w szczelinie między drzwiami klasy a podłogą nie pojawi się cień czyichś bezszelestnych butów – znak niebezpieczeństwa. (Wy wszyscy, którzy, powodowani zarozumiałością i nadmierną ambicją kpiliście z wydawnictw podziemnych, zadrżyjcie przed światłem, które dzięki nim wpadło w młode serca!). Tu i teraz, na witrynie księgarni, był, na okładce wydanej legalnie książki „Znaku”, on – głos, część wiatru zmieniającego wówczas każdego dnia historię. (Jak lotny był grunt, po którym stąpaliśmy!). A równocześnie konkretny, namacalny człowiek, żyjący wśród nas, choć daleko, w Stanach, którego obecność zmieniała epokę. Nie można było przejść obojętnie, nie można było przestać patrzeć – na tę książkę, bryłę kwarcu powstałą po końcu świata.

Jej obcość przesłaniały do pewnego stopnia tłumaczenia Barańczaka. Takiego głosu, takiego „ja” poetyckiego polska (ani rosyjska) poezja wcześniej nie znały. Władczy, niekiedy arogancki czy wręcz bluźnierczy, pełen niewyczerpanej energii, posługujący się ironią jako narzędziem ekspansji, Brodski pisał (i zachowywał się) tak, jakby był ucieleśnionym imperium. Z upodobaniem cytował Mandelsztama: „Natura – to też Rzym, w nim rys jej rzeczywisty”. Słowa obrabiał, jakby były z kamieni, kładzionych na dłużej niż będzie istniał znany nam świat, bo tak chyba trzeba rozumieć linijki o literach na kartce papieru, które będą „na białym czernieć, dopóki białe istnieje i potem”. Nie dążył do zerwania z tradycją – jego pokolenie dość się naoglądało skutków niemal całkowitego zniszczenia przeszłości w Związku Radzieckim – ale do nawiązania rozmowy z poprzednikami – czy byli nimi Dzierżawin, czy Donne. Kiedy recytował, a właściwie wykrzykiwał przyjacielowi, stojąc w kolejce w Leningradzie, świeżo napisaną Wielką Elegię dla Johna Donne’a, wiersz, w którym znalazł własny, nowy ton, a więc ponownie odkrył świat, który odtąd nigdy nie miał być taki sam, był Rimbaudem à rebours.

Wewnętrzne oko poety widzi w Elegii zwykłe rzeczy tak, jak ukazują się poetyckiej wyobraźni. Nic się przed nim nie ukryje.

Forma wiersza nie była dla Brodskiego czymś zewnętrznym, ale organicznie związanym z jego istotą, stąd gniewne, gwałtowne napaści na zachodnich tłumaczy rosyjskiej poezji na angielski. Stąd też trudność w uchwyceniu niepowtarzalności tonu (i wielkości) poety u tych, którzy rosyjskiego (lub polszczyzny Barańczaka) nie znali. (Ostrzegał przed tym Isaiah Berlin). Przykładem niech będzie opinia zazwyczaj bardzo przenikliwego Roberta Hassa, że Brodski jest najlepszy, „kiedy brzmi jak Robert Lowell, kiedy Lowell brzmi jak Byron”. Nie ujmując w niczym wielkości Lowella, poezja Brodskiego to o wiele więcej niż – charakterystyczne dla Amerykanina – ironia, poczucie humoru czy nerwowa inteligencja, łącząca z sobą błyskawicznie różne sfery życia. Czytana w oryginale sprawia, że słowa wiersza zaczynają nagle przyspieszać, prowadzą nas dalej, niż się spodziewaliśmy. Doświadczamy niemal namacalnie rzeczywistości, która wymyka się codziennemu poznaniu. Brodski był na nią otwarty jak mało kto, stąd pewnie jego duma jako poety, stąd jego nonszalancja.

Poezja jako proces alchemiczny – powstaniu dzieła towarzyszy przemiana twórcy. Brodski powiedział Solomonowi Wołkowowi: „Napisałem wiersz Dla nowego mieszkańca wszystko w domu obce… I nagle pojąłem, że stałem się – acz nie do końca nowym człowiekiem, to że w tym ciele zamieszkała inna dusza. Uświadomiłem sobie, że ja – to ktoś inny”. Zdumiewające wyznanie, Brodski idzie tu znacznie dalej niż Miłosz, kiedy mówił, że podczas pisania wiersza „Powstaje z nas rzecz, o której nie wiedzieliśmy, że w nas jest”. Jeżeli wiersze Brodskiego są – a są – jak kwas do wytrawiania stali, bo uwalniają nas od mnóstwa rzeczy trywialnych, które rozpraszają naszą uwagę i umacniają przyrodzoną nam przygodność, jeżeli oferują – a oferują – coś wykraczającego poza tak przeraźliwie podstawowe kategorie, jak na przykład czas (który Brodski porównał do „więzienia z jego duszącą przeszłością i przyszłością”), to dzięki temu, że poeta był przede wszystkim wierny swojemu powołaniu (to słowo w przypadku Brodskiego ma niemal starotestamentowy ciężar), a dopiero potem – ojczyźnie czy krwi. „Krew we mnie jest żydowska, kultura rosyjska, jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych”, powiedział.

Co nie ustrzegło go przed napisaniem haniebnego, złowrogiego (w świetle późniejszej napaści Rosji na Ukrainę) i kunsztownego wiersza Na niepodległość Ukrainy. Nie sposób dziś pisać o Brodskim bez wspomnienia o tym utworze, który kto wie, na jak długo zrujnował jego reputację, a przecież nie sposób go do niego sprowadzić, tak jak nie można redukować Puszkina do jego antypolskich napaści. (Nie wolno też zapominać o stanowisku Brodskiego choćby wobec wojny w Czeczeni – „Gdzie się podziała zwykła ludzka etyka – pytał – wielki nie powinien atakować małego”). Brodski nie ustrzegł się w pełni skutków wychowania w Związku Radzieckim, gdzie Ukrainę kochano pod warunkiem, że była w pełni zależna od Moskwy. Dobrym przykładem takiego podejścia był Chruszczow, który chętnie zakładał ukraińskie stroje, śpiewał ludowe ukraińskie piosenki i mordował Ukraińców walczących o niezależność swojej ojczyzny. Twierdzenie Sołżenicyna, że Związek Radziecki był zaprzeczeniem carskiej Rosji jest, w przypadku Ukrainy, błędne. Już za Stalina „wielkoruski dzierżymorda”, przed którym przestrzegał Lenin, miał się w „ojczyźnie światowego proletariatu” doskonale.

Brodski w ogóle żywił upodobanie do imperiów – czy to rosyjskiego, angielskiego, czy amerykańskiego. To nastawianie łączyło się z programową ignorancją na temat krajów Trzeciego Świata, o których ten przedstawiciel Drugiego nie chciał nic wiedzieć. Spacerując z Danielem Wiessbortem po Londynie zauważył: „Jaka szkoda, że Anglia pozbyła się swojego imperium”.

Czemu jednak poeta swój napisany zapewne pod wpływem impulsu wiersz zachował (choć nie drukował go) i kilka razy odczytał publicznie? Czy nie kryła się za tym arogancja, która tak dobrze służyła mu w Związku Radzieckim i w pierwszych latach pobytu w Stanach, przekonanie o własnej wyjątkowości, że może pozwolić sobie na więcej niż inni? Czy było w tej arogancji coś więcej, czy otwartość na inspirację z wysoka łączy się czasem z podatnością również na to, co niszczycielskie i złe – nie mnie orzekać.

Skutki przedwczesnej śmierci Brodskiego można porównać do opisanego przezeń zburzenia greckiej cerkwi w Leningradzie. Po upadku ustroju komunistycznego poezja polska czy rosyjska znalazły się w „nowej pustce”, choć jej niszczące działanie nie od razu i nie w obu z jednakową siłą się ujawniło. Najdotkliwiej kres dotychczasowej wspólnoty społecznej – wymuszonej przez partię komunistyczną, która, jak się okazało, sama była marksowską bazą, wobec której reszta społeczeństwa była nadbudową – gdzie w jednym bloku mieszkali architekt i robotnik, pozbawiony innych możliwości zarobkowania Havel przetaczał beczki w browarze a Barańczak siedział przy jednym stole z Krawczykiem Olgierdem z Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, otóż najdotkliwiej jej kres odczuła poezja rosyjska. Krytyk Wiktor Toporow pisał w latach dziewięćdziesiątych o Jewgieniju Rejnie, jednym z najbliższych przyjaciół i przez pewien czas mistrzu poetyckim Brodskiego: „Grzmiącym głosem snuje nudne historie, licząc, że ktoś je uzna za poezję”. Niezbędne wielu poetom porozumienie z czytelnikami, w imieniu których mówili, omijając cenzurę, zostało zerwane. Elektryczny prąd przestał biec przez słowa.

Po raz pierwszy od zapadnięcia żelaznej kurtyny szare miasta Europy Środkowej i Wschodniej zaczęły wydobywać się z zamrożonego przez komunistów czasu. Ich ubodzy mieszkańcy, z mniejszym czy większym skutkiem, próbowali upodabniać się do swoich dalekich krewnych z Zachodu i całą energię poświęcali na zdobywanie dóbr materialnych, tak jakby czym innym było posiadać coś i posiadać coś na zawsze. Nie bito już pałkami w bramach ludzi manifestujących publicznie swoje poglądy, nie zrzucano po cichu ze schodów straceńczo odważnych studentów, czy jednak rewolucji politycznej i gospodarczej towarzyszyła rewolucja egzystencjalna? Nie, przeciwnie, dotychczasowe marzenia o społecznej solidarności, o niepolitycznej polityce czy trzeciej drodze odrzucono tak szybko i bez zastanowienia, jakby nie stały za nimi dziesięciolecia społecznego oporu, poświęcenia i odwagi jednostek czy wysiłku niepospolitych umysłów. Byłe kraje komunistyczne wyparły się swojego historycznego doświadczenia, a wraz z nim straciły swoją wyjątkowość. Nie były już w stanie przynieść Zachodowi i światu żadnej nowej prawdy. W zalewie poszłosti – krzykliwych romansów, które na stoiskach ulicznych i dworcowych zaczęły stopniowo zastępować podziemne i emigracyjne wydawnictwa, rodzimych filmów nieudolnie naśladujących zachodnie, niewolniczo importowanych mód i zwyczajów – duch marniał i stawał się coraz mniej komunikatywny, co wyrażało się także brakiem troski o ofiary przemian – mieszkańców małych miasteczek, pracowników wielkich kombinatów czy byłych PGR-ów. Jeżeli w płuca Barańczaka wżarł się pył PRL-owskich osiedli, to co utkwiło w głowie i sercu tych, którzy dojrzewali w latach dziewięćdziesiątych?

Czy ten nowy świat (będący w przypadku Polski próbą przeskoczenia nad dziedzictwem PRL-u wstecz do II RP) zasługiwał na poezję? Tolkien zadał sobie podobne pytanie po upadku Saurona, który w jego mitologii uosabiał pozaludzkie zło, i odpowiedział na nie negatywnie: ludzie zawsze będą przejawiać przygnębiającą skłonność do zepsucia, ale zniknięcie Saurona oznacza, że zło staje się rozproszone, a metafizyczny fundament świata nie odsłania się już z taką (przerażającą) wyrazistością, jak dotychczas. Podobnie po upadku komunizmu, który, jak pisał Kołakowski, był manifestacją diabła w historii. Czy nie dlatego Zagajewski prosił w wydanym w 1994 r. tomie Ziemia ognista: „ocal mnie, wyrwij mnie ze snu, / z amnezji”? Wołanie o dawną intensywność w obliczy świata, który zszedł już do podziemi.

Tutaj właśnie Brodski przychodzi z pomocą. Jeżeli ktoś był predestynowany do tego, żeby nadać nazwę nowej epoce, to on. Był młodszy od Miłosza czy Herberta i – inaczej niż Zagajewski, który w Polsce za życia był niedoceniany i to przez wybitnych skądinąd krytyków – cieszył się ogromnym autorytetem. (Co nie przeszkodziło jednemu z młodych poetów napisać: „Tyle już zrobiliśmy dla tej biednej poezji / a Brodski cofnął ją fatalnie”. Oto przykład wulgarności percepcji).

W żadnym innym poecie – w bogatym w poetów wieku XX – talent i natchnienie nie splotły się tak nierozerwalnie jak w Brodskim. Jego niecierpliwość i arogancja pozwoliły mu uznać w latach młodości oficjalną rzeczywistość radziecką za nieistniejącą. (Nagle zniknął Leningrad pierwoszomajowych pochodów, zostały doki, morze i przemysłowy krajobraz miasta). W latach późniejszych, mimo ogromnej sympatii do amerykańskiego stylu życia, patrzył na Stany z wysoka, jak w wierszu Jesienny krzyk jastrzębia. Mieszkańcom nowych demokracji mówił, że – chociaż walka z komunizmem się skończyła – grozi im teraz inne zło, egoizm. Zbrodniczej nieraz obojętności nowych czasów przeciwstawiał współczucie (Piosenka o Bośni), ich płaskości – ogień, który w nim płonął.

Zarzucano mu, że jego późna twórczość była zbyt chłodna, że myśl zastąpiła w niej wzruszenie. Takie opinie świadczą o niezrozumieniu kierunku, w jakim rozwijał się umysł i talent poety. Wystarczy przeczytać choćby taki wiersz, jak Siemionow – przykład tego, jak myśl może wstępować w ciało wiersza i ożywiać je. Albo tłumaczenie fragmentu Medei Eurypidesa na rosyjski – jedno z najświetniejszych osiągnięć Brodskiego. Zamknięte usta starożytnej Grecji otwarły się, żeby jeszcze raz przemówić.

Dziś niemal nie ma Brodskiego między nami, w znacznym stopniu za sprawą nieszczęsnego wiersza o Ukrainie. Może tak powinno być. Może ten poeta, który za życia wybrał bezdomność, „gniazdo na skałach orła”, nie szuka i po śmierci bezpiecznego miejsca. Jest jednak w Polsce miasto, w którym był szczęśliwy, jak rzadko w swoim życiu. To Katowice. W 1993 Brodski odebrał tam doktorat honoris causa Uniwersytetu Śląskiego. Wśród polskich przyjaciół i wielbicieli czuł się jak w domu – on, członek redakcji „Zeszytów Literackich” (książka z witryny księgarni archidiecezjalnej we Wrocławiu była powtórzeniem paryskiego wydania „Zeszytów”, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałem – tak daleko zainteresowania moich nauczycieli nie sięgały) i przyjaciel Miłosza. Słuchając młodych aktorów recytujących jego utwory, Brodski nagle bardzo się wzruszył: „Te wiersze stają się ludzkimi głosami” – powiedział. „To jest tak, jakbym to był ja i jakby wróciła cała moja przeszłość”.

MARCIN SABINIEWICZ

Warto również przeczytać...