fbpx
HOME
Eva Hoffman

Japonia

TOKIO

Nic nie jest tak jak sobie wyobrażałam. Ale prawdę mówiąc nie jestem pewna, czego się właściwie spodziewałam. Starannie uczesane kobiety w kimonach i domki o subtelnych proporcjach z daszkami przypominającymi pagody? Nie miałam aż tak romantycznych oczekiwań, chociaż nie byłam pewna, co we współczesnej Japonii zastąpiło te pocztówkowe widoczki. W rzeczywistości, kiedy o świcie jedziemy z lotniska, widzę kilometry autostrady, bez końca oplatające metropolię. A kiedy wreszcie docieramy do peryferyjnej dzielnicy, gdzie będę mieszkała, tamtejszy rozgardiasz wydaje mi się nieomal znajomy. Przejeżdżamy przez dalekie przedmieścia Tokio, które przypominają mi amerykańskie autostrady, powiedzmy gdzieś w okolicach Houston czy Seattle – tynkowane domki, rozrzucone na chybił trafił, niezgrabnie, na pierwszy rzut oka bez ładu i składu, ustawione jeden przy drugim pod dziwnym kątem i konkurujące o każdy skrawek przestrzeni. Tyle, że tutaj budynki są mniejsze i ciaśniej ustawione, pomiędzy nimi przebiega czasami jakiś fragment instalacji elektrycznej. W tokijskiej aglomeracji najwyraźniej panuje tłok.

Dziwne jest to uczucie czegoś nieomal znajomego; będę musiała się z nim oswoić.

Wyobrażenia o kulturach, z którymi nie miało się bezpośredniej styczności bardzo opieszale ustępują rzeczywistości, nawet jeśli masz świadomość, że rzeczywistość ma z nimi niewiele wspólnego. Ale teraz, po trudnej, długiej podróży, wkraczamy w przestrzeń, która z innego powodu wydaje się znajoma – kampus Tsuda College, małego żeńskiego uniwersytetu, gdzie zostałam zaproszona na cztery tygodnie jako visiting profesor. Schludny, ładny kampus, gdzie mam się zatrzymać, równie dobrze mógłby się znajdować gdziekolwiek w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Składa się nań majestatyczny, XIX-wieczny budynek główny i sporo mniejszych, nowszych a także niewielki prostokątny dziedziniec i mnóstwo zieleni – widok przyjemny dla oka, nawet w ten deszczowy poranek. Czy naprawdę jestem w Japonii? Ale po chwili zauważam szczegóły: szpaler drzewek wiśniowych, od góry owiniętych w coś w rodzaju rękawów z konopnego włókna; przypominają mi rzeźby zgłoszone na konkurs sztuki współczesnej. I wreszcie, po niekończącym się locie i jeździe samochodem, docieram do mojego mieszkania na kampusie, w uroczym drewnianym domku, który doskonale odpowiada moim wyobrażeniom o japońskim stylu mieszkania. […]

Po serii wykładów dociera do mnie, że wszystkie poruszane przeze mnie tematy mają dla japońskich słuchaczy jakieś znaczenie – ale też w japońskim kontekście wszystkie nabierają innego wymiaru. W drugim tygodniu mam wykład o problemach współczesnych zachodnich demokracji i trudności życia we wszechogarniającej, pozbawionej struktury wolności. Kiedy patrzę na swoją publiczność – tym razem obok studentów jest w niej również wiele osób starszych – narasta trema. Tym razem nie tylko martwię się, że nie dotrę do słuchaczy – obawiam się poważnego nieporozumienia. O ile wiem, starsze osoby na sali wychowały się w społeczeństwie nadmiernie ustrukturyzowanym. Co prawda po II wojnie światowej Japonia zrezygnowała z formalnego kultu cesarza, ale ludzie ciągle mi opowiadają o surowej hierarchii, która panuje – a w każdym razie do niedawna obowiązywała – w japońskich korporacjach i rodzinach, mówią o stosunkach pomiędzy płciami i ogólnym podejściu do życia. Raz po raz słyszę, że aby dojść do prawdziwej demokracji, Japonia musi mieć mniej, a nie więcej struktury. Dlatego się obawiam, że moja krytyka nieograniczonej niczym wolności zostanie odczytana jako postawa antydemokratyczna, nawoływanie do ograniczenia wolności. […]

INTERLUDIUM W KIOTO

We wszystkie weekendy, Atsuko Hayakawa, sponsorka mojej wizyty w Japonii, tryskająca energią i pomysłami, organizowała wycieczki poza stolicę. W pierwszy weekend był to wyjazd do Hiroshimy, poprzedzony krótką wizytą w Kioto. Rano wyruszamy w podróż Shinkansenem, w towarzystwie Rieko Fukushimy, sympatycznej i znakomitej zorganizowanego asystentki Atsuko.

Przystanek w Kioto jest zbyt krótki na prawdziwe zwiedzanie, ale wieczorny spacer wzdłuż kanału i przechadzka uliczkami za dnia, dają mi przedsmak uroków tego miasta. Chociaż ominęłam turystyczne atrakcje, zobaczyłam w Kioto wspaniałe rzeczy. Miałam szczęście odwiedzić warsztat wyrobu klasycznych kimon. To piękne przedmioty. Nam, paniom, pozwolono na chwilę je przymierzyć i jak tylko owinęłam wokół siebie ciężkie warstwy tkaniny, zrozumiałam, jak prawdziwe jest powiedzenie, że jednak „szata czyni człowieka”. W tym wspaniałym, majestatycznym stroju staję się inną osobą: bardziej dystyngowaną, dyskretną, zmyślną. Może te wrażenia są wynikiem skojarzenia kimona z życiem dworskim, z jego tajemnicami i intrygami. W jego szerokich rękawach niewątpliwie może się zmieścić niemało przedmiotów rodem z powieści płaszcza i szpady – można dosłownie „wyciągnąć coś z rękawa”.

W warsztacie oglądamy jeszcze inne ręcznie wykonane, pięknie wycyzelowane przedmioty, które niosą starodawne, symboliczne skojarzenia: chusta z wymalowanymi roślinami związanymi z pięcioma corocznymi świętami; wspaniale wyrzeźbiona i ubrana lalka, symbolizująca moment, kiedy dziewczynka staje się kobietą. Następnie bardziej rozbudowany symboliczny scenariusz – ceremonia herbaciana. Z wdziękiem prowadzi ją grupa kobiet, zaangażowanych w wymianę kulturalną, w domu jednej z nich – idealnie japońskie wnętrze, zgodne z tym, jak je sobie wyobrażałam albo widziałam na filmach. Nasze gospodynie wszystkie mają na sobie klasyczne kimona, ale poza tym sprawiają wrażenie doskonale zorientowanych we współczesnym świecie. Tego dnia jednym z gości jest Fukumi Shimura [1], twórczyni tkanin artystycznych, która posiada status Narodowego Skarbu Japonii. Dobiega do dziewięćdziesiątki i najwyraźniej jest w doskonałej formie. Od młodości nieprzerwanie pracuje i projektuje nowe wzory. Swobodnie rozmawiamy o tworzeniu nowych form w naszych tak odmiennych formach wyrazu. Chociaż moje skojarzenia są związane raczej ze słowami, a nie z formami plastycznymi, podczas pisania także nieraz mam świadomość geometrii, która wpływa na nasze odczucia i staram się ją wyrazić poprzez formę moich tekstów. Dla Fukumi Shimury kolory i tkaniny również mają określone znaczenia i emocjonalne odcienie. Wybiera barwniki naturalne – wyróżnia indygo, któremu przypisuje nieomal mistyczne znaczenie. Oczywiście ten barwnik często jest kojarzony z duchowością i transcendencją – na przykład w mitologii hinduskiej. Największe wrażenie robi na mnie uwaga pani Shimury, że u początków jej pracy zawsze jest poczucie straty i choć nie potrafię sobie wyobrazić, jak poprzez wzory tkaniny można wyrazić stratę, myślę, że sam impuls stworzenia czegoś, co wcześniej nie istniało, potrzeba kształtowania przedmiotów obdarzonych własną witalnością, wynika może z potrzeby by wymienić albo naprawić coś, co zostało utracone lub zniszczone. W swoim życiu i sztuce, Fukumi Shimura była niewątpliwie pionierką i myślę o tym, jakiej wewnętrznej siły wymagało bycie feministką w Japonii w jej pokoleniu. Wolność i siła, jakie z niej emanują, a także pozbawiona lęku otwartość na świat, to z pewnością nagrody za zmagania, jakie z pewnością były jej udziałem w jej długimi i nieraz trudnym życiu.

Tego popołudnia mamy też zaszczyt obecności pana Akiry Yagi, jednego z najwybitniejszych japońskich artystów ceramików, który hojnie ofiarowuje mi idealny przedmiot, który mogę zabrać do domu – doskonałą białą czarkę z błękitnym szlaczkiem. Ojciec pana Yagi również był garncarzem i Atsuko znalazł piękną czarkę (jak mnie poinformowano, zrobioną z gliny z St. Ives i glazurowaną materiałami z Polski), z której piję podczas ceremonii. Panuje tutaj silne poczucie wspólnoty, rodzinnej tradycji – tak, jak w przypadku pani Shimury i jej córki.

Sama ceremonia herbaciana jest wspaniała we wszystkich szczegółach. Kontemplując przedmioty i gesty, które składają się na jej powolny, formalny przebieg, mam wrażenie, że udało mi się wyróżnić szczególną cechę estetyki japońskiej. Odnajduję ją w przedmiotach, a nawet w uroczym ogródku przed domem, w którym odbywa się ceremonia. Chodzi o osobność, wyodrębnienie, zamknięcie każdego przedmiotu w jego własnej przestrzeni. Dzbanek ustawiony na półce – sam, bez żadnych innych przedmiotów, pięknie przycięte bonsai, gdzie każda gałązka jest osobna od pozostałych, ceremonialna urna w ogrodzie, otoczona pustą przestrzenią. To sprawia, że każdy przedmiot zostaje wyodrębniony, ma cichą moc. Każda rzecz jest pozostawiona w swojej prostej pełni, istocie, w swojej esencji. Zastanawiam się, czy pełen szacunku dystans pomiędzy ludźmi, który wyczuwam w stosunkach nie tylko pomiędzy obcymi, ale również pomiędzy przyjaciółmi i kolegami z pracy, ma to samo źródło – wynika z poczucia, że każde stworzenie i każdy przedmiot, każda osoba jest pełnią sama w sobie i że „granice” danej osoby należy raczej przestrzegać niż przekraczać. Jeśli to jest rzeczywiście prawdziwe, to podpowiada nam również inne podejście do związków międzyludzkich, inne o nich wyobrażenie niż te, panujące na Zachodzie – gdzie, szczególnie w relacjach intymnych, potrzeba wkroczenia w życie intymne drugiej osoby, czasem zlania się z nią, jest uważana za ważny aspekt bliskości i miłości.

Ale to jest coś zakodowanego głęboko w kulturze i długo zajęłaby mi próba przeniknięcia i zrozumienia tego od wewnątrz. […]

W Hiroszimie idziemy do restauracji okonomiyaki w towarzystwie Toshiko Tanaka, artystki i świadka tamtych zdarzeń. Okonomiyaki jest pyszne; mnie, wychowanej na polskiej kuchni, bardzo odpowiada smak kapusty zrównoważony z innymi podstawowymi składnikami tego dania. Ktoś ze współbiesiadników opowiada mi jego historię: podobno zostało stworzone w Hiroszimie po bombardowaniu, kiedy brakowało jedzenia, a pozbawione wsparcia kobiety miały ograniczone możliwości, ale z połączenia kilku prostych składników stworzyły tę zaimprowizowaną potrawę. Ale przecież w podobny sposób wszędzie na świecie powstawały dania ubogiej, chłopskiej kuchni, które smakiem nieraz konkurują z wyszukanymi przysmakami.

Toshiko zaprasza nas do siebie, do domu pełnego jej obrazów i rzeźb i opowiada mi swoją historię: jedną ze scen trudno wymazać z pamięci. Przeżyła, ponieważ kilka dni przed katastrofą jej rodzina przeprowadziła się za miasto. Ale kiedy bomba wybuchła, ona była na zewnątrz i została na tyle narażona na jej straszliwą moc, że ciężko się rozchorowała. Miała wtedy sześć lat i była chora, cierpiąca i przerażona. Tego dnia, widziała ludzi, którzy przeżyli bliżej epicentrum: chwiejnym krokiem próbowali się dostać do domu, ranni i sponiewierani, wyglądali jak zombie. Toshiko pamięta ich milczenie; byli zbyt wyczerpani, zmaltretowani i bez nadziei, by mówić. Wielu z nich upadało tam, gdzie stali i umierali. W którymś momencie zobaczyła chłopca dźwigającego wiadro. Była w nim głowa jego matki. Tyle z niej zostało. Odwracam wzrok, kiedy to słyszę. To zbyt mocne na jakąkolwiek reakcję.

A jednak tego wieczoru Toshiko położyła się spać i spojrzała w górę, na intensywnie błękitne, usiane gwiazdami niebo. Było piękne i to piękno okazało się kojące. Poczuła się spokojniejsza, aż wreszcie usnęła.

Toshiko wciąż powraca do obrazu nieba w swoich pracach, wykonanych w trudnym medium ceramiki. Ich stałym tematem jest nakładanie się ciemności i światła, rozpaczy i nadziei. W wieku siedemdziesięciu pięciu lat jest energiczna, jej twarz rozświetla bystre spojrzenie i uroczy uśmiech. Mówi, że przez całe życie towarzyszyły jej efekty choroby popromiennej. Jej odporność została osłabiona, ma bardzo kruche kości. Ale ta pierwsza iskierka nadziei i piękna w środku niewypowiedzianego bólu zostały z nią na zawsze. Imponująca jest jej umiejętność przekształcania koszmaru w sztukę, wypełniania dzieła drobinkami pocieszenia. To jest sztuka jako odpowiedź na cierpienie – odpowiedź adekwatna, ponieważ nie odwraca się od cierpienia, lecz je w sobie zawiera. A także dlatego, że potrafi wyrazić skomplikowane prawdy o ludzkim losie, w którym stale przeplatają się ciemność i nadzieja. […]

W restauracji w Dzielnicy Zagranicznej prowadzę rozmowę z Michiru Oshimą, którą filmuje Kazunori Kurimoto, znany fotograf i filmowiec. Oboje towarzyszyli nam podczas naszej wyprawy do Nagasaki.

I znów wraca przeszłość. Tamta przeszłość. Michiru jest elegancką kobietą i znaną kompozytorką, autorką bardzo wielu kompozycji. Ale jest także córką matki, która przeżyła zrzucenie bomby atomowej na Nagasaki, i kiedy mówi o matce, ponoszą ją silne emocje i dotkliwe uczucia. Matka straciła w bombardowaniu wszystkich krewnych. Michiru nie może zrozumieć, dlaczego milczała na ten temat, nie było w niej gniewu, dlaczego stwarzała pozory obojętności. „Chciałabym tylko, żeby mi powiedziała, co czuje” – wybucha Michiru, a w oczach ma łzy. „Dla mnie liczy się moja matka, nie historia czy też fakt, że pochodzę z Nagasaki”. Oczywiście, to matka dla Michiru łącznikiem z historią. Przez jej zdystansowanie Michiru czuje się odcięta nie tylko od bliskiej relacji z matką, ale także od źródeł własnej tożsamości. Dla tych z nas, którzy przyszli na świat po straszliwych wydarzeniach, w pewnym sensie punktem wyjścia jest żałoba. Żałoba jest paradoksalną bazą naszej tożsamości i jeśli ta wiedza jest przed nami – jak często bywa – ukrywana – musimy raz po raz zadawać sobie pytanie o to, co zostało utracone, dogrzebywać się wiedzy o tym, co przeżyli nasi rodzice.

I znów powraca motyw sztuki jako silnej psychologicznej formy zadośćuczynienia. Michiru nie ma wątpliwości, że źródłem i motorem jej muzyki jest poczucie utraty. Pod koniec naszej rozmowy, mam poczucie, że rozmawiamy o wspólnej przeszłości, pomimo konkretnych różnic naszych historii. To, że podobne więzi mogą powstać na drugim końcu świata, przywołuje moje poczucie naszej ludzkiej, zwyczajnie ludzkiej kondycji, wszędzie, gdzie się znajdziemy. […]

Jest jeszcze innego rodzaju intymna przestrzeń – Manga Café. Fascynuje mnie ten aspekt japońskiej kultury młodzieżowej i trzeba przyznać, że moja ciekawość zostaje zaspokojona. Manga Café, do której zabierają mnie przyjaciele – choć początkowo, z uśmiechem odmawiają, wydaje mi się całkowicie i zadowalająco dziwna. Mieści się na dwunastym piętrze zwykłego biurowca w Rappongi. Ale zaraz za progiem, atmosferę biurową zastępuje coś innego. Pomieszczenie, do którego wchodzimy jest długie i panuje w nim półmrok, co sprawia wrażenie czegoś trochę niedozwolonego. Nic nie jest tu lśniące czy wypolerowane, jak często bywa w publicznej przestrzeni w Japonii. W przedsionku młody mężczyzna, pełniący rolę recepcjonisty, pobiera skromną opłatę. Dalej w głąb, znajduje się kiepsko oświetlone pomieszczenie, z rzędami niskich półek, na których stoją setki zeszytów mangi w jednakowym formacie. Jest to w gruncie rzeczy biblioteka mangi, chociaż słowo „biblioteka” jakoś tu nie pasuje. Czy tak naprawdę mangę się „czyta”, czy jest to raczej forma wizualnej rozrywki? Rozumiem, jak te pełne werwy komiksy podbijają serca młodych ludzi, ale mam wrażenie, że przebieganie ich wzrokiem różni się od czytania. Trochę „przeglądam”, w różnych rozmieszczonych na półkach kategoriach, które noszą angielskie nazwy: Ladies’ Manga, Girls’ Manga, Boys’ Manga, Men’s Manga. Okazuje się, że manga to najszersza kategoria książek publikowanych w Japonii. Czy zastępują „prawdziwe” książki – czyli książki, jakie znamy, których lektura wymaga koncentracji i pewnego wewnętrznego skupienia?

Po wejściu do tej części kawiarni, gdzie klienci przychodzą czytać, robi się jeszcze dziwniej: czytelnia (raz jeszcze: o ile ta nazwa jest w tym wypadku odpowiednia), składa się z rzędów kabin, z drzwiczkami na tyle niskimi, że ledwo przesłaniają to, co ma miejsce w środku. To tutaj klienci kawiarni zamykają się ze swoją mangą, napojami, komputerem, będącym na wyposażeniu każdej kabiny oraz, od czasu do czasu, z drugą osobą. Jest tu ciepło, czuć dziwny zapach środków czystości i wszystko wydaje się jakoś zużyte i sfatygowane. Wszystko razem – w dodatku dowiaduję się, że klientela kawiarni manga to przeważnie mężczyźni – atmosfera wydaje się nieco…pornograficzna i nieco żałosna, jak wszelka pornografia i wszelkie formy nieco odchylonej seksualności.

Podobno są bezrobotni mężczyźni, którzy spędzają noce w kawiarniach mangowych, gdzie jest im ciepło i w miarę wygodnie. Zastanawiam się, czy w kabinach odbywają schadzki z wirtualnymi dziewczynami. To miałoby sens – ponieważ manga jest wcześniejszym etapem, prototypem rzeczywistości wirtualnej.

Dowiaduję się też, że dla wielu młodych ludzi manga okazała się wstępem do tematów, które później rozwijali na innym polu: ktoś zainteresował się historią rewolucji francuskiej, inny analizą nierówności społecznych. Widzę, jak te dynamiczne, żywe obrazki dla młodych ludzi mogą być wciągające; to zapewne jedna z postmodernistycznych form, w której nie liczy się już rozróżnienie na „wysokie” i „niskie”, tak przecież istotne dla poważnych czytelników i intelektualistów mojego pokolenia. Ale może to raczej zachodnie kategorie nie mają tu zastosowania i być może w pewnych aspektach kultury japońskiej całkowitą frywolność można połączyć z absolutną powagą, czystą zabawę z pożyteczną i budującą nauką.

W innej części Rappongi, odwiedzamy niezwykle eleganckie centrum handlowe. W wysokim hallu znajduje się delikatna, ruchoma rzeźba, zwieszająca się przez pięć kondygnacji – wyrafinowane origami w jasnobłękitnym metalu. Uroda rzeczy, które można oglądać na wystawach, troska, aby codzienne przedmioty (kubki, papier, czekoladki) były miłe dla oka, elegancja, jaką widać nawet w bożonarodzeniowych ozdobach, sugeruje nie zmęczenie, lecz potężny wysiłek i pragnienie, by życie stało się lepsze, pragnienie stworzenia czegoś, co cieszy oko i zadowala wewnętrzne poczucie piękna.

Jak połączyć te rozmaite aspekty japońskiego społeczeństwa, japońskiej kultury? Może nie jest to konieczne. Współczesne rozwinięte społeczeństwa nie są już kulturalnie jednolite, nie działają też jak układanka, w której części zgrabnie do siebie pasują. Są bardziej złożone, bardziej chaotyczne, nieprzewidywalne. Trudniej określić, na czym polega „angielskość”, „francuskość” czy „polskość”. A także, w naszej postmodernistycznej epoce, we wszystkich społeczeństwach zachodzą potężne i nieraz bardzo gwałtowne zmiany. Japonia sprawia wrażenie kultury podzielonej: z jednej strony tradycje, które w pewnych obszarach życia, a szczególnie w starszych pokoleniach, pozostały nieomal nietknięte, z drugiej zaawansowana nowoczesność, której motorem jest surowa etyka pracy i wszechobecne, czasami nieomal „post-ludzkie” technologie. Takie sprzeczności tworzą własne napięcia i zamieszanie, szczególnie u młodych – być może szczególnie młodych mężczyzn. Dla młodych Japonek z pokolenia emancypacji, możliwości kariery i zawodowego spełnienia, z pewnością są pewnego rodzaju przygodą i celem. Może u młodych mężczyzn, presji sukcesu nie towarzyszy podobne poczucie nowego i ekscytującego wysiłku. Widocznie stawiane im oczekiwania – z pewnością większe w przypadku mężczyzn niż kobiet – bywają przytłaczające. Opowiadano mi nie tylko o zjawisku wirtualnej przyjaciółki. Ponoć zdarza się, że młodzi mężczyźni zamykają się w jednym pokoju, zwykle w domu rodziców i wyłaniają się tylko, by wyciągnąć rękę po jedzenie – najwyraźniej wolą to dobrowolne więzienie od bolesnych kontaktów ze światem. Czy to jest japońska wersja znanej w moim pokoleniu ucieczki z wyścigu szczurów? Wówczas sporo młodych ludzi postanawiało porzucić oparty na rywalizacji świat pracy, wyjeżdżali na jakąś miłą wioskę, gdzie można było nosić hipisowskie ciuchy i siać marihuanę. Tamci młodzi ludzie buntowali się również przeciwko obecnemu w amerykańskim społeczeństwie silnemu duchowi konkurencji oraz „bezduszności” etyki pracy w korporacjach. Ale fenomen japoński wydaje się bardziej ekstremalny czy może tylko różny w swojej psychicznej strukturze – wycofanie się w samotność pustelnika, zamiast wejście w kontrkulturowe „społeczności”…

Czy ci młodzi mężczyźni, dla których świat skurczył się do jednego pokoju to rodzaj forpoczty, bowiem okazali się wyjątkowo wrażliwi na naciski korporacyjnego społeczeństwa, opartego na ostrej konkurencji? Przecież wszystko wskazuje na to, że kolektywnie i w skali globalnej będziemy musieli się przyznać, że niemożliwe jest nieograniczone gromadzenie bogactwa, ciągła ekspansja. Jeśli tak, to młodzi pustelnicy nie powtarzają ani nie naśladują czegoś, co dawniej było znane na Zachodzie, lecz spełniają nową rolę –  są jak detektory w globalnej kopalni, ostrzegający nas o psychicznych kosztach nie zmodyfikowanej etyki pracy i sukcesu oraz idei stałego postępu.

Innymi słowy, trudno określić, jak japońska wersja postmodernizmu wypada w porównaniu z tymi, które znamy z Zachodu. Jedno wydaje mi się pewne, kiedy przy odjeździe myślę, ile spotkałam tu rzeczy dziwnych, ale i znajomych: jeszcze przez dłuższy czas Japonia nie będzie Zachodem.

[1] Fukumi Shimura (ur. 1924) – japońska artystka zajmująca się tworzeniem i farbowaniem kimon.

EVA HOFFMAN

tłum. Anna Arno

Warto również przeczytać...