fbpx
HOME
Krzysztof Czyżewski

Sarajewo Lejlii Kalamujić

Kiedyś w Sarajewie, gdy trwała wojna i zaraz po niej, świat opowiadali mi poeta Izet Sarajlić, redaktor Čedo Kisić i profesor Zdravko Grebo. Żaden z nich już nie żyje. Podobnie jak Isak Samokovlija, którego niezapomniane opowiadania z książki Kadisz, modlitwa za zmarłych udzielały mi gościny w intymnych zakamarkach dawnego życia Baszczarsziji, Grbavicy czy Bentbaszy.  Słuchałem też opowieści pisarzy, którzy wyjechali z Sarajewa, ale dalej na świat patrzyli z jego perspektywy: Dževada Karahazana w Uhrturm w Grazu, Josipa Ostiego w Lublanie, Miljenko Jergovicia w Zagrzebiu, Nino Žalicy w Amsterdamie… Dzisiaj jest inaczej. Opowieść o świecie dająca się słyszeć z Sarajewa ma głos kobiety. Pewnie, ten głos istniał również wcześniej, a i obecnie nie ma monopolu, a jednak w ten czas nowych wojen kulturowych i starych win nie ma przypadku w tym, że to kobiety znalazły się na pierwszej linii frontu.

Nie ma już pośród żywych Mariny Trumić, poetki i tłumaczki, która po powrocie do Sarajewa z Warszawy (podczas wojny znalazła azyl na tutejszej slawistyce) potrafiła dać odpór malkontenctwu i mizoginii,  tak powszechnych u mężczyzn na powojennych zgliszczach. Gdybyśmy dzisiaj siedli w kafejce gdzieś w pobliżu hotelu Europa (już słyszę to jej narzekanie, że coraz mniej jest takich, gdzie można zapalić), kogo zaprosiłaby do rozmowy? Z pewnością Feridę Duraković. Prowadziły ze sobą poetycki dialog, rozpoczęty przez Marinę słowami: „Inni to ci, którzy stopniowo nas doprowadzają do nas samych”. Ferida, młodsza od niej o pokolenie, jest tutaj od zawsze. Kogo jeszcze? Myślę, że Jasmilę Žbanić i Lejlę Kalamujić, o których od niej po raz pierwszy usłyszałem. Trzy kobiety, wybrane spośród wielu innych z Sarajewa, których opowieści o świecie warto dzisiaj słuchać. Poezja Feridy, tłumaczona w Europie i Ameryce, stała się ważnym głosem świadka swojego czasu. Grbavicę Jasmili uznano za najlepszy film europejski 2006 roku, a w tym roku omal nie dostała Oscara za Quo vadis, Aida? Opowiadania Lejlii nominowane zostały do Europejskiej Nagrody Literackiej.

W tomie wierszy z czasu wojny Mojemu listonoszowi z wyrazami miłości, Marina zamieściła napisaną prozą miniaturę Trzy kobiety. Jedna z nich, pochodząca z byłej Jugosławii, usiłuje wytłumaczyć pozostałym co to znaczy utracić wszystko, włączając w to ojczyznę, tożsamość, nadzieję. Rozmowa o tym toczy się dalej w okolicach hotelu Europa, nie poprzestając na utracie, chociaż „w sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy…”.

Wiersz Ta jedna sztuka Elizabeth Bishop wszystkim im dobrze jest znany, na pewno Lejla zna go na pamięć, ale może nie tylko ona. Wszystkie trzy nie mało wiedzą o śmierci, którą można przekroczyć i żyć dalej. Pozostały w Sarajewie, na przekór wszystkiemu. Bywa, że nosi je po świecie, zawsze jednak powracają. Są. W ich cierpliwej wytrwałości nie o moralną wyższość chodzi, nie o osądzanie tych, którzy wyjechali, nie o odbieranie komukolwiek wolności w wyborze miejsca do zamieszkania, ale o coś zupełnie innego, co przypomina poddanie się rytmowi długiego biegu, który – nie tchórząc przed ciemnością krzywdy i cierpienia – coś buduje, osadza esencję. Ich wierność nie jest trwaniem przy sobie i swoich, raczej przekraczaniem siebie i swoich. Przemawia przez nie stare Sarajewo, miasto utopii, o której pamięć, zarazem tragiczna i miłosna, dodaje im odwagi w walce z ciągle odradzającymi się fanatykami podziałów kulturowych.

Das ist Walter… W socjalistycznej Jugosławii to był honor móc wypowiedzieć te słowa na koniec dziecięcych zabaw w wojnę. Należą do gestapowca, który w finale kultowego filmu Hajrudina Krvavca Walter broni Sarajewa z 1972 roku, oznajmiał, że wreszcie zrozumiał kim jest legendarny przywódca antyfaszystowskiego podziemia o pseudonimie Walter, którego próżno usiłował dopaść przez lata okupacji. Wypowiadał je stojąc w pobliżu koszar przy ulicy Jajačkiej i wskazując na ścielące się w dole miasto-bohatera. W okolicy tych koszar, w czasie ostatniej wojny zmienionych w „czarną ropiejącą ranę”, Lejla spędzała dzieciństwo. Z mocą równą tej, gdy była dziewczynką, wypowiada te słowa w swojej książce. Sarajewo ciągle jest dla niej Walterem. Podobnie jak dla Feridy Duraković: „Wojna zniszczyła wszystko, a potem nienawiść zrobiła swoje. Wtedy zrozumiałam, że moim miejscem na ziemi, moją ojczyzną było i na zawsze będzie Sarajewo”. I podobnie jak dla Jasmilii Žbanic, która Grbavicę, swoją filmową opowieść o matce i córce zrodzonej z gwałtu, bezlitośnie obnażającą ciemne strony życia w powojennym mieście, kończy słynną piosenką Kemala Montena Sarajevo, ljubavi moja z 1976 roku. Każdy mieszkaniec Sarajewa wie, że – zgodnie z życzeniem piosenkarza – odśpiewano mu ją nad grobem na cmentarzu Bare, po tym jak przeżył razem z miastem oblężenie i smutę powojnia: Zajedno smo rasli / Grade, ja i ti…

Wszystkie trzy kobiety, z którymi spotkała mnie Marina Trumić, dystansują się do nacjonalistycznej narracji, dyskredytującej ideę zjednoczenia różnych narodów Bałkanów Zachodnich i dorobek wielokulturowego państwa, zbudowanego na zgliszczach II wojny światowej. Dalekie od jego idealizacji, odporne na jugonostalgię, nie pozwalają odebrać sobie dobrej pamięci o sarajewskim kosmopolis. Nie powinna nas zatem dziwić ich sympatia bądź bezpośrednie zaangażowanie w takie inicjatywy, jak Deklaracja o wspólnym języku, powstała w 2017 roku jako owoc współpracy intelektualistów i organizacji obywatelskich z Bośni i Hercegowiny, Chorwacji, Czarnogóry i Serbii, uznająca ich język za wspólny, w sensie języka standardowego o charakterze policentrycznym. Ich manifest nie daje się zamknąć w granicach językoznawstwa, stanowi ważny krok w drodze do odrodzenia wspólnoty kulturowej, podzielonej sztucznymi ich zdaniem granicami państw narodowych.

Podczas naszej rozmowy Marina, jak to zawsze miała w zwyczaju, cichutko znika. Powiedzmy, że Ferida z Jasmilą chcą o czymś pogadać ze sobą na osobności, a może po prostu zwrócić moją uwagą na najmłodszą z nich, nieśmiałą, której cichy głos dość niespodziewanie poruszył serca ludzi we wszystkich księstwach poezji na Bałkanach. Przysiadam się więc bliżej do Lejlii, tym bardziej, że mam dla niej książkę Nazywajcie mnie Esteban, znakomicie przetłumaczoną na polski przez Magdę Petryńską.

„Posłuchajcie o wojnie” – uciszała nas nauczycielka szkoły podstawowej w Poznaniu, przedstawiając weteranów powstania wielkopolskiego. Nie pamiętam o czym mówili, ale nie zapomnę ich siwych wąsów, orderów na piersiach i mundurów jak z Dziadka do orzechów. Do ogródka dziadków Lejlii, z którymi mieszkała w Sarajewie, przychodziła stara nauczycielka, by opowiedzieć o wojnie, tej II światowej. A teraz ona, podczas spotkań autorskich w różnych krajach Europy, proszona jest o to samo: „Opowiedz nam o wojnie”. Jej opowieść różni się jednak od wszystkich pozostałych. Dla Lejli Kalamuić wojna nie skończyła się wraz z podpisaniem układu pokojowego w Dayton, kładącego kres zbrojnemu konfliktowi w Bośni i Hercegowinie. Potem była jeszcze wojna w Kosowie, ale i ona przemieniła się w permanentny kryzys polityczny, kulturowy i społeczny.

Wojna związana z rozpadem Jugosławii wprowadziła się do domu Lejlii, gdy miała dwanaście lat. Potem przyszedł Pokój: „Straszny oszust. Elegancki, wysztyftowany, pełen słów, uśmiechów. A czynszu nie płaci. Ciągle tylko jutro, pojutrze, za parę dni…”. Wojna to rozpad domu. W sarajewskiej rodzinie Kalamujić nigdy nie był on jednorodny. Sublokatorami byli w nim Bóg i Tito, islam i socjalistyczna partyzantka. Zanim doszło do zbrojnego konfliktu, była to rodzina jugosłowiańska, nikt nie mówił o jej serbskiej części od strony matki i bośniacko-muzułmańskiej od strony ojca. Wraz z nastaniem wojny granice nabierają ostrości i zaczynają ranić. Już na początku książki autorka i tłumaczka starają się oswoić nas z językiem podziałów, bez zrozumienia którego zagubimy się w świecie narratorki, w którym słusznie domyślamy się silnego rysu autobiograficznego. Zapamiętać musimy, że „babcia” (serbskie „baka”) jest od strony matki, a „nana” to babcia od strony ojca; że jest „dziadek” („deda”) i „dziadzio” („dedo”); że jest babcina pita i nanina sarma; że są różne części miasta, serbska i bośniacka, w trakcie oblężenia oddzielone linią frontu, która dla wielu próbujących ją przekroczyć stała się linią życia.

Słuchając opowieści Lejlii, staram się wyobrazić sobie jej dzieciństwo. Wychowała się na Vratniku, starej dzielnicy Sarajewa, w czasach otomańskich pełniącej rolę bramy (vrata) na Wschód, w stronę Stambułu. Śmierć matki po nagłym ataku serca, zaledwie 22-letniej, sprawiła, że od drugiego roku życia mieszkała z ojcem i jego rodzicami. Odtąd, za sprawą ojca imię matki „pachniało alkoholem”. Każdej soboty odwiedzała dziadków ze strony mamy, mieszkających w Grbavicy, dzielnicy położonej po drugiej stronie rzeki Miljacki. I za każdym razem szła z nimi porządkować grób matki na cmentarzu Bare, wspólnym dla wszystkich jugosłowiańskich narodowości i wyznań, także ateistów. Ponownie musiała przekroczyć rzekę i wspiąć się na Koszewskie Wzgórze, mijając po drodze meczet Ali Paszy, cygańską mahalę na Goricy i stadion, na którym otwierano igrzyska olimpijskie w 1984 roku. Gdy wybuchła wojna, ojciec uznał, że będzie bezpieczniejsza u dziadków w Grbavicy. Ale i tam życie ludzkie wisiało na włosku, więc uciekali dalej, do rodzimego Sztimu.

Wkrótce po wybuchu wojny, Lejla z dziadkami od strony matki wyjeżdża do rodziny w Wojwodinie. Po ogłoszeniu zawieszenia broni powracają, ale zapowiedź końca wojny okazuje się złudna i wiele tygodni potrwa zanim uda się jej przedostać z serbskiej na bośniacką stronę miasta. Każde takie przejście, wyjazd, wpuszczenie do domu sublokatorów podziału pociąga za sobą rozstanie, konieczność wyboru i gwałt na tym, co wspólne, a za tym idą poczucie zdrady i świadomość winy. Zdrada, odczuwana już wtedy, gdy była małą dziewczynką, staje się koniecznością życia. Zaczynamy rozumieć, że powstrzymanie działań militarnych to dużo za mało, aby położyć kres tej dziwnej wojnie. A dotknęliśmy zaledwie jednego z wielu kręgów dramatu, po których toczy się opowieść Lejlii Kalamujić.

O wydanej w 2015 roku książce Nazywajcie mnie Esteban pisze się, że to zbiór krótkich opowiadań, co jest odrobinę mylące. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że jest to opowieść w dziewiętnastu obrazach, z których każdy posiada własną autonomię, połączonych głosem tej samej narratorki i posiadających wewnętrzną dynamikę rozwoju, zależną od całości w taki sposób, jak barwa czy malunek na szkiełku zależne są od całości mozaiki. Do tego jest to opowieść otwarta, do której autorka dodaje kolejne części, dzięki czemu jej polskie wydanie wzbogacone jest o trzy nowe. Za kolejną jej część można też uznać napisaną w 2019 roku dla teatru w Zenicy sztukę Ludożerka, czyli jak zabiłam własną rodzinę, w której wiele wątków książki zostaje przetransponowanych na scenę, z tą znamienną różnicą, że akcent przesuwa się tu z intymnego dramatu rodzinnego na społeczno-krajowy.

Konstrukcyjna struktura książki Kalamujić nie jest kwestią li tylko formalną. Jej otwartość, ciągłe poszerzanie pola eksploracji o nowe spojrzenia, o dojrzałość zdobywaną w kolejnych etapach życiowej podróży, nie tylko wyzwala ją z przymusu dawania gotowych odpowiedzi, podsumowywania czy kończenia czegokolwiek, lecz przede wszystkim stanowi przygotowanie do długiego marszu, ze świadomością, że jest się na początku drogi. To między innymi stanowi o uporczywej sile trwania jej bohaterki. Kobieta z Bośni, której losy śledzimy, mierzy się z pustką, rozpaczą, skrajnym nie rzadko pesymizmem, a jednocześnie ma zdolność ostatecznego im nie ulegania – nie poprzez odkrycie prawdy, łaskę nadziei albo powrót do systemowych kolein zapewniających stabilność, a poprzez otwarcie samej siebie na transgresję, ciche zanurzenie się w strumieniu przemian. Pisarstwo Lejlii Kalamuić wyzwala potrzebę pokonywania granic, które wykluczały i nadal wykluczają ze wspólnoty. Wojna w sensie militarnym  w Sarajewie się skończyła, ale nadal trwa walka o Sarajewo wolne od nienawiści i stygmatyzowania innego jako obcego.

Gdy Lejla dożyła dwudziestego drugiego roku życia, dosięgły ją czułki traumy: przeżyła załamanie nerwowe, nawiedzały ją ataki paniki. Przez cały rok nie potrafiła opuścić domu. Mieszkała wtedy z dziadkami na Vratniku. Terapią okazało się pisanie. Przeżyła swoje w szpitalu psychiatrycznym. Dramatyczne świadectwo tego doświadczenia pozostawiła w swoim pierwszym zbiorze opowiadań Anatomia uśmiechu z 2009 roku.  W tym czasie zrodziła się miłość z Naidą, jej życiową partnerką. Otwarcie przyznają się do swojej orientacji seksualnej. Nie jest im z tym łatwo – takie sprawy ukrywa się w Sarajewie, podobnie jak śmierć i rany czasu wojny. W rozmowie z blogerem Stephanem Wablem wyznała: „Ludzie oczekują, że ukryjesz swoją homoseksualność. Są zszokowani jeśli tego nie robisz. […] Nie jestem Bośniaczką, Serbką ani Chorwatką. Jestem przeciw nacjonalizmowi. Wciąż jestem Jugosłowianką i socjalistką.”

Duch dawnej Jugosławii wciąż stanowi ważny punkt odniesienia dla sarajlia, czyli tych jej mieszkańców, którym leży na sercu etos obywatelski wspólnego, wielokulturowego kraju. Ich życie w dalszym ciągu ma swoje podziemia, kryjówki i linie frontu. W powojennym Sarajewie toczy się walka o odzyskanie przyszłości, zagrabionej przez ciągle żywe zmory czasu minionego. Zmieniają się jednak linie frontu i kto inny schodzi do podziemia, stygmatyzowany jako nie-swój. W miejsce wojny żywiącej się podziałami etnicznymi i wyznaniowymi, wchodzi wojna kulturowa, oscylująca wokół kwestii praw człowieka, zwłaszcza praw kobiet, tożsamości płciowej, społecznego wykluczenia, korupcji władzy czy plutokracji. Na stronach książki Nazywajcie mnie Esteban ta nowa faza walki co rusz przeziera przez ruiny i zgliszcza pozostawione po poprzedniej wojnie.

Zmierzch pokrywa patyną mosty na Miljacce. Dużo już sobie powiedzieliśmy w kafejce przy hotelu Europa. Zamierzałem się już pożegnać z trzema kobietami, dziękując w sercu Marinie za to spotkanie. Wyczułem jednak, że Lejla chce coś jeszcze dopowiedzieć: „Wybacz. Wiem, że potrzebowałam zbyt wiele czasu… Ale chcę ci powiedzieć znacznie więcej.” Głosem o nadzwyczaj delikatnym ściegu, niemal nie dotykając słowem materii, zaczęła snuć opowieść o Belli, aktorce z Sarajewa, sąsiadce. Mała dziewczynka przez lata ocierała się o jej obecność, kobiety miłującej inną. Cierpiała kiedy ktoś się z niej naśmiewał. „Bella, żebyś nie wiem ile o tym milczała, oni wiedzieli.” Niepostrzeżenie z zakamarków bohaterskiego Sarajewa zaczęła wyłaniać się zapomniana, przedwcześnie zmarła na raka osoba, o której nikt poza Lejlą nie pomyślałby jako o bohaterce. Dzięki Belli znana jej tylko z widzenia dziewczyna nabrała odwagi bycia sobą. Prowadziła z nią milczącą rozmowę, o której dowiedzą się dopiero czytelnicy jej książki. A rozmowa ta, to zapowiedź nowego Waltera walczącego o Sarajewo.

„Co mam ci teraz powiedzieć? O życiu? O mieście? Mówią, czas walki nadejdzie. Wiem, że tak będzie. Ale ciągle spotykam kogoś starszego, w kim mogę zobaczyć ciebie. Najpierw spoglądają na mnie ponuro i ostrożnie. Chciałabym ich zapytać: Gdzie rodziły się wasze miłości? Które zaułki, jakie korytarze, jakie zasłony was ukrywały? Rozumiem strach w ich oczach. I udawanie, że mnie nie widzą, że nie słyszą. I uważanie, żeby nasze ciała się nie dotknęły, kiedy się mijają. Rozumiem. Nauczyłam się języka ciszy. Wiedz, oni też są sami, a ja nie mam kogo zapytać, czy na końcu to jednak tak będzie? Bella, boję się samotności.”

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI

Warto również przeczytać...