fbpx
HOME
Krzysztof Czyżewski

Magris o sztuce starzenia się

W powietrzu czuć już wiosnę, a mnie zebrało się na refleksję o starzeniu się. Zresztą sprawy te nie muszą być od siebie bardzo odległe. Późne lata życia bliskie są nowemu. Przynajmniej taką myśl podsuwa lektura nowej książki Claudio Magrisa.

Claudio Maximus, może największy w najmniejszych formach prozy. Jak Mansfield, albo Kafka, albo Akutagawa. Opowiastki zebrane w tom Zakrzywiony czas w Krems to jedna z najpiękniejszych z wielu jego książek, które przeczytałem. A mamy po polsku wszystko, co najważniejszego napisał. Wielka w tym zasługa Joanny Ugniewskiej. Wieloletnie obcowanie tłumaczki z dziełem Magrisa zaciera granicę między oryginałem a kopią przekładu. Przychodzi taki moment, kiedy pisarz z tłumaczem rozumieją się bez słów, a wtedy przekład pisany jest językiem oryginału. Czyż nie tę właśnie tajemnicę zdradza ich spojrzenie, uchwycone na fotografii z Krasnogrudy?

Joanna Ugniewska i Claudio Magris w Krasnogrudzie

Magris pisze o starości. Skreślić. Magris pisze o starzeniu się. A to nie jest to samo. Nie wydaje walki starzeniu się, jak choćby transhumanista Roy Kurzweil, marzący o przekroczeniu z pomocą nowoczesnej technologii granicy śmierci. Bohaterów swoich opowieści dogania w tych chwilach ich późnego życia, gdy mają odwagę je zmienić, zrewolucjonizować ustalone hierarchie, wyemancypować się z iluzji ludzi sukcesu. Pracuje w laboratorium słowa przypominającym dawną aptekę, w której choćby najmniejsze odważniki z mosiądzu są zbyt ciężkie by zrównoważyć szalę wagi z eliksirem życia, więc pęsetą na drugiej szali kładzie się listki aluminium, stu- a nawet jednomiligramowe. O jedną uncję za dużo, a zakłócone zostaną proporcje, słowa zaczną tracić moc, będą się powtarzać, zagadywać na śmierć. Tymczasem alchemia słowa Magrisa jest procesem przemiany ars moriendi w ars viva. Bliskość śmierci uczy żyć. Jak u jego mistrza Italo Svevo, autora niesfornych Wyznań starca, któremu wystarczyła obecność nieznanej dziewczyny, przypadkowo acz z wigorem na piazza Goldoni ocierającej się niemal o jego samochód, ubranej w poprzecinaną zielenią śnieżnobiałą suknię, by już na zawsze się ocknął i pozostawił za sobą inercję późnych lat życia, zmęczenie oczu, przemożną chęć odpoczynku, a także nieodwracalne wydawałoby się wygaszanie barw i sensów świata. A może dla nich obu mistrzem jest samo miasto? Stary dobry Triest, „przesadnie zwrócony ku wielkiej tafli wody”, więc tak budowany, by ulice prowadzące prostopadle do morza, „w stronę wielkiego światła”, poprzecinać tymi równoległymi do nabrzeży, tworzącymi „kratę broniącą dostępu do zatoki i jej bezmiaru”. Dojrzałości wieku sprzyja cień w ulicach osłoniętych wysokimi domami, wcześniej zapadający wieczór i dystans do morza, które i tak „robi się coraz większe”. Starzenie się – wbrew temu, co powszechnie się sądzi – nie ma nic wspólnego z rozkojarzeniem, koncentruje się tylko na czymś zupełnie innym, czymś zwykle przeoczanym w pierwszej fazie życia, którą ludzie poświęcają na budowanie swojej kariery lub inne rzeczy skończone. Na czym konkretnie się skupia? Choćby na stożku świetlnym w nieskończoności, zwłaszcza gdy za rozmówcę bierze się sobie Rogera Penrose’a, albo – jak to ma miejsce w tytułowym opowiadaniu – we własnym życiu doświadcza się odwrócenia relacji przyczynowo-skutkowej. Dla starzejącego się człowieka w opowieściach Magrisa istnieje życie wieczne, ale tylko tu i teraz. Znika przedtem i potem, jest tylko „nic, tylko nieistniejący kosmiczny pył, muszki, które oko starego człowieka widzi unoszące się w powietrzu, ale których nie ma”.

Pchamy się na szczyt. Gęsto tam od nas, jak na zboczach Czomolungmy. Uczymy kolejne pokolenia młodziaków jak to się robi i ciągle rozbudowujemy już i tak gigantyczną fabrykę sztucznej energii pozyskiwanej ze zdobywczego geniuszu człowieka. Udajemy, że na tym rzecz się kończy. Nasza kultura zapomniała o tym, że sztuką jest zejście z góry, duchowo najbardziej wysublimowaną. Gdybyśmy nawet chcieli tego uczyć, to szybko rozbijemy się o rafy deficytu nauczycieli, utraty wartości rynkowej i désintéressement mediów, a przede wszystkim lęku przed degradacją w oczach przyzwyczajonych do blasku światowego sukcesu. Trzymając się kurczowo szczytów, łatwo zapadamy na megalomanię. Uparcie ją bagatelizujemy, nie dopuszczając do siebie świadomości, że to choroba śmiertelna. Igramy z nią jak z alkoholikiem, któremu w imię dobrego obyczaju i świętego spokoju stawiamy wódkę. Megaloman jest śmiertelnie uzależniony od szczytu i nigdy nie umiera sam – pozostawia w świecie spustoszenie, od przemocy wobec innych po katastrofę ekologiczną. Umiejętnie zstępując oddajemy dary, opróżniamy kieszenie napełnione kamieniami pozaciąganych wcześniej, często na ślepo, długów, uczymy się pokory przyznając się przed sobą, że w pojedynkę nie dalibyśmy rady i że jest cena, którą innym przyszło zapłacić za nasz zwycięski szczyt. Więcej, że ta cena dotyczy nie tylko czasu przeszłego i nie tylko najbliższych, że jest częścią naczyń połączonych obejmujących środowisko naturalne i ludzi, których nigdy nie poznamy. Nie dając sobie rady z zstępowaniem, szukamy wybiegów, wszak od czego mamy inteligencję. Mówimy wtedy na przykład, że takie jest prawo rządzące światem, albo że nie zrobiliśmy tego dla siebie, tylko dla sztuki, dla postępu nauki, dla przyszłych pokoleń… Tyle, że to nie jest gadka dla dobrze starzejących się ludzi, którzy też otarli się o szczyt, a teraz żyją mądrze u podnóża góry. Tacy są bohaterowie opowiadań Magrisa, dla których starzenie się było „marszem do przodu po to tylko, by móc zawrócić…”.

Ponieważ źle umiejscowiliśmy metę, nie potrafimy dobrze się starzeć. Usiłują to zmienić bohaterowie Magrisa, z których każdy zdaje się być głosem wewnętrznym autora. Są inni niż bohaterowie Conrada, o których Magris pisał w Alfabetach. Dopatrywał się w nich refleksów portretu ojca, wybitnego polskiego patrioty, prześladowanego przez carat, którego dwunastoletni syn podejrzał, jak niszczy własne rękopisy, i konstatował: „bohaterska przegrana, nieustraszona odwaga w zmierzeniu się z nią i ukryta skłonność do kapitulacji”. Bohaterowie Magrisa nie ponoszą klęski, stając jednocześnie na szańcu obrony kodeksu moralnego. Pragną wykorzystać swoje życiowe doświadczenie by lepiej żyć. Nie potrzebują do tego wielkich rewolucji. Zstępowanie to ciąg małych kroków, drobnych podskórnych zmian, skromnych gestów, potrafiących jednak wybić świat z utartego toru. Giuseppe, a właściwie Joseph Della Quercia, dawniej Eichholzer, nie zostaje portierem z powodu życiowej przegranej, bankructwa albo roztrwonienia dużego majątku, który zgromadził prowadząc liczne przedsiębiorstwa w Trieście i całej Europie. Wręcz przeciwnie, jego sprawy rodzinne i majątkowe mają się jak najlepiej. Chce jedynie uwolnić się od tego osobnika, którego życie uzależnione było od biznesowych transakcji i podpisywania dokumentów własnym imieniem i nazwiskiem. Chce uwolnić się od niego „jak zdejmuje się ubranie przeznaczone na uroczyste okazje i odwiesza do szafy. Czy tak wygląda starzenie się? Naprawdę wydawało mu się, że to ten drugi się starzeje, biorąc na swoje barki coraz więcej lat, niczym przeciążony wieszak, on sam zaś stawał się coraz lżejszy i zwinniejszy”.

Można też inaczej dobrze się starzeć. Maestro Salman Meierstein, z korzeniami rodzinnymi w Biłgoraju, składa wizytę uczniowi, robiącemu światową karierę. Bogata dzielnica Triestu, willa rodziny Vilardi pamiętająca czas prosperity epoki Mussoliniego. Uczeń, tuż przed wyjazdem na turnée do Nowego Jorku, daje swojemu maestro szkic własnej kompozycji: „Pomyślałem, że może pana zainteresować pewien fragment, zatytułowałem go Kadysz, to hołd złożony żydowskiej tragedii…”. Maestro Salman mógłby odwrócić się od tego efekciarskiego gestu, tym bardziej, że wystarczyło mu rzucić okiem na nuty by dostrzec tam zbyt wiele mrowiących się Cis-dur i b-moll, mógłby być pamiętliwy, tym bardziej, że Zagłada nie oszczędziła jego rodziny. Obiecuje sobie jednak, że przeczyta partyturę z zainteresowaniem, uwydatni jej trafne pomysły, poszuka w niej śladów fantazji i pasji, rozumiejąc w głębi duszy, że tej przyjemności bardziej może od ucznia potrzebuje on sam, starzejący się człowiek, jak nigdy dotąd nonkonformistyczny wobec życia, które pamięć sprowadzało do zniewalającej pamiętliwości. Podobnie otwarty na wyzwolenie z pęt racjonalnie ustabilizowanego życia okazuje się być profesor wygłaszający w Wiedniu referat o Kafce. Podczas kolacji wydanej na jego cześć w miasteczku Krems czas wypada z linii prostej, w konsekwencji czego staje przed nim pytanie, co znaczy żyć w prawdzie, skoro doświadcza się spojrzenia, które się nie starzeje, i odkrywa w sobie bliźniaków, z których jeden jest domatorem, który się zestarzał, „a drugi, ten który podróżował z prędkością zbliżoną do prędkości światła, pozostał młody”.

Bohaterom opowiadań Magrisa przewodzi maksyma Goethego „Umrzyj i stań się”. Potrafią też doskonale wyczuć moment, w którym „wykrochmalony kołnierzyk robi się nagle wymięty i przepocony”. Poza wszystkim innym, daje im to szansę nowego spojrzenia na swoje wcześniejsze życie, a także życie młodych pokoleń ich dzieci i wnuków. Sympatyzują z ich rewolucyjnym duchem, ale dostrzegają także zaślepienie dobrze im znanego „teraz my”, pochopną zgodę na nieuchronność popełniania tych samych błędów, małą odporność na wirusa plemienności, potrafiącego najlepsze idee przyskrzynić ciasnym horyzontem. Nie powinno ujść naszej uwadze, że dobre starzenie się, to zmaganie z tym młodym w nas, który bierze na swoje barki coraz więcej lat i odbiera nam szansę stawania się lżejszymi i zwinniejszymi.

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI

Warto również przeczytać...