fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Północne laury

Ta wierzba rzuca się w oczy zimą. Niewysokie drzewo, mocno ażurowe, bo ma niewiele gałęzi, przyciąga więc teraz spojrzenie nie sylwetką, ale mnóstwem wiszących wśród gałęzi białych, puchatych owocostanów, które kołyszą się na czubkach cienkich, przegiętych w łuk gałązek. Późną jesienią i w zimowe odwilże, wśród szaroburych, podmokłych łąk, te obwieszone kłębkami puchu cienkie pędy widzi się całymi tygodniami, dopóki wiatr tego nie pozrywa, nie porozwiewa. Puch, który unosi drobniutkie nasionka, jak to u wszystkich wierzb, pojawia się tak późno, bo owoce, drobne torebki, pękają nie z początkiem lata, a dopiero jesienią. Ta wierzba kwitnie bardzo późno, dopiero latem.

To jest wierzba laurowa czyli pięciopręcikowa, Salix pentandra L. Rośnie po całym kraju, ale szczególnie częsta jest ku północnemu wschodowi, to drzewo tych tu kresów, Wileńszczyzny i Inflant; rośnie tam gdzie wilgotno i chłodno, drzewa stoją w pojedynkę, szeroko rozsypane w krajobrazie. Sporo pisał o niej i to zwłaszcza o puchu jej owocków, co tak zadziwia nas zimą, Inflantczyk, Józef Gerald-Wyżycki, w swym Zielniku ekonomiczno-technicznym, który wydał w 1845 (książka szeroko swego czasu znana, szczególnie właśnie na północnym wschodzie): „Nasiona odziane są obfitą wełną, która do kołder i poduszek użytą być może. Chcąc ją do tego uczynić przydatną, zebrane kotki samicze i rozpuszczone na płachcie suszą się przez kilka dni i często przewracają; po czym wytrzepią się mocno patykiem, na koniec przeczesują grzebieniem drucianym czyli szczotką do wełny, i tym sposobem oczyszczają z nasienia. Tak otrzymana wełna zmieszana później z bawełną, lub wełną owczą, daje się wybornie prząść i na pończochy, rękawiczki itp. przerabiać. Atoli dla znacznej sprężystości i miękkości swej przydatniejszą jest wełna z wierzby do wytykania poduszek i wyściełania kołder”.

Gerald-Wyżycki, o którym bardzo mało wiem – gospodarował w pierwszej połowie XIX w. w Rosicy na Inflantach polskich czyli w Łatgalii – przyglądał się z uwagą wiejskiej codzienności, wszystkim pracom wokół zwierząt i roślin, a znał to wszystko, sumienny gospodarz, w szczegółach. Pierwsze wersje dwu rozdziałów Zielnika dał na próbę, kilka lat przed drukiem samej książki, do „Rubonu”, wydawanego w latach czterdziestych XIX w., przez Kazimierza Bujnickiego, wędrowca po tamtejszych „małych drogach”. Ukazywał się „Rubon” w nikłym nakładzie, bo to było tylko dla Inflantczyków, dla naddźwińskiej konfraterni współwyznawców tamtych stron, takich jak Michał Borch, Adam i Józef Kazimierz Plater czy właśnie – Józef Gerald-Wyżycki; wyszło wszystkiego dziesięć, choć jednak opasłych, tomów.
Rubon, to jedna z zapomnianych nazw Dźwiny, tytuł periodyku był więc sam w sobie kluczem, o sensie jasnym tylko dla wyznawców Podźwinia. Wielka rzeka kresów północnych – jak i inne wody pograniczy, niepochwytne nie tylko w swych nurtach i rozlewiskach, ale i w samych nazwach, jakie w ciągu tysiącleci rodzą się i z czasem zamierają, i wtedy są już niejasne i chwiejnej tożsamości dla tych wszystkich, którzy przychodzą nad ich brzegi późno – miała Dźwina wiele imion, jak choćby, z początku, Rubo i Turuntus, a potem – Daugawa i Düna.

Tu, na północy, niełatwo prowadzić ogrody; trzeba się mierzyć z mrozami i wschodnim wichrem, ze słońcem, które chodzi nisko. Wierzba pięciopręcikowa to laur dla północnych ogrodników, dla Gerald-Wyżyckiego, ale i dla Józefa Strumiłły i Adama Hrebnickiego. O dwu ostatnich myślę sobie od razu, gdy spoglądam na owocostany Salix pentandra, rosnącej na skraju łęgu, tuż przy domu w Wojnówce. Strumiłłę, wileńskiego ogrodnika przełomu XVIII i XIX w., autora wiele razy w XIX w. wznawianych Ogrodów północnych, przypomina mi też pieczęć jego „Zakładu ogrodowego”, ilekroć sięgnę, a to się często zdarza, do Zielnika Gerald-Wyżyckiego, bo też akurat ten mój egzemplarz przed stu kilkudziesięciu laty należał do Strumiłły. Praca ogrodnika jest cicha – kopanie i grabienie, szczepienie i okulizowanie odbywa się bezgłośnie, ale tu gdzie Józef Strumiłło i jego ogrodniczkowie całe lata oddawali się swym cichym i kojącym dusze zatrudnieniom, skąd na cały kraj rozchodziły się ich słynne georginie, jest teraz jakże inaczej, bo to gwarne i hałaśliwe tereny wileńskiego dworca kolejowego. Z kolei pomologa, Adama Hrebnickiego, który działał na przełomie XIX i XX w. w folwarku „Raj”, jak go sam sobie nazwał, w Berżenikach pod Duksztami na północnej Litwie, wspominam wtedy, gdy w ogrodzie kręcę się gdzieś w pobliżu jednej z dwu jabłonek, jakie zastałem tu przed dwudziestu laty – „koszteli”, dającej co dwa lata słodkie i twarde jabłka (to były ulubione jabłka na stole mojego radomskiego dziadka), i właśnie „ananasa berżenickiego”, wyhodowanego dawno temu w berżenickim Raju, który ma żółte jabłka o niezwykłym aromacie, akurat na zimowe, szkliste, pachnące dżemy.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...