fbpx
HOME
Ewa Pobłocka

Maestro!

… jeszcze nie zdążyliśmy sobie wszystkiego powiedzieć, jeszcze nie zapytałam Pana o Schumanna…

Na pytanie o Beethovena odpowiedział Pan fantastycznie: „Pani Ewo, może Pani zrobić wszystko, bylebym ja tego nie słyszał…”. Dopóki interpretacja była zgodna z zapisanym tekstem, a jednocześnie naturalna i zagrana z przekonaniem, od siebie, zgadzał się Pan i podążał za mną. Ale nie od razu! Na pierwszych próbach burzył Pan wszystko, co sobie zaplanowałam, musiałam to mozolnie odbudowywać, w myśl zasady, że nie wolno powtarzać. Zawsze trzeba od nowa.

Niedługo po Konkursie Chopinowskim z 1980 roku, gdzie jako przewodniczący jury wręczał mi Pan nagrodę, doszło do naszego pierwszego wspólnego nagrania koncertów Ravela i Saint-Saënsa z zespołem Filharmonii Narodowej. Każdy inny dyrygent powiedziałby „proszę wracać do domu i poćwiczyć”, a Pan cierpliwie ze mną powtarzał. Było to moje pierwsze nagranie z orkiestrą. Nie wiedziałam, jak należy się przygotować. Nie tylko nie okazywał Pan swojego niezadowolenia, ale dał mi Pan kolejną szansę. Wiele razy dawał mi Pan szansę, również wtedy, gdy zaprosił mnie Pan do zagrania pierwszego monograficznego – bachowskiego recitalu w Filharmonii Narodowej (rok 1985). Nawet przyszedł Pan na ten koncert – co dodało mi skrzydeł. A przed czterema laty, gdy w swoje sześćdziesiąte urodziny grałam pierwszy tom Das Wohltemperierte Klavier przyszedł Pan do mnie w przerwie, chwaląc i utwierdzając w przekonaniu, że mam grać dalej. Nauczył mnie Pan, jak przygotowywać się do długiego tournée, kiedy codziennie gra się w innym mieście, rano trzeba się od nowa spakować, po kilkugodzinnej jeździe autokarem być znów gotowym do wyjścia przed publiczność. Podczas tych wspólnych podróży często po swojej próbie zostawałam na sali, żeby posłuchać, jak będzie Pan pracował z orkiestrą, a wieczorami po zejściu z estrady znajdowałam drogę na widownię, aby raz jeszcze posłuchać Pana muzyki. Byłam głęboko poruszona Pana muzyczną prawdą.

Ewa Pobłocka, Kazimierz Kord

Pan niczego nie wymyślał, nie chciał Pan kupić publiczności tanią sztuczką ani efektownym gestem – na pokaz. VI Symfonią Czajkowskiego dyrygował Pan jak nikt inny. Cały zatopiony w muzyce, czasem aż bałam się, że serce Panu pęknie od nadmiaru emocji. Wierzyłam Pana muzyce i wierzyłam Pana słowom. Rozmawialiśmy przecież nie tylko o graniu czy dyrygowaniu, nie tylko o sprawach artystycznych, ale i o życiu. A Pan potrafił także słuchać…

Ja też słuchałam z zapartym tchem, kiedy zdradzał Pan tajemnice swojej książki, pisanej kilka lat. Fascynujące były opowieści o organach, na których grywał Pan jako zupełnie młody człowiek podczas roratów, albo jak ze wzruszeniem wspominał Pan dźwięki dzwonów, które towarzyszyły w Pana życiu zawsze oznajmiając ważne wydarzenie. Również o swoich leningradzkich studiach opowiadał Pan interesująco, nie tylko o lekcjach z profesorem Nielsenem, nie tylko o cotygodniowych wizytach w Ermitażu, które należały do zajęć z historii sztuki, ale także o tym jak ćwicząc w piwnicznych ćwiczeniówkach leningradzkiego konserwatorium słyszał Pan piski szczurów w kratkach wentylacyjnych, zwłaszcza podczas grania Etiudy b-moll Karola Szymanowskiego… Kiedy sama powróciłam, już do Petersburga, kilkanaście lat temu, spacerując po tym pięknym mieście zapytałam Pana w smsie, z którego mostu rzuciła się do Newy Liza (jedna z głównych postaci opery Dama Pikowa Czajkowskiego) – po kilku minutach dostałam odpowiedź, przeszłam kilka ulic i stanęłam tam, wspominając spektakl w warszawskim Teatrze Wielkim, którym Pan dyrygował, wstrząsająco budując kulminacje (arie Lizy znałam z dzieciństwa z wykonań mojej Mamy). Również o śpiewie i śpiewakach dużo rozmawialiśmy. Z niekłamanym zachwytem wspominał Pan wielkie kreacje sopranistki Joan Sutherland, za którą jeździł Pan po europejskich teatrach operowych, aby podpatrywać jej kunszt wokalny. Śpiewacy bardzo lubili śpiewać pod Pana dyrekcją. Nie tylko im, ale także nam solistom grającym na innych instrumentach dawał Pan czas na spokojny oddech, dyrygował Pan giętkimi frazami zawsze nas słuchając. To był komfort!

Mieliśmy podobne zdanie, jeśli chodzi o znaczenie śpiewu i muzyki w operze. W swoim ostatnim wywiadzie dla „Ruchu Muzycznego” powiedział Pan znamienne zdanie: „Dyrygent w OPERZE, bez względu na zamysł jednoczenia, powinien SŁUŻYĆ głosowi, słyszeć śpiewaka i jego specyficzny temperament. To też REŻYSERIA”. Kiedyś podczas naszego tournée w Niemczech między próbą a koncertem ćwiczyłam swoją partię w pieśniach Ryszarda Straussa i Gustawa Mahlera, zapukał Pan do garderoby, miałam nie przerywać grania, Pan słuchał, a potem usłyszałam pochwałę, że tak właśnie trzeba grać jakby się samemu śpiewało ze zrozumieniem tekstu.

A pamięta Pan wizytę w Coventry w przepięknym częściowo zburzonym starym kościele, który restaurowano zupełnie współcześnie, ale ze smakiem? A koncert w Portsmouth, gdy Pan wraz z częścią orkiestry z powodu awarii autokaru dotarł dosłownie kilka minut przed występem… Ja przyjechałam wcześniej i korzystając z czasu rozgrywałam się na sali na świetnym koncertowym fortepianie. A potem oczywiście bez próby graliśmy Koncert d-moll Mozarta (KV 466) tak, jakbyśmy ten utwór sami komponowali właśnie podczas koncertu. Wszyscy byli skupieni, orkiestra grała pięknie, publiczność słuchała jak zaczarowana… A pamięta Pan jaka przerażającą tremę miałam przed koncertem w londyńskiej Barbican Hall, opowiadałam, że całe życie czekałam na ten koncert, a Pan poradził żebym po prostu skupiła się na muzyce, na pięknym graniu. Graliśmy Koncert G-dur Ravela.

A pamięta Pan tę ciszę wokół świątyni Wang w Karpaczu? A pamięta Pan, jak nagrywaliśmy współczesne koncerty fortepianowe? Lutosławski, Panufnik, Szymański… Przyjechała Lady Panufnik, żeby się mną opiekować, bo spodziewałam się Marysi, ale przyznałam się do tego dopiero po nagraniu… Nie chciałam taryfy ulgowej… Kompozytor Paweł Szymański też słuchał z nami w reżyserce, razem z ekipa nagraniową, która jak zawsze w Filharmonii Narodowej stworzyła wspaniałą atmosferę. Na zakończenie nagrania piliśmy ciepłego szampana (był upalny czerwiec) w doskonałych nastrojach. To ważna płyta. Do jej nagrania, przezwyciężając wiele trudności doprowadził Staszek, mój mąż, a wydała ją firma Cd Accord. Także Staszek przez całe lata zapoznawał mnie z Pana wspaniałymi nagraniami. Słynny Mesjasz Haendla, Orfeusz i Eurydyka Glucka z Barbarą Nieman i Andrzejem Hiolskim i cudowny walc Sibeliusa nagrany dla firmy Decca z The New Philharmonia Orchestra… A pamięta Pan jakie były owacje po naszym wykonaniu Koncertu Lutosławskiego na stulecie Filharmonii Narodowej? Byłam szczęśliwa i wdzięczna, że Pan mnie do tego koncertu zaprosił. Pana zaufanie pokładane we mnie zawsze dodawało mi siły i rzeczy wydawałoby się nierealne stawały się możliwymi do zrealizowania.

Nasza ostatnia rozmowa telefoniczna. Odbyła się kilka dni przed Wielkanocą opowiadałam o swojej książce, o bachowskich audycjach w radiowej Dwójce, o studentach, o córkach (które nazywał Pan „frędzelkami”). Wszystko Pana interesowało, a na koniec powiedział Pan: „Pani Ewo, ale granie! Granie jest najważniejsze”. No tak, ale pandemia, streamingi…

A potem, ile razy próbowałam się połączyć telefon pozostawał głuchy… Nie wiedziałam, co się dzieje, aż do wczoraj, kiedy późnym wieczorem zaprzyjaźniony i z Panem i ze mną reżyser dźwięku Andrzej przysłał wiadomość o Pan odejściu…

Do późnej nocy dzwoniłam do znajomych, pisałam smsy, pisałam posty, nie chciałam być z ta wiadomością sama. Chciałam, żeby ten cały chór osób, które Pana kochały śpiewał Requiem. Pan tak wspaniale dyrygował tym Mozarta i tym wielkim jak opera, moim ulubionym Requiem Verdiego. Parę dni temu w radiowej Dwójce jedną z arii tego dzieła zupełnie wstrząsająco śpiewała wspaniała Christa Ludwig, tak żegnano tę śpiewaczkę, która odeszła na początku tygodnia. Poczułam lęk. Requiem Verdiego w moim życiu zawsze było zapowiedzią wielkiego smutku. I to właśnie on – dojmujący smutek pozostaje po Pana odejściu. Nikt Pana nie zastąpi…

Nieraz uczył mnie Pan, żeby zapalać świeczkę Panience z podziękowaniem za to co mnie w życiu spotyka – od wczoraj płonie z podziękowaniem za to, że dane mi było spotkać Pana.

Gdańsk, 30 kwietnia 2021

EWA POBŁOCKA

Warto również przeczytać...