fbpx
HOME
Agnieszka Papieska

Młodość w piekle literatury

„Wrócić do Kielc człowiekiem wielkim – myśl piękna. Ozłocić te mury blaskiem swego imienia” – pisał dwudziestodwuletni Stefan Żeromski, absolwent kieleckiego gimnazjum, w którym dziś mieści się muzeum jego imienia.

Los postawił na jego drodze wyjątkowego przyjaciela i opiekuna – Antoniego Gustawa Bema. Krytyk i historyk literatury polskiej, od 1879 roku nauczyciel języka polskiego, greki i łaciny w kieleckim gimnazjum, najsilniej oddziałał na rozwój umysłowy i kiełkujący talent Żeromskiego, który z jego inspiracji rozpoczął prowadzenie dzienników. Wielokrotnie na ich kartach dawał wyraz swojemu przywiązaniu do profesora: „Bóg tylko chyba, co mię na wielkiego człowieka wyprowadzić pragnie, postawił mi na drodze życia taki drogowskaz!”. Z niecierpliwością czekał na każdą lekcję polskiego i deklamowane przez Bema dzieła klasyków. „Zajmowałem się wyłącznie literaturą – pisze – inne zaś nauki […] śmiech szyderstwa wzbudzały we mnie”. Bem jednak pouczał go: „Kochany Stefanie! Zajmuj się literaturą, pisz obrazki historyczne – ale głównie ucz się łaciny i matematyki. Nie skończywszy uniwersytetu, poeta nie dojdzie do żadnych celów”. Rada była uzasadniona – przyszły pisarz odczuwał taką awersję do wymienionych przedmiotów, że trzykrotnie zdarzyło mu się powtarzać klasy w kieleckim gimnazjum.

Sam zresztą doceni wagę innych dziedzin wiedzy. Gdy w gimnazjum wprowadzono zakaz używania polszczyzny, a do nauczania języka polskiego zalecono Wypisy z literatury Piotra Dubrowskiego, fałszujące prawdziwy obraz literatury polskiej, z tym większą gorliwością oddawał się lekturze dzieł z zakresu literatury, historii i filozofii. Zapałowi temu należy przypisać zaufanie, jakim obdarzał go Bem, który przepytawszy kiedyś kilkunastu uczniów, Żeromskiemu obwieścił, iż jemu może postawić celujący bez pytania. „Boże mój, Boże! Jakże ja muszę pracować, aby tej jego ufności położonej we mnie nie zawieść!” – zanotuje po tym wydarzeniu Żeromski i postanowi do grobowej deski tak żyć i pracować, aby nie zawieść nadziei profesora.

Najtrudniej przeskoczyć poprzeczkę, którą samemu się przed sobą postawi. W dniu swoich urodzin wyrzuca sobie, iż lat osiemnaście przeżywszy nie napisał niczego, „co by godnym było imienia utworu”, podczas gdy Schiller w tym wieku był już autorem Zbójców. Nie próbuje się usprawiedliwiać brakiem warunków do tego, by oddawać się wyłącznie nauce i twórczości. W minimalnym stopniu wspierany finansowo przez ojca, Wincentego Żeromskiego, któremu gospodarstwo w Ciekotach przynosiło bardzo niewielki dochód, popołudniowe godziny poświęcać musiał pracy korepetytora, by opłacić wpis, kupić podręczniki i utrzymać się przy życiu. Sytuacja pogorszyła się znacznie po śmierci ojca. „Sam więc jestem na świecie, sam bez Niego…” – zanotuje osierocony gimnazjalista 22 września 1883 roku.

Matury nie złożył, był to bowiem rok Apuchtinowskiego pogromu. Przystąpił wprawdzie do egzaminu z literatury rosyjskiej, ale później rozchorował się, a widząc, iż większości jego kolegów nie udaje się przejść przez egzaminacyjne sito, nie wystąpił o dodatkowy termin egzaminów. Opuścił szkołę, a wraz z nią Kielce, ze świadectwem ukończenia ośmiu klas gimnazjum, z pustymi kieszeniami i marzeniem o sławie.

Do Warszawy przyjechał w 1886 roku i rozpoczął studia w półwyższej Szkole Weterynaryjnej. Bardziej niż studia wciągnęła go jednak działalność w nielegalnych młodzieżowych kołach samopomocy i samokształcenia, w tajnym Związku Młodzieży Polskiej, będącym delegaturą Ligi Polskiej. To czas formowania się poglądów pisarza. Zanim zaczął z naturalistyczną dokładnością rejestrować na kartach dziennika radości i trudy (tych było więcej) nowego etapu życia, wyznał – a jedynym jego powiernikiem był nieodłączny kajet – że zdławiwszy w sobie religię, zniszczywszy przywiązanie, nie mając rodziny, ani nikogo, dla kogo warto byłoby pracować, pragnął „mieć jakiś w ostatku cel, jakąś otuchę, którą by można przycisnąć do serca, gdy wiele rzeczy się zbiegnie, by torturować i łamać życie”. Tym wszystkim stała się dla niego ojczyzna. „Ciebie jedną kocham…” – powie o niej, wkładając w te słowa szczerość, jakiej często brakowało w podobnych wyznaniach kierowanych do kobiet.

Zniechęcając się stopniowo do pozytywistycznych haseł społecznych, do idei lojalizmu i bogacenia się, wyznawał pogląd, że naród wówczas dopiero może tworzyć i pracować, gdy jest wolny. „W jarzmie się tylko zdycha. Przyprawcie pracy organicznej skrzydła, którymi niech leci do niepodległości – wtedy wam uwierzę” – pisał, nazywając się romantykiem w kapeluszu pozytywisty. Organizował wykłady z historii Polski dla rzemieślników, podczas obchodów rocznic narodowych wygłaszał odczyty i recytował patriotyczne wiersze (oklaskiwano go w szczególności za Grób Agamemnona), na zebraniach studenckich występował z hasłem zjednoczenia się szlachty z ludem. Jednak codzienne doświadczenia ujawniały utopijność tego ideału. Poznawszy w Warszawie ludzi z najbiedniejszych warstw, nie mógł uniknąć pytania: „Co łączy tych łamiących sobie głowy nad wymyślaniem nowych potraw, nowych sukien […] – z walką nędzarzy? Czy ci i tamci mają choć jeden punkt styczny, czy łączy ich nawet polskość?”. Jako korepetytor synów właścicieli dworów poznał również klasę ziemiańską, uległą wobec władz, pozbawioną aspiracji patriotycznych, egoistyczną. W jednym z dziennikowych zapisów odmalował scenę bicia fornala przez jaśnie pana, okładania biczem i pięścią za to, że podczas ulewy wieśniak schował się przed deszczem zamiast zwozić pańską pszenicę. W zetknięciu z realiami ideał pisarza: lud wyzwolony z niedoli i głodu, oświecony, współuczestniczący w budowie wolnej Polski, nabierał charakteru rojeń głowy szalonej. „Z chłopów może być wszystko, ze szlachty nic a nic – pisał rozgoryczony. – Teraz albo stać się socjalistą, albo się rozpić”.

Przyznawszy inteligencji rolę przewodnika na drodze do wyzwolenia ojczyzny, sam nie ustawał w wysiłkach. Udzielał dzieciom bezpłatnych lekcji gramatyki, literatury i historii Polski, nawet jeśli liczba uczniów nie wychodziła poza czterech. Poświęcenie co najmniej godziny tygodniowo nauczaniu bezpłatnemu było warunkiem przynależności do Koła. Jego członkowie z własnych składek kupowali książki, mapy i globusy potrzebne do nauczania, a nie posiadając własnej biblioteki prenumerowali książki w bibliotekach innych kółek. Opłata od tomu wynosiła 2 grosze. To kwota, której brak niejednokrotnie pozbawiał Żeromskiego możliwości zaspokojenia głodu choćby kawałkiem chleba.

Nędza, w jakiej żył w Warszawie, z niczym nie da się porównać. Bywały tygodnie, że nie jadał śniadań ani kolacji, podtrzymując się przy życiu chudymi obiadami na kredyt. Rozdrażniony wskutek głodu, niemyty, w wytartym tużurku, który w jesienne dni musiał mu wystarczyć za całe okrycie, zmuszony jest wyprzedawać książki, by zapewnić sobie minimum egzystencji. Kiedy w odpowiedzi na swoje starania o udzielanie lekcji otrzymuje od potencjalnego pracodawcy bilecik: „Korepetycja zajętą została przez inną osobę”, wygląda to na szyderstwo losu. Nie mając nikogo, kto mógłby mu pomóc, pisze do Bema list z prośbą o rekomendację do któregoś z wpływowych redaktorów, gotów zgodzić się gdziekolwiek za skrybę. „Marzyłem, że wrócę do tego Bema ze sławą. On sam mi to prorokował… Jakiż wstyd!” – zapisuje w wiernym kajecie, a po kilku dniach, gdy Bem zadość uczynił prośbie dawnego ucznia, dodaje: „W liście do p. Dygasińskiego wynosił mię profesor pod niebiosa, nazywał swoim duchowym synem, dzielnym chłopcem, poetą, słowem, cierpiącym srodze na brak korepetycyj i eo ipso obiadów – zapoznanym talentem”.

Wielokrotnie przyjdzie mu jeszcze dokonać w Dziennikach zapisów takich jak ten z 27 maja 1888 roku: „Zróbmy sobie tę przyjemność i powtórzmy raz jeszcze: nic dziś nie jadłem. Przebiegam myślą wszystkie przedmioty, jakie posiadam: do sprzedania nie ma nic”. Ale czuje się najnieszczęśliwszą istotą nie z powodu znalezienia się na dnie nędzy, lecz z tęsknoty za sztuką. Czyta Szekspira, Taine’a, Georga Brandesa; całymi dniami pisze, zaniedbując zajęcia na uczelni i egzaminy; wścieka się, gdy nie może znaleźć dla swych myśli doskonałego kształtu. Czuje się rywalem Dostojewskiego i Dickensa. Dzień, w którym skończy pisać nowelę, zaliczy do najszczęśliwszych w swoim życiu, zgodnie z przekonaniem, że jedyne możliwe na ziemi zadowolenie daje sztuka, bogatsza w zachwyty niż miłość.

Wyniszczony głodem organizm w końcu się zbuntował. Febra, kaszel, próchnienie kości szczękowej, bolesne i wymagające operacji zapalenie okostnej w ręku, kłopoty ze wzrokiem – wszystko spadło na pisarza w jednym czasie. Poczucie bezdomności stało się dotkliwsze niż kiedykolwiek. Samotny, zgnębiony, spodziewa się śmierci: „Pół roku jeszcze życia! – rzuca na karty dziennika. – Jakże strasznym jest mój żal za życiem, nie za życiem nawet, lecz za sztuką. Nic nie czuć, nie rozumieć – umrzeć mając lat 25 i duszę w płomieniach, w porywach, w ogniach twórczości! O rozpaczy!”.

Kiedy zdawało mu się, że to już koniec, los odwrócił od niego złe oko. Żeromski żył jeszcze trzydzieści sześć lat. W 1924 roku kandydował do Nagrody Nobla, której nie dostał wskutek wpływów opinii niemieckiej, niechętnej mu po ukazaniu się Wiatru od morza. Zmarł dziewięćdziesiąt sześć lat temu, 20 listopada 1925 roku.

AGNIESZKA PAPIESKA

Warto również przeczytać...