fbpx
HOME
Hugo von Hofmannsthal

Chwile w Grecji

Tego dnia jechaliśmy jakie dziewięć czy dziesięć godzin. Kiedy słońce stanęło w zenicie, rozłożyliśmy się obozem przed niewielkim kanem, gdzie biło czyste źródło i wznosił się wielki platan. Później, leżąc płasko na ziemi obok naszych mułów, raz jeszcze piliśmy wodę z jakiegoś strumyka. Z początku droga wiodła wzdłuż zbocza Parnasu, a następnie pradawnym skamieniałym łożyskiem rzeki, potem w zagłębieniu między dwiema stożkowatymi górami, wreszcie pośród pól zielonej pszenicy na wysoko położonej żyznej równinie. Niekiedy biegła przez pustkowie tchnące odludziem tysiącleci; wokół nas nie było nic prócz jaszczurki przesuwającej się z szelestem po ziemi i krogulca krążącego wysoko w niebie; gdzie indziej znów kłębiły się stada owiec. Wtedy psy, podobne do wilków, podbiegały tuż ku naszym mułom i musieliśmy je odpędzać kamieniami. Ociężałe wełniste barany stały stłoczone w cieniu skały i dyszały z wysiłkiem. Dwa czarne kozły nacierały na siebie rogami. Młody śliczny pasterz niósł na ramionach owieczkę. Cień obłoku trwał nieruchomo na płaskiej, kamienistej okolicy. W jakiejś kotlinie o dziwacznym kształcie, gdzie leżały tysiące głazów, wśród których rosły tysiące drobnych, mocno pachnących krzewów, przecinając drogę, wlókł się wielki żółw. Potem, pod wieczór, ujrzeliśmy z daleka jakąś wieś, ale jechaliśmy dalej. Obok drogi stała cysterna z tryskającym w jej głębi źródłem. Przy studni rosły dwa cyprysy. Kobiety zaczerpnęły z niej czystej wody i napoiły nasze zwierzęta. Wieczornym niebem płynęły małe obłoki, po dwa, po trzy. Z bliska i z daleka rozlegały się dzwonki trzód. Muły stąpały żwawiej, wdychając świeże powietrze, które napływało ku nam z doliny. Nad drogą unosił się zapach akacji, poziomek i tymianku. Wyczuwało się, że niebieskawe góry zamykają horyzont i że ta dolina była kresem naszej podróży. Długo jechaliśmy szpalerem dzikich róż. Przed nami polatywał jakiś ptaszek, nie większy niż plamka cienia pod jedną z tych kwitnących róż. Z lewej strony, gdzie ciągnęła się dolina, żywopłot się skończył i można było niby z balkonu spojrzeć w dół i w dal. Niżej, na samym dnie niewielkiej doliny, wygiętej w kształt łuku, aż do połowy zbocza przeciwległej góry na przemian z ciemnymi cyprysami rosły kępy owocowych drzew. Między drzewami kwitły żywopłoty, pośród nich poruszały się stada, na drzewach śpiewały ptaki. Niżej, wzdłuż naszej drogi, biegły inne drogi. Widać było, że je tu wytyczono wedle upodobania, a nie dla wygody podróżnych czy pasterzy. Tworzyły łagodne zakola nad doliną, zawsze na jednakowej wysokości. Pośrodku zbocza rosła pinia, samotne, królewskie drzewo, jedyne naprawdę wielkie w całej dolinie. Była z pewnością bardzo stara, ale wdzięk, z jakim wznosiła ku niebu swoje nieco zakrzywione trzy wierzchołki, miał w sobie jakąś odwieczną młodość. Teraz droga prowadziła między niskimi murami. Za nimi ciągnęły się sady. Na starą oliwkę, jak gdyby chciała się na nią wdrapać, wspinała się przednimi nogami czarna koza. Stary człowiek, z nożem ogrodowym w dłoni, brodził, zanurzony aż po pierś, w kwitnącym szpalerze róż. Klasztor musiał być już całkiem blisko, o jakie sto kroków albo bliżej, i dziwiliśmy się, że go nie widać.

W widniejących w murze z lewej strony niewielkich otwartych drzwiach stał wsparty o nie mnich. W długim czarnym odzieniu, w czarnym wysokim nakryciu głowy, stojąc tak niedbale i spoglądając na przybyszów w tej rajskiej samotności, przypominał jak gdyby czarodzieja. Był młody, nosił długą, jasno- rudawą brodę, podobną swoim kształtem do bród na bizantyjskich obrazach, nos miał orli, oczy niebieskie, patrzące niespokojnie, prawie natarczywie. Pozdrowił nas, pochylając się i rozwierając ramiona gestem, który wydawał się nieco wymuszony. Zsiedliśmy z mułów i ruszyliśmy za nim. Przez całkiem mały, otoczony murami ogród weszliśmy do pokoju, w którym nas zostawił. Były tu tylko najniezbędniejsze sprzęty. Przed bizantyjskim obrazem Matki Bożej płonęła wieczna lampka; naprzeciw wejścia stały otworem drzwi prowadzące na balkon. Gdy znaleźliśmy się na balkonie, okazało się, że znajdujemy się w obrębie klasztoru, który był wbudowany w górę. Nasz pokój, od strony ogrodu położony na równi z jego powierzchnią, od strony dziedzińca znajdował się na drugim piętrze. Stary kościół, na którego tysiącletnich czerwonawych murach i kopułach lśnił blask wieczorny, tworzył jeden z boków dziedzińca, a trzy pozostałe – takie same domy jak nasz, z takimi samymi balkonami jak ten, o którego poręcz staliśmy oparci. Domy, o kształcie nieregularnym, miały barwę rozmaitą, a balkoniki były pomalowane na jasnoniebiesko, żółtawo i bladozielono. Dom narożny łączył się z kościołem jak gdyby loggią podobną do zwodzonego mostu. Jeden z tych domów wydawał się bardzo stary, inny znów sprawiał wrażenie, że nie przekroczył przeciętnego wieku człowieka. Wszystko tu tchnęło spokojem i radością miarkowaną słodyczą zapachów. Z dołu dobiegał szmer fontanny. Dwaj starsi mnisi z brodami czarnymi jak heban siedzieli na ławce. Inny znów, w wieku nieokreślonym, z głową wspartą na dłoni, wychylał się ku nim z balkonu pierwszego piętra. Po niebie płynęły małe obłoki. Dwaj mnisi wstali i ruszyli w stronę kościoła. Dwaj inni zeszli ze schodów. I oni mieli na sobie długie czarne odzienie, ale czarne czapki na ich głowach były nie tak wysokie, a twarze – bezbrode. Szli takim samym krokiem, którego rytm, trudny do określenia, był daleki zarówno od pośpiechu, jak powolności. Znikli jednocześnie w drzwiach kościoła niby żagiel za skałą, niby jakieś wielkie zwierzę, co, niewidoczne zza drzew, bezszelestnie stąpa przez las, inaczej niż ludzie, kiedy wchodzą do domu.

Gdzie stała gwiazda wieczorna, tam za ciemnymi górami niewyraźnie połyskiwał Parnas. Tam, na zboczu góry, leżały Delfy. Gdzie było święte miasto, u stóp świątyni boga, wznosi się dziś tysiącletni las oliwny, a szczątki kolumn poniewierają się między pniami. Te tysiącletnie, prastare drzewa są jednak zbyt młode, nie sięgają tak daleko w przeszłość, już nie widziały ani Delf, ani domu boga. Spoglądamy w ich stulecia z góry, niby w głąb cysterny, gdzie na dnie, we śnie, leży to, co nieosiągalne. Ale tu wszystko jest bliskie. Pod tymi gwiazdami, w tej dolinie, gdzie śpią pasterze i stada, wszystko jest bliskie jak nigdy. Ta sama ziemia, to samo powietrze, to samo życie, ten sam spoczynek. Trwa tu coś nienazwanego, co nie jest ani skryte, ani pozorne, ani uchwytne, a mimo to nie znika: po prostu jest blisko. Tu są Delfy, pola delfickie, miejsca święte i pasterze, tu jest Arkadia tylu snów, a przecież to nie sen. Powoli wracamy do klasztoru. Tuż koło nas warczą wielkie psy. O poręcz balkonu nad bramą opiera się jakaś postać. Zza żywopłotów, stamtąd, gdzie warczą psy, wychodzi jakiś sługa. „Atanazy! – woła mnich z balkonu. – Atanazy!”. Nie woła właściwie, raczej mówi, tonem spokojnego i łagodnego nakazu. „Atanazy, co się tam dzieje?”. „To goście, dwaj cudzoziemcy, którzy wyszli na przechadzkę”. „Dobrze. Uważaj na psy”. Tylko kilka słów. Rozmowa kapłana ze sługą była krótka. Ale jej ton sięgał czasów patriarchalnych. Wszystko to składa się z niewielu elementów. Niczym nienaruszona, pewna siebie władza kapłańska, łagodny ton bezspornej mocy, okazywana w sposób naturalny gościnność, dom, świątynia strzeżone przez liczne psy. A przecież rytm tych kilku nic nieznaczących słów, wypowiedzianych wśród nocy, miał w sobie coś z wieczności. Sięgał czasów, których nie pamiętały wielowiekowe oliwki. Jeszcze nie narodził się Homer, a kapłan i sługa tym właśnie tonem wymieniali z sobą takie słowa. Gdyby z jakiejś dalekiej gwiazdy spadł bodaj najmniejszy, ale żywy twór, cząsteczka jakiegoś kwiatu, ułamek kory jakiegoś drzewa, byłoby to mimo wszystko jakieś poselstwo, które by do nas dotarło. Tak właśnie słuchaliśmy owej rozmowy. Sprawiły to pora, wiatr i miejsce.

HUGO VON HOFMANNSTHAL

Tłum. Paweł Hertz

Fragment szkicu Hugo von Hofmannsthala z tomu: „Księga przyjaciół i szkice wybrane”, Warszawa, Próby, 2023.

Warto również przeczytać...