fbpx
HOME
Agnieszka Kania

Kondukt

W lutym tego roku wiedeńska Albertina otworzyła wystawę zatytułowaną „Dialog z Edvardem Munchem”. Oprócz sześćdziesięciu obrazów Muncha znalazły się tam dzieła artystów nim zafascynowanych, jak Georg Baselitz, Andy Warhol, Miriam Cahn, Peter Doig, Marlene Dumas, Tracey Emin i Jasper Johns. Do Albertiny pojechałam dwa razy. Najpierw oglądałam żarłocznie, jakby można było spamiętać każdą postać, każdy pejzaż, każdą barwę. Za drugim razem odwiedziłam już tylko Chore dziecko.

W 1892 roku Chore dziecko Edvarda Muncha zdjęto z wystawy w Berlinie. Obraz wisiał tylko tydzień. Skandal! Kres sztuki! – krzyczały nagłówki gazet. – Brzydki. Nieprzyzwoity. Potworny – powtarzała ulica. Co tak wzburzyło Berlin? Śmierć, która na oczach widzów upomina się o dziewczynkę?

Malarstwo na dobre zżyło się z grozą. Ileż to razy Judyta zarzynała Holofernesa, a Apollo obdzierał Marsjasza ze skóry. Nikt się nie spodziewał, że Sylen tak skończy. Wesołek popijał wino na polanie i błaznował jak zwierzak: zwijał w trąbkę ogon, wywalał język, skakał przez kozły. Pomiędzy sztuczkami wyrwało mu się, że ładniej gra na instrumentach niż niejeden Apollo. Biały kruk, apolliński donosiciel, szwendał się akurat po niebie i wszystko bogu wyśpiewał. Urządzono pojedynek. Kiedy Marsjasz zagrał na syryndze zamilkły słowiki i wyliniały węże. Zazdrosny Apollo wdrapał się na rozłożysty wiąz i ogłosił, że wygra ten, kto umie grać i śpiewać. Nie można przecież dąć w piszczałki i nucić piosenki. Sąd nie skorzystał z prawa weta.

Brutalną zbrodnię malowali Tycjan, Anselmi i Perugino, Pollaiuolo, Rafael i Tintoretto, Rubens, Guercino, Ribera, Reni, Bottalla i Poussin. Na pierwszym z bliźniaczych obrazów Jacopa Negrettiego (1548-1628) zwanego Palmą młodszym nic nie zapowiada tragedii. Apollo w lekkiej tunice opadającej z ramion siedzi na kamieniu, przodem do widzów. Sylen zaszył się w cieniu. Midas głowi się nad osądem. Na drugim płótnie przerażony król powstał, chce powstrzymać boga. Unosi dłoń. Lecz Apollo zaplątał sznur wokół nadgarstków grajka, poprowadził chichoczącego pod platan, przerzucił linę przez najgrubszą gałąź i wydobył z sakwy nóż. Zaraz przystąpi do mordu. Ostrzem naszkicuje ledwie widoczną kreskę od pępka aż do krtani Marsjasza, po czym zanurzy nóż w ciele. Rozlegnie się nieznośne, monotonne wycie, przeciągły ryk „w zasadzie samo A / tylko głębsze z dodatkiem rdzy” – jak opowiadał Zbigniew Herbert.

Berlin widział niejedną śmierć. Uczył się też Północy. Tłumaczył Upiory Henrika Ibsena, podglądał Albertinę Christiana Krohga, a w listopadowe popołudnie roku 1892 przyszedł czas na Muncha. Przestronne sale Architektenhaus zabarwiły się gorsetami, koronkami, turniurami, kaszmirowymi szarfami, pelerynkami, surdutami i porządnie skrojonymi marynarkami. Przewodniczący komisji do spraw wystaw wpadł do gmachu tuż przed wernisażem. Miał rzucić okiem na płótna, odczytać z kartki życiorys artysty i wrócić w objęcia panny z temperamentem. Brał po kilka stopni, zachwiał się na zakręcie, pchnął szklane drzwi. I osłupiał.

Błądził wzrokiem od obrazu do obrazu, od burych głazów do ociężałego morza Nocy letniej, od weselników zatraconych w Tańcu życia do zaciśniętych warg Zazdrości, od leniwego Poranka, do wciśniętego w kąt Pocałunku. Wreszcie przylepił wzrok do Chorego dziecka.

Na obrazie światło mocuje się z kotarą i cienką strugą napływa do pokoju. Szafka nocna to tylko kilka maźnięć brudną czerwienią. Na blacie butelka z lekiem i łyżeczka. Szklanka z niedopitą herbatą skrzy się w rogu płótna. Dziewczynka zrosła się z fotelem. Jej nogi przygniata ciężki koc, zapowiedź trumiennego wieka. Cienkie ramiona gubią się w pogniecionej koszuli, za dużej na to mizerne ciało. Głowa ginie w wielkiej, puchowej poduszce. Rude włosy kleją się do czoła. Nikt ich nie szczotkuje, bo wyłażą garściami odsłaniając łyse placki skóry. Wychudła, ulepiona z wosku twarz zanika. Może to tylko ślad twarzy utrwalony na poszewce jak cień na chuście Weroniki.

Co tak oburzyło Berlin? Munch tworzył szybko, nerwowo, niedbale, jakby farby czerpał wprost ze wspomnień, kolory zdrapywał z przeżyć. Jego obrazy przypominają wprawki, ćwiczenia dla uczniów z plastyczniaka (B., z którą oglądałam niedawno wystawę Muncha w Wiedniu zaszeptała: oblałby dyplom na naszej uczelni). Sto trzydzieści lat temu Norweg tłumaczył się miłośnikom sztuk: „Wszyscy umiemy malować paznokcie i gałązki. Chcę czegoś więcej niż fotografii. Moja sztuka nie wyrasta ze sprawnych rąk, lecz z głębi serca”.

A może niemieckich widzów zgorszyła dosłowność, żałoba uwięziona na płótnach. Czy wypada dzielić się śmiercią tak bliską? Wyjść przed ludzi z własnym bólem? Kazać Zosi chorować na wystawie w Architektenhaus?

Piętnastoletnia Zosia Munch umierała w kamienicy przy Fossveien 7 w Kristianii (przemianowanej później na Oslo). Konała powoli. Troszczył się o nią młodszy brat Edvard. Ich czas dzielił się na ataki gwałtownego kaszlu, charczenie, wypluwanie w chusteczkę resztek płuc i ciszę. Dzieci wymyślały wtedy odległe krainy i zaludniały je włochatymi stworami. Jesienią 1877 roku dziewczynka coraz częściej omdlewała z bólu. Gruźlica kruszyła jej kości, wyżerała trzewia i dziurawiła nerki. Zosia puchła jak napełniony wodą balon. Do pokoju wkraczał ojciec. Zbrojny w grubą igłę przepłukaną pod gorącą wodą, pochylał się na córką i jednym, celnym ruchem wbijał się w brzuch. W słoiku zbierała się lepka, cuchnąca ciecz, a drobne ciałko Zosi wiotczało, zapadało się w sobie.

Edvard też się kulił; w kącie pokoju, ze szkicownikiem na kolanach. Rysował codzienność: bieliźniarki i kredensy, ludwikowskie sofy, gięte krzesła, lustra w złoconych ramach, dywany rzucone jeden na drugi. I zanikanie. Umieranie Zosi malował aż do swojej śmierci. Pielęgnował je w sobie. Odpominał. Każdy kolejny obraz przedłużał agonię dziewczynki i pozwalał jej żyć. Życiem urojonym.

Edvard Munch zbuntował się kiedyś przeciwko obyczajom samotnego przeżywania żałoby. Zawołał innych. I przyszli. Oburzeni kazali wynieść Chore dziecko z Architektenhaus. Żałobnicy wciąż przychodzą. Kondukt toczy się od obrazu do obrazu, od wystawy do wystawy, od miasta do miasta. Nie dość pożegnań. Nie dość straty.

AGNIESZKA KANIA

Warto również przeczytać...