fbpx
HOME
Adam Szczuciński

Komety, zaćmienia

Siedzę na tarasie domu nad jeziorem i patrzę. Niebo różowe jak spódniczka. Dalej ciemny błękit, puszysty i miękki, wreszcie granatowe przepastne przestworza. W dole szeroko rozlewa się jezioro, które za dnia błyszczy, pokrywa się zmarszczkami niczym czoło filozofa. Powoli zapada noc, zdobywa krainę po krainie. Polną drogą przejechał motocykl. Podróżnego już nie widać, tylko dźwięk motoru odpływa i gaśnie, choć nie znika zupełnie. Warczy teraz gdzieś w oddali na rogatkach świata. Grają świerszcze. Noc przykrywa nas miękkim kocem po pas, po szyję. Zamykam oczy, już nieprzydatne, oglądam obrazy zachowane w pamięci, w sercu.

„Koniec zimy stał tego roku pod znakiem szczególnie pomyślnej koniunktury astronomicznej” – pisał Bruno Schulz w pierwszym zdaniu swojej Komety. I to by się zgadzało, pomyślałem. Zjawiska atmosferyczne, zdarzenia kosmiczne były tematem wystawy obrazów „Zaćmienia” Katarzyny Karpowicz w dawnej żydowskiej łaźni, mykwie, obecnej siedzibie Płockiej Galerii Sztuki. Co można było zobaczyć? Zderzenia niebieskie, gwałtowne porywy wiatru, barwne cumulusy, ale i drzewa, ulice, błękitne baseny, a przede wszystkim – ludzi. Twarze zwielokrotnione, na wpół zasłonięte dłonią, radosne i zbolałe, w miłosnym uniesieniu, o spragnionych ustach, spierzchniętych wargach. Śpiące, zaczytane. Co przykuło moją uwagę, co nie pozwala nadal o tych obrazach zapomnieć? Uroda namalowanych twarzy, realizm magiczny, związki między postaciami, siła koloru, opowiedziane pędzlem historie, przypowieści, wspomnienia z dzieciństwa? Nie znajduję klarownej odpowiedzi. Jest w tych płótnach jakaś czarodziejska moc, to pewne. Jest jakieś ziele zebrane w głębi lasu przy świetle księżyca, jest skóra jaszczurki i kosmyk włosów, czarcie zaklęcie. Dużo czułości i smutek tych, co widzą przyszłość, ale nie mogą jej zdradzić, bo żyje się łatwiej, gdy nie wiemy, co nas czeka. Czarne słońca z obrazów Katarzyny Karpowicz świeciły mocno i poruszały do głębi.

W lipcu pojechałem do Zamościa, by obejrzeć „Nieistnienie” – kolejną wystawę prac artystki. Płótna poświęcone dawnej żydowskiej społeczności Szebreszina, dzisiejszego Szczebrzeszyna – miejsca, w którym Katarzyna Karpowicz spędzała radosne chwile dzieciństwa, wakacje – ukazywały życie, wesele i narodziny, wspólne przechadzki, kąpiele w rzece, a nie śmierć – „nie nieistnienie, które, zgódź się, nie istnieje”, jak pisał w poruszającym wierszu Stanisław Barańczak. Ta niezwykła malarska modlitwa za umarłych była, jak przypuszczam, aktem odwagi, odpowiedzią na podszyte niepokojem pytania: czy nie przekraczam jakiejś granicy, nie naruszam tabu, wreszcie – czy mam prawo opowiadać o nich, nieobecnych, zdradzonych… I jak to zrobić, w jaki sposób? Na tych obrazach nie zobaczymy rozstrzelań, choć są tu duchy o błękitnych twarzach jak z prac Andrzeja Wróblewskiego, są dzieci garnące się do siebie nawzajem, przekazujące sobie straszliwe sekrety – możliwe do wypowiedzenia tylko szeptem, na ucho. Płótna są wypełnione postaciami, chwilami odnosimy wrażenie niedostatku przestrzeni, braku powietrza. A gdy przyglądamy się nagim kobietom kąpiącym się w rzece, trudno nie pomyśleć o upiornych łaźniach, komorach, w których wcale nie było wody. Katarzyna Karpowicz maluje jednak żywych, jeszcze nic się nie dokonało, nie rozstrzygnęło. Płótno Skrzynka z marzeniami przypomina czarno-białą fotografię, wizerunek familii: oni w kapeluszach, one o smutnym spojrzeniu. Kobieta trzyma w palcach niebieską kulę, jakby wyciągnęła właśnie nieszczęśliwy los, znak przekreślający wszelkie marzenia. I to wszystko dzieje się – jak u Schulza – „pod niebem czarnym i ogromnym, migocącym jednoczesnym alarmem wszystkich gwiazd”.

W Wenecji spotkałem kiedyś rodzinę ślepców. Ojciec – on jeden – widział. Prowadził żonę i dwoje dorosłych już dzieci, każde z nich z białą laską w ręce. Zatrzymywali się przy drzewach w Giardini, obejmowali je jak dzieci, co tulą się do matki na mrozie. Potem ojciec poprowadził ich na nabrzeże, szli powoli, stukając swoimi laskami jak trójnogie owady, okaleczone centaury. Gdy stanęli wreszcie nad wodami laguny, ojciec opowiadał im, jak woda uderza o brzeg, jak światło ślizga się po falach, jak wyspa San Servolo wyrasta z nicości horyzontu. I tak właśnie chciałbym zachować dla siebie obrazy Katarzyny Karpowicz, zatrzymać je na zawsze pod powiekami. Wspaniałą Niebieską chmurę z płockiej wystawy (obraz kompozycyjnie przypominający Madonnę del Parto Piera della Francesca) czy ulatujące w górę ulicy radosne jaskółki z płótna pokazanego w Zamościu. Zachować je na czarną godzinę, na chwilę próby, gdy noc zasłoni już dzień.

ADAM SZCZUCIŃSKI

Warto również przeczytać...