fbpx
HOME
Małgorzata Łukasiewicz

„Niemy prorok” Josepha Rotha

Dziwny jest ten Roth. Pastwi się bez litości nad duchem mieszczaństwa, które odradza się triumfalnie po każdej wojnie i rewolucji, odporne na wstrząsy i próby zmiany świata. Przez powłokę satyry prześwitują obrazy miłosnego zapamiętania. A w tle – smugi melancholii.

Małgorzata Łukasiewicz

Joseph Roth

„Niemy prorok” [fragment]*

Friedrich zachorował.

Leżał w swoim pokoju, z lekka otumaniony gorączką i po raz pierwszy błogo ukołysany samotnością. Dotąd zaznawał tylko jej okrutnej wierności i zawziętej niemoty. Teraz doświadczał jej czułej przyjaźni i wsłuchiwał się w cichą melodię jej głosu. Bez przyjaciół, bez kochanek i bez towarzyszy. Przychodziły tylko myśli, jak dzieci, w jednej chwili spłodzone, urodzone i dorosłe. Po raz pierwszy w życiu poznawał chorobę, dobroczynną presję jej miękkich dłoni, przedziwne złudzenie, że mógłby wstać, ale nie chce mu się podnieść, poczucie, że leży, a zarazem unosi się w powietrzu, siłę płynącą z opuszczenia jak łaska z nieszczęścia i bezsłowny dialog z niebem, rozległym i szarym, które wypełniało okno wysoko położonego pokoju, jako jedyny gość z zewnątrz. Gdy inni chorują, myślał, przychodzi przyjaciel, pyta, czy może zapalić papierosa, podaje choremu rękę, którą zaraz umyje, ze względów higienicznych. Kochanka roztacza macierzyńskie instynkty, upewnia samą siebie, że umie kochać, zdobywa się na małe, kokieteryjne poświęcenie, delikatną rączką z samozaparciem dotyka wstrętnych przedmiotów. Towarzysze robią optymistyczną wrzawę, serwują leżącemu treść wydarzeń w sztucznie dowcipnym przebraniu, śmieją się zbyt głośno, uśmiechają wyrozumiale i uświadamiają sobie przy tej okazji, że sami są zdrowi, jak filantrop, który na widok żebraka sięgając do sakiewki, mimowolnie uświadamia sobie własną zamożność. Tylko ja jestem sam. Berzejew został w Rosji. W przeciwieństwie do mnie ma ojczyznę. Niewykluczone, że za sto albo za dwieście lat żaden człowiek na świecie nie będzie miał miejsca, gdzie czułby się u siebie i bezpiecznie. Ziemia jak długa i szeroka będzie wyglądała niczym morze, a jeśli żeglarz jest u siebie wszędzie, gdzie szumi woda, to każdy człowiek będzie u siebie wszędzie, gdzie znajdzie pod stopami trawę, kamienie albo piasek. Urodziłem się za późno albo za wcześnie. Jestem jednym z tych eksperymentów, które przeprowadza natura, nim zdecyduje się zrodzić nowy gatunek. Gdy gorączka ustąpi, wstanę i wyjadę. Dopełnię dosłownie losu obcości. Trochę sobie przedłużę opuszczenie w chorobie, a wędrówka zmieni moją samotność w szczęście, tak jak to uczyniła choroba.

Gorączka ustąpiła. Friedrich wstał. Nigdy nie zaznał dzieciństwa ani opieki matki, wyrósł nie słysząc nazw chorób ani rozmów na ich temat, toteż teraz nie był nawet ciekaw, co mu dolegało. Ale musiał wymienić jakąś chorobę, by dostać urlop. Wywiedział się, jak się nazywa stan, którego był doświadczył. Wziął urlop na pół roku. Dopuszczam się tak zwanej podłości, rzekł do siebie. Według moralnych poglądów tego głupiego świata łajdactwem jest pracować dla sprawy, do której nie jest się przekonanym w takim stopniu, jak jej przywódcy. Ale jeszcze większym łajdactwem jest przerwać taką pracę i brać za to pieniądze. Zarówno burżuazyjne społeczeństwo, jak jego rewolucyjni przeciwnicy mają trafne określenie dla takich jak ja. Takie postępowanie nazywają cynizmem. Jednostkom nie pozwala się na cynizm. Tylko ojczyznom, partiom i zarządcom przyszłości wolno posługiwać się cynizmem. Jednostce nie pozostaje nic innego, jak tylko jasno się zdeklarować. Jestem cynikiem.

Zaopatrzył się w pieniądze i – po raz który w życiu? – w paszport na fałszywe nazwisko. Pokrętnymi dyplomatycznymi sposobami rewolucja nabrała prawowitości. Friedricha nie cieszył fałszywy paszport. Nawet reakcyjna policja rozpoznawała pseudonim rewolucjonisty, podobnie jak incognito bałkańskiego księcia. Tylko gazety opłacane przez tchórzliwych fabrykantów wierzyły czasem, że przekazują rządowi swej ojczyzny nowinę, ujawniając, iż ten a ten niebezpieczny wysłannik rewolucji przekroczył granicę pod fałszywym nazwiskiem. W rzeczywistości rządy starały się ukrywać niebezpiecznych ludzi przed gazetami. Skończyły się czasy, kiedy Friedrich prowadził prywatną wojnę z porządkiem świata i jego patronami, uciekając się do ryzykownych podstępów i zbędnej maskarady. Teraz miał niepisane, ale międzynarodowo uznawane prawo do nielegalności.

Ruszył przez wielkie miasta cywilizowanego świata. Widział muzea, gdzie skarby przeszłości gromadzi się w magazynach jak meble, z których się nie korzysta. Widział teatry, gdzie na scenie uróżowani ludzie za opłatą przedstawiają podzielony na akty kawałek życia z dorobioną pointą. Czytał gazety, w których wydarzenia pokrywa się wiadomościami, jak obojętne przedmioty interesującym woalem. Siadywał w kawiarniach i restauracjach, gdzie ludzie spotykają się jak towary w oknie wystawowym. Odwiedzał ubogie lokale, gdzie bawi się część społeczeństwa zwana „ludem”, i pławił się w twardym, mocnym blasku towarzyszącym uciechom biedaków. Jak gdyby nigdy do nich nie należał, zachodził niczym turysta do sal, gdzie się zbierali, aby słuchać o polityce i poczuć, że są jednym z czynników biegu świata. I jak gdyby sam nigdy do nich nie przemawiał, dziwił się naiwnemu entuzjazmowi, który witał puste dźwięki frazesów, na podobieństwo pobożnego skupienia wiernych w odpowiedzi na głuchy głos tandetnego dzwonu. Jak gdyby nie było żadnej rewolucji ani wojny! Nic! Wszystko wymazane! Młodzi ludzie w spodniach o szerokich plączących się nogawkach, z wywatowanymi ramionami, kokieteryjnie wyginający się w biodrach, całe pokolenie bezpłciowych awiatorów przenikało wszystkie warstwy społeczeństwa. Futbol wzmacniał mięśnie i nadawał wszystkim twarzom jednaki wyraz przytomności umysłu i bezmyślności. Proletariusz trenował dla rewolucji, burżuj dla przyjemności. Powiewały sztandary, ludzie maszerowali i tak jak w każdej metropolii powtarzały się pewne numery variétés, tak też w każdej metropolii miał swój grób Nieznany Żołnierz. Nawet w mniejszych miejscowościach Friedrich napotykał stepujących Murzynów oraz pomniki poległych.

Teraz na własne oczy oglądał „życie”, którego blask – daleki, tajemniczy i zapowiadający cuda – opromieniał pragnienia jego wczesnych lat. Zupełnie jakby ciemnoczerwony refleks neonu w przeciwległym oknie brać za łunę wielkiej, niesamowitej pożogi. Teraz widział źródła swoich pięknych złudzeń. I szydził z nich z satysfakcją, jaką odczuwa rozumny człowiek, odkrywając błędy. Chodził tak i demaskował jedno źródło po drugim, i święcił triumfy w rozgrywce z samym sobą.

Z czasem wszystkie źródła zostały zdemaskowane, szybciej niż się spodziewał. Teraz poznawał zagubienie w obcych miastach, wędrówki bez celu w pierwszych godzinach zmierzchu, kiedy zapalają się srebrzyste latarnie, a opuszczony człowiek czuje w ciele nagły ból tysięcznych ukłuć. Chodził zadeszczonymi ulicami, po lśniącym asfalcie rozległych placów, które przypominały jeziora, z podniesionym kołnierzem płaszcza, odgrodzony od zewnątrz, zmierzając tam, dokąd go oczy poniosą. Wstawał wcześnie, wkraczał w promienny ranek, rojny od śpieszących ludzi, kobiety, którym się nie przyglądał, jaśniały ku niemu urodą, z ogródków śmiały się dzieci, powolni starcy, którzy pośród spiesznych przechodniów zdawali się w dwójnasób czcigodni i powolni, tchnęli pojednawczą łagodnością. Wreszcie bywały dni, kiedy objawiały mu się proste, niezniszczalne piękności, a nad pragnieniem, by raz jeszcze zacząć żyć od początku, niemal górowała ufność, że bez trudu może tego dokonać.

Z początkiem wiosny znalazł się w Paryżu. Każdej nocy chodził gładko brukowanymi, cichymi ulicami, napotykał obładowane wozy jadące do hal targowych, równomierne człapanie topornych, kosmatych koni, skrzętne, swojskie pobrzękiwanie dzwonków, starannie spiętrzone głowy kapusty, błyskające bielą spomiędzy rozczapierzonych zielonych liści, sztuczną czerwień marchewek o cienkich ogonkach, krwawy, wilgotny i ciężki blask potężnych wołowych ćwierci. Każdej nocy zaglądał do piwnicy, gdzie tańczył lud – marynarze, dziewczyny uliczne, biali i kolorowi z kolonii. Akordeon, instrument rozbuchanej melancholii, zasypywał jasną salę radosnymi marszami. Friedrich to kochał, bo przypominało mu towarzyszy z czasów rewolucji, bo było muzyką zagubienia i beztroski, wywoływało spokojny obraz wieczorów w wioskach na wschodzie i zarazem palący skwar afrykańskich pustyń, zawierało w sobie śpiew mrozu i wieczną ciszę lata. Duże lustra na ścianach odbijały rozrzutne szeregi lampek u sufitu, z jednej sali robiły dwadzieścia sal, stokrotnie pomnażały liczbę tancerek. Nie widział już schodów i drzwi prowadzących na ciemne ulice. Lustrzane ściany zamykały salę jeszcze szczelniej niż cegły i marmur i zmieniały piwniczkę w nieskończony podziemny raj. Siedział przy stoliku i pił wódkę. Pewnego razu, w godzinie, kiedy wydawało mu się, że niczym już nie może się zbłaźnić, ponieważ jest to ostatnia noc tego świata i nie nastąpi po niej żaden poranek, kazał sobie przynieść arkusik papieru i napisał, bez wstępnej formułki:

„Przez długie lata o Pani nie myślałem. Od kilku dni wciąż stoi mi Pani przed oczyma. Wiem, że Pani już o mnie nie pamięta. Wiedzie Pani życie, które dziś, jak zawsze, jest kosmicznie odległe od mego. Mimo to znajdzie Pani tu mój adres. Gwoli szczerości wyznam, że to nie jakiś nieprzezwyciężalny przymus każe mi pisać do Pani. Może to tylko nieprzezwyciężalna nadzieja…”.

Wyszedł na dwór. Świtał ranek, dziś tak jak zawsze, świat nie przepadł. Nad domami rozpościerała się błękitna poświata, ktoś otworzył okno. Uparcie i z oburzeniem warczał gdzieś silnik samochodu. W świetle budzącego się poranka Friedrich wsunął list do skrzynki.

* Joseph Roth, Niemy prorok. Tłum. Małgorzata Łukasiewicz. Wstęp Witold Bereś. Kraków-Budapeszt-Syrakuzy, Austeria, 2022. Książka do kupienia – kliknij tutaj

Warto również przeczytać...