fbpx
HOME
Henryk Urbanek

Nasze miasto

Miasto naszego dzieciństwa, potem młodości… Wtedy chyba nie rozmyślaliśmy nad jego skromną urodą, było po prostu nasze… Dopiero, gdy większość z nas opuściła je na zawsze, zaczęliśmy się zastanawiać nad jego historią, prostymi skądinąd urokami. Za naszej młodości wyglądało spokojnie, choć ponuro. Było otoczone zakładami przemysłu ciężkiego i to największego kalibru – kopalnie, huty, koksownie, by wymienić najważniejsze. Dlatego słabo docierały do nas odgłosy wiosny, słabo zaznaczały się inne pory roku, z grubsza królowała szarość i to nie tylko na niebie. Jedynie zima i pierwsze opady śniegu umiały nadać ulicom i mikroskopijnym parkom blask czystości. W dodatku na krótko, bo natychmiast noc albo dzień zasypywały świeżą biel niemierzonymi wówczas ilościami czarnych pyłów, których wtedy jeszcze nie wolno było nazywać „zanieczyszczeniami”. I wszystko wracało do punktu wyjścia, czyli wszechwładnej szarości…

Ale my byliśmy kolorowi i zdawało nam się, że żyjemy w kolorowym świecie. Tak było w istocie. Niemal każda młodość jest bowiem kolorowa, zwrócona w przyszłość. Nikt nie pozwalał nam zresztą spoglądać wstecz. Niektórzy odradzali takie patrzenie siłą przeżytego niedawno strachu, niektórzy pozwalali na to tylko przez pryzmat kłamstw, którym za wszelką cenę chciano nadać status prawdy. Jedynie w domowym zaciszu i zawsze mocno ściszonym głosem niektórzy rodzice mieli odwagę uświadomić nam, że prawdy przynoszone ze szkół niewiele mają wspólnego z tym, jak przeszłość rzeczywiście wyglądała, jaka była historia naszego miasta. Ale samemu miastu w naszych oczach ani to nie ujmowało ani dodawało urody. Na razie nie staraliśmy się dociec „jak się w nim pracuje, jak kocha i umiera”. Wkrótce tylko to drugie zaczęło nas interesować, a to za sprawą działających szybko i sprawnie hormonów. Nasi rodzice dużo pracowali, ale nie mogli otwarcie powiedzieć, że chcą się wzbogacić. My zresztą też mieliśmy się uczyć nie dla siebie, ale dla idei i abstrakcyjnego tworu zwanego państwem. Ale póki co mało nas ono obchodziło, czasami tylko nakładało uciążliwe obowiązki – uczestniczenia w pierwszomajowych pochodach, obchodzenia rocznic jakichś rewolucji czy urodzin jej wodza, którego przedstawiano niczym Boga samego, a jego naukę jako coś absolutnego. Przyjmowaliśmy taki stan rzeczy dla świętego spokoju, zresztą do czasu… Miasto na co dzień żyło wydobyciem węgla, produkcją stali i jej pochodnych, realizacją jakichś planów nakładanych na wszystkie fabryki i kopalnie przez komitety partii różnych szczebli. My korzystaliśmy z innego jego oblicza: prostych radości, jakie dawało bycie razem – czy to w miejskich kawiarniach, czy to w kinach, na miejskim basenie (w lecie na dużym centralnym kąpielisku), czy wreszcie na stadionie klubu, który niebawem stał się sławny na całą Europę za sprawą piłkarzy jeden jedyny raz reprezentujących kraj w finale europejskich rozgrywek. Miasto zresztą po dziś dzień jest z tego dumne…

„Pragnienia młodszych są gwałtowne i krótkie”, nasze chyba też nie wychodziły poza tę definicję. Za to ich gwałtowność mogła się odcisnąć na niektórych osobowościach, co uświadomiliśmy sobie dużo później, w dojrzałej już dorosłości. Niektórzy potrzebowali na to jeszcze więcej czasu. Możliwe, że nie różniliśmy się od innych młodych ludzi dojrzewających w tamtym czasie, ale chyba widzieliśmy to inaczej. Tamto dziś wchłonęła rozrastająca się bez granic rzeka czasu, część z nas znalazła się na zasłużonej bądź co bądź emeryturze, część polubiła zwyczaj pracy od rana do wieczora, aby resztę dnia wykorzystywać na coś, co nazywamy „wolnością”… Czy dziś pamiętamy, w którym momencie zorientowaliśmy się, że żyjąc w sposób narzucony przez miasto (znajdujące się w szponach wszechmocnego państwa), dostajemy wszystko, prócz wolności. Możliwe, że każdy z nas zmierzał do tego własną drogą i na własną rękę…

Fot. Małgorzata Malanowicz

Nigdy nie przychodziło nam do głowy zapytać: czy trudno, czy łatwo się tu umiera. Byliśmy tacy młodzi, ledwo co zaczęliśmy naukę w liceum, śmierć była daleko, tak daleko… Zapowiadały ją zaledwie orkiestry dęte maszerujące główną ulicą miasta na czele konduktów, których najbarwniejszym elementem były chyba jeszcze przedwojenne karawany zaprzężone w parę (rzadziej czwórkę) czarnych koni. Pióropusze wetknięte w chomąta, kopalniane sztandary, wieńce, poduszki z medalami, zawsze księża w asyście kilku ministrantów. Większość ludzi na chodnikach przystawała, mężczyźni zdejmowali kapelusze i czapki, kobiety żegnały się dotykając czoła, serca i obu ramion. Było to tak naturalne, że aż wydawało się odwieczne i nie kusiło pytaniami o wygodę czy niewygodę umierania. Chorzy mieli do dyspozycji kilka szpitali dzielnicowych, w centrum królował ogromny gmach z czerwonej cegły, jeszcze przedwojenny, poniemiecki (jak nasze liceum), który był szpitalem klinicznym. Bo nasze miasto szczyciło się posiadaniem dwóch wydziałów akademii medycznej. Ale choroby rzadko nas nękały, częściej poprzez pracę rodziców, bo sporo spośród nas było dziećmi z rodzin lekarskich. Samotność właściwie nas nie dotykała, nie mieliśmy pojęcia, że tak doskwiera umierającym. Obracaliśmy się w zawsze pełnych kawiarniach, naszym żywiołem były sale gimnastyczne i stadiony, ale także spelunka sąsiadującego z liceum browaru. Trafialiśmy tam w różnych okolicznościach, czasami wyciągała nas stamtąd milicja w godzinach lekcji, bo chodzenie na wagary było dla nas czymś zwyczajowym. Jeżeli zebrała nas się czwórka, chodziliśmy na brydża do mieszkania kogoś, gdzie akurat nie było rodziców. Jeżeli czwórki nie udało się zebrać, trafialiśmy do browaru albo kina wyświetlającego filmy w systemie non-stop. Pod koniec tygodnia zazwyczaj staraliśmy się znaleźć mieszkanie wolne od „wapniaków”, każdy miał obowiązek zgłosić to z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby można było zorganizować jedną z „prywatek”, które pojawiły się później w piosence. Dla nas były codziennością skupioną na zapewnieniu sobie odpowiednich płyt i odpowiedniej ilości piwa, bo wcale nie traktowaliśmy go jako alkoholu, a i nasi rodzice na kilka butelek przymykali oko. Oczywiście sprytnie ich zawsze oszukiwaliśmy i te kilka potrafiło czasami cudownie się rozmnożyć. Następnego dnia dotykały nas namiastki kaca, ale było to wpisane w kształtowanie się – może niezbyt chwalebnych – nawyków kulturowych.

Czas mijał nam łatwo i lekko, szybko stawaliśmy się ofiarami przyzwyczajeń, a ponieważ miasto jakoś nie próbowało nas kształtować w tej materii, uznawaliśmy to za normalność. Pod tym względem, po latach, tamto nasze życie może wydawać się niezbyt pociągające. My uważaliśmy inaczej i tak jest do tej pory. Jesteśmy skłonni podejrzewać, że nasze miasto odkąd z niego wyjechaliśmy pozbawione zostało malowniczości, roślinności i duszy. Większość  z nas znalazła chleb gdzie indziej, czasami bardzo od naszego miasta daleko. Nie przeszkadza to wspominać miasta jako sympatycznego i niepozbawionego niezrównanych, niezapomnianych pejzaży, o których nie wszystkim udało się opowiedzieć. Ich kronikarz też się jeszcze nie objawił… Pewnie każde miasto oddzielnie zasługuje, by je oglądać oczyma młodych ludzi, którzy stawiali w nim pierwsze kroki w poszukiwaniu własnego losu. Ten los ma zawsze różne oblicza, my mamy to szczęście, że śmierć jeszcze nie zajrzała do naszego dziennika. Nie wiemy jak długo pozwoli nam wspominać miasto, którego uroda pewnie jest daleka od doskonałości, ale przez to, że było miastem naszej młodości, myślimy o nim z uczuciem. I niech tak zostanie…

HENRYK URBANEK

Warto również przeczytać...