fbpx
HOME
Artur Urban

Półki z książkami

Każdy czytelnik cieszy się, gdy ma okazję stanąć przed pokaźnym księgozbiorem, którego jeszcze nie zna. O radości z odkrywania biblioteki, o tomach układających się w atole znaczeń i powinowactw pisał Roberto Calasso w Krętych ścieżkach. Widok ogromu książek pozwala powrócić do dziecięcej ekscytacji i entuzjazmu, zawsze jednak podszytych lękiem, bo odkrycie mnogości dziedzin, którymi można się zająć, oznacza zarazem uświadomienie niemożności kompletnego poznania świata i konieczności zmagań z wiecznym niedopowiedzeniem.

Szczególne zadowolenie odczuwamy, gdy czyjaś biblioteka powstała wokół interesujących nas tematów. Mamy wówczas wrażenie odkrywania zagadki skrojonej na naszą miarę, w której poszczególne elementy, pojawiające się zbiegi okoliczności i wywiedzione z nich przemyślenia, wywołują osobliwy rodzaj emocji.

Miałem niedawno okazję spędzić kilkanaście dni w otoczeniu wyjątkowej kolekcji książek. Był to zbiór gromadzony od wielu dziesiątków lat. Odnalazłem w nim mnogość zajmujących mnie spraw: kulturę klasyczną, średniowiecze, renesans, śródziemnomorze, sztukę, antropologię, literaturoznawstwo, słowem, wszystko, co wchodzi w skład współczesnej humanistycznej paidei. Zabrałem się za czytanie tych książek, bo wiedziałem, że dzisiaj trudno je zdobyć i nie ma ich nawet w antykwariatach.

Jako pierwsza wpadła mi w oko Katedra gotycka Otto von Simsona. To właściwe sformułowanie, bo w czasie gdy przesuwałem wzrok po półkach, ten tytuł wypisany na grzbiecie nagle wydał mi się jeszcze bardziej wyraźny niż w rzeczywistości. Takiej książki szukałem przecież od dawna, ale jak widać nie dość energicznie, bo gdybym przeprowadził prawdziwą kwerendę natrafiłbym na nią już dawno. Ale taki styl obcowania z książkami to nie jest droga, którą wybieram, wolę większą swobodę. Bliskie jest mi to, co tak dobrze wyraził Calasso, odwołując się do Eliasa Canettiego. Mowa o „podwójnej przygodzie” jaką dają książki. Pierwszą jest samo ich odkrycie, przeczucie wagi jaką mogą przynieść w przyszłości. Drugą — faktyczne ich przeczytanie. Calasso uznaje za „dowód rażącego barbarzyństwa poglądy kogoś, kto narzeka, że wielu kupuje książki i nie czyta ich od razu”. Przyznaje, że sam latami snuje fantazje na temat posiadanych tomów, marzy o ich lekturze, śni o nich na podstawie tytułów, krótkich wzmianek czy historii ich pochodzenia. Czeka, aż w pewnej chwili do niego przyjdą i pozwolą się poznać. Tak rozumiana praca intelektualna może nabrać pozorów metafizycznego uduchowienia, ale dla mnie jest to rzecz bardziej prozaiczna, chodzi bowiem o wytworzenie tych impulsów w głowie, które wywołują natychmiastową przyjemność, podnoszą motywację i pozwalają zapomnieć o bieżących kłopotach.

Istnieją zagadnienia, niektóre już trochę przeze mnie poznane, inne zupełnie obce, które przechowuję w myślach jak kosztowności w skarbcu, a przywołanie ich budzi twórczą radość. Kolory witraży, układ ogrodów klasztornych, języki starożytne, historia poczty, ryciny drzeworytnicze, kunstkamery, encyklopedyści francuscy, stare mapy… Kiedy niewiele o nich wiem, dopowiadam, wyobrażam sobie, a sama myśl przynosi nadzieję, poczucie, że istnieje coś naprawdę ważnego, a przy tym rzeczywistego, dostępnego do odkrycia.

Do katedr gotyckich zbliżałem się kilkoma ścieżkami. Prowadził mnie choćby August Rodin, od dziecka zafascynowany katedrą w Beauvais. Budowie tej świątyni Hanna Malewska poświęciła krótką powieść Kamienie wołać będą, ale nie omówiła jej dostatecznie wnikliwie. Dlatego dostęp do książki Simsona wydał mi się tak ważny. Co prawda nie skupia się ona na organizacyjno-technicznej stronie tytanicznego przedsięwzięcia jakim było wzniesienie katedry, ale za to przedstawia realia filozoficzne, estetyczne i mentalne, dające początek monumentalnej architekturze gotyku. Był to czas zachwytu geometrią, dostrzeżenia w niej boskiego pierwiastka, idąc za św. Augustynem, który z biblijnej frazy: „aleś Ty wszystko urządził według miary i liczby, i wagi!”, wywiódł kosmologię opartą na harmonii i symetrii, podchwyconą w XII wieku przez dwa wielkie ośrodki intelektualne – szkołę katedralną w Chartres i opactwo cysterskie w Clairvaux.

Simson przedstawia dzieje niezwykłej postaci, jednego z tych geniuszy, który wyrastając nad innych o głowę, pchał do przodu całą myśl ludzką. To opat Suger z Saint-Denis, popularyzator estetyki gotyku, pomysłodawca bazyliki, w której po raz pierwszy zastosowano na taką skalę przypory i łuki ostre, a przy tym wybitny kronikarz, autor reform prawnych, przyjaciel królów i regent Francji. Jeden z tych wizjonerów, którzy przenieśli delikatną iskrę kreatywności przez mrok niesprzyjających czasów.

Katedra gotycka, czy też, aby wskazać przykład mocno odmienny w swym duchu i formie, Wielka encyklopedia francuska, to idee pokazujące na jak wiele stać umysł człowieka, ile można osiągnąć łącząc siły, dążąc do wspólnego celu, nie doraźnego, ale nastawionego na przyszłe pokolenia. Znalezienie kolejnej takiej idei jest jednym z najważniejszych zadań naszych czasów.

Przeglądając dalej zawartość biblioteki trafiłem na Dziennik 1950-1959 Zygmunta Mycielskiego. Był kolejną książką, którą chciałem poznać. Zgodnie z oczekiwaniami tom okazał się bezcennym źródłem zakulisowych informacji o tworzeniu kultury w Polsce podnoszącej się z gruzów, w dekadzie najpierw socrealizmu, a później krótkotrwałej odwilży. Najciekawsze jednak wydało mi się to, czego dowiadujemy się o samym Mycielskim. Widzimy rozczarowanie artysty, który nie jest w stanie zdobyć szerokiego uznania, regularnie wątpi w swoje zdolności, a nawet przyznaje, że jest już dla niego po prostu za późno, żeby zmienić zawód, tak jakby tylko dlatego tkwił przy komponowaniu. A jednak w tym dzienniku zdarzają się strony, na których znów wierzy w siebie i sztukę, którą uprawia, często po napisaniu utworu, z którego jest zadowolony, albo wysłuchaniu muzyki, która szczególnie go poruszyła. Realia epoki sprawiają, że patrzy na tych, co robią kariery, ale sam nie umie rozpychać się łokciami, ani udawać większego niż jest. Otaczają go osoby interesowne, żerują na jego dobroci. Pisze ze wstydem, że czasami więcej czasu poświęca na załatwienie czyiś spraw, niż własnych. Narzeka na swoje lenistwo, na apatię. Przejmujący jest zapis o przebudzeniu w mieszkaniu, które po awarii kuchenki wypełniło się gazem i bezwolnym oczekiwaniu na nadejście śmierci. Wewnętrzna siła Mycielskiego, chociaż wielokrotnie wystawiana na próbę, zawsze jednak zwycięża nad pustką i pcha go do wyjścia z marazmu. Poza wszystkim, jego dzienniki są też wyjątkowym źródłem na temat jego życia uczuciowego, jego homoseksualizmu. I w tym również są ważnym świadectwem epoki, wartym przemyślenia.

Z Dziennika Mycielskiego wypisuję cytat: „Usiłowałem wysłuchać «Mszy» Strawińskiego – Grażyna ma aparat wolnoobrotowy i płyty z zachodu. Tamci pili wódkę, jedli i gadali głośno, co mnie doprowadzało do rozpaczy. Kisielewski, który gdacze tyle o Strawińskim, nawet się nie zainteresował tym dziełem, którego nigdy nie słyszał. Jest to dla mnie niezrozumiałe. […] Ale płakać mi się chciało, jak nikt tego nie słuchał – a przecież to są niby muzycy, Bacewiczówna, Serocki, Kisiel. Cóż robić! Wypili moc wódki, ja czytałem tam potem listy Chełmońskiego […]. Lubię Grażynkę, ale w sumie poziom tej kolacji jest niemożliwy. Kisiel jest inteligentny, ale oni potem zaczynają błaznować czy śpiewać – gorzej niż na jakimś weselu czy stypie”.

Ile w tej relacji jest poczucia samotności zrozumie każdy, komu choć raz zdarzyło się być w podobnej sytuacji. U Mycielskiego nie jest to jedynie wyraz towarzyskiego zawodu, ale świadectwo poważniejszego niesmaku, wywołanego stanem elit, kompetencji osób na stanowiskach i sposobu zarządzania instytucjami, czemu będzie dawał wyraz w swojej publicystyce.

Odkrywanie biblioteki to zaskoczenia i zbiegi okoliczności. W ten sposób wpadł mi w ręce Brewiarz śródziemnomorski, o którym dowiedziałem się jakieś pięć lat temu i nawet zdobyłem jego skan. Dopiero teraz przeczytałem tę niezwykłą książkę o rybackich sieciach, zapomnianych nazwach morskich prądów, mapach Al-Idrisiego, greckich okrętach i rzymskich drogach. Nadgryzłem też kilka innych książek, pozwoliłem im zasiać ziarno w swojej głowie, aby mieć o czym myśleć, móc coś dopowiadać, przeczuwać ich nadejście, tak jak Elias Canetti, który „w końcu otwiera [książkę] po dziesięciu latach, by odkryć, że jest to jeden z pilastrów dzieła, któremu poświęcił trzydzieści lat”. Podobnie czytam Delficki trójnóg. Sentencje delfickie Krzysztofa Bielawskiego, czy początkowe strony Sztuki pamięciFrances Yates o zapamiętywaniu w starożytności i renesansie. Także kilka esejów Fernanda Braudela czy wstęp do Historii humanistyki Rensa Boda. A w ramach wytchnienia, krótkie powieści Georgesa Simenona o komisarzu Maigret, przykład tego jak kunsztownie można pisać kryminały. Kiedyś przekonam się, do czego to wszystko mnie doprowadzi.

ARTUR URBAN

Warto również przeczytać...