fbpx
HOME
Agnieszka Kania

Skaza

Białe i czarne parkany ciągną się wzdłuż chodników, otaczają wytatuowane kamienice, zamykają odrapane hotele z belle époque . Ich dachy porosły mchem, okiennice zamknięto na sztaby, drzwi zabito gwoździami. Ze szpar wyłażą pomięte gazety i łachmany.

Bad Gastein to wodospad wciśnięty między kościół i jadłodajnię, spirale ścieżek i pensjonaty przypięte do skał. To także zagrzybione fasady, łatane folią rynny, połamane balustrady i potłuczone okienne szyby, za którymi cuchną zwinięte w rulon dywany, rozmokły parkiet i zbutwiała boazeria.

Na środku tego austriackiego miasteczka płaszczy się Kongresshaus, betonowy bunkier z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, przez pomyłkę chyba porzucony na deptaku. Ktoś okleił go taśmą murarską, jakby bez niej miał się rozlecieć. Wejście na taras zastawiono prętami. Przy schodach dyndają wyblakłe plakietki: Eintritt verboten! Wiatr je zrywa i włóczy po pustych placach i zaułkach. Drogę od Grand Hotelu de l’Europe do Bristolu znaczą ubłocone tabliczki: Wejście wzbronione!

A przecież Bad Gastein urosło z marzeń.

Pierwszą łaźnię pan Fritzel zarejestrował tu w 1350 roku. Płacił daniny, czyścił drewniane koryta, którymi doprowadzał wodę z gorących źródeł i postawił na reklamę. Toteż niedługo w jego basenie kąpał się książę Bawarii Stephan II. Prawie sto lat później termy zwabiły tu króla Niemiec Fryderyka III. Mijały lata, sława okolicy rosła, z roku na rok przybywało miłośników górskiego spa. Pod koniec XVIII wieku arcybiskup Salzburga Józef Franciszek de Paula Hieronim von Colloredo-Waldsee-Mels umyślił tu sobie rezydencję z osobną łaźnią, więzieniem dla zdrajców i dwiema karczmami. Chciał to wszystko wcisnąć pomiędzy skały i wodogrzmoty, ale w dolinie nie było aż tyle miejsca. Na szczęście jego świątobliwość był człowiekiem skromnym i zadowolił się pałacem kąpielowym, w którym połowę parteru zajęła łaźnia-ogród wyłożona zielonym żyłkowanym marmurem.

Arcyksiążę Austrii Franciszek Karol Habsburg miał tylko jedno marzenie. Pokazać światu następcę tronu. Sześć lat już minęło, odkąd poślubił Zofię Wittelsbachównę, a złota kołyska stała pusta. – Poszukaj, Panie, pomocy u źródeł – orzekli czcigodni doktorzy. Zimą 1829 roku wyruszył więc do wód. Na zmianę pluskał się w basenach i flirtował z kuracjuszkami. Po czym wrócił do Wiednia, zakradł się do sypialni żony i spłodził Franciszka Józefa. Świętowała cała monarchia i świętowało Wildbad Gastein (wtedy taką nosiło nazwę), budując na wyścigi: na byle skarpach, grzbietach i polanach. Chałupy z jedną izbą i przegródką zmieniano w wille, kurniki przerabiano na karczmy, w stodołach urządzano gospody. W 1846 roku drewniana Tawerna am Mittereck przeobraziła się w gigantyczny hotel Straubinger. Każdy z dwudziestu apartamentów miał swój własny pokój kąpielowy. W tamtych czasach był to nie lada luksus.

Docenił go cesarz Niemiec Wilhelm I. Aż dwadzieścia razy był w alpejskim sanatorium. Kiedy w 1888 roku umarł, miasteczko opustoszało. Zaludniły się natomiast góry. Z wiklinowymi koszykami powędrowali fryzjerzy, szewcy i druciarze, kowale, praczki i kwiaciarki, zecerzy, ludwisarze i drykierzy, doktorzy, znachorzy i hotelarze. Nawet burmistrz Karol Straubinger wyruszył na szlak. I on szukał wśród skał białej szarotki alpejskiej. Mieszkańcy kurortu nazbierali trzy tysiące unikatowych kwiatków i uwili cesarzowi wieniec na grób. Berlińczycy oniemieli.

O Wildbad Gastein zrobiło się jeszcze głośniej. Nawet cesarzowa Elżbieta nazywana Sisi odwiedziła to miejsce siedem razy (w latach 1885–1893). Każdy jej przyjazd był dla kurortu świętem. Dokąd pójdzie? Kogo spotka? Czego zapragnie? Na trzydzieste piąte urodziny zażyczyła sobie tygrysa bengalskiego. I dostała. A gdyby zechciała pawiana? – głowili się mieszkańcy zdroju. Na szczęście żądała tylko kąpieli termalnych. Za to kilka razy dziennie. Oznaczało to wyścig z czasem. Specjalny beczkowóz dzień i noc czekał w pogotowiu, by na umówiony znak gnać po wodę i dowieźć gorącą do Straubingera, Marenhausa czy Helenenburga, gdzie się akurat zatrzymała.

Hotele i domy zdrojowe rosły jeden po drugim: Moser, Austria i Astoria, Habsburgerhof, Keiserhof i Salzbugerhof, Mozart, Gruener Baum i Krone, Elisabethhof, Koenigsvilla, Bristol. I Grand Hotel de l’Europe.

Wuj Viktora Leopolda Sedlacka miał restaurację na dworcu w Linzu. Młodziak trochę mu pomagał: doglądał kucharzy i poganiał kelnerów, ale najbardziej lubił włóczyć się po Alpach. Około roku 1900 wylądował w Wildbad Gastein.

Wałęsał się miasteczku, wreszcie stanął przed willą Solitude. Widział stąd poszarpane szczyty i wodospad, wstęgę rzeki i strzeliste wieże kościołów w dolinie. Zapragnął tę posiadłość. Czy się targował?  Czy przepłacił? A może wdał się w romans z córką niemieckiego adiutanta Anną Pauliną Freifrau von Schroeter? W każdym razie kupił od niej piętrowy dom, a do tego jakieś półtora hektara ziemi.

Potem zwabił tu architekta. Matthaus Schlager dopiero co wkomponował w miasteczko Wels nad rzeką Traun neoromański kościół i zamierzał od świętych odpocząć. O kurorcie słyszał co nieco, spakował więc wełniane swetry, buty do wspinaczki i pojechał. Budził się w środku nocy i po ciemku gramolił na wierzchołki Stubner- Grau- i Ankogel. Patrzył jak słońce rozpycha się między skałami, farbuje chmury na różowo, odbiera cień kamieniom i rozdaje karmazyn. Oglądał spopielałe szczyty, rude żleby, pokryte pleśnią północne zbocza i zrudziałe stoki zwrócone na południe. Próbował wyryć w pamięci bursztyny strumyków, wypalone, płaskie grzbiety i zapiski tektoniki: przeróżne smugi, szramy i wżery. W pokoju brał szybką kąpiel i siadał do szkiców. Tygodniami coś tam poprawiał, kreślił, darł kartki i zaczynał od nowa. Wreszcie zaprosił Sedlacka, rozłożył na stole plany i zaczął opowiadać. Mówił długo i z przejęciem o reprezentacyjnym wejściu od strony Kaiserpromenade, o potrójnych drzwiach ocienionych gankiem, o balkonach na fasadzie frontowej, które będą udawać zwężający się ku górze żabot. Opowiadał o lukarnach na dachu i o iglicy na wieży zegarowej.

– Z zegarem czas płynie szybciej – zadumał się Sedlacek.

– To urwiemy mu wskazówkę – uciął architekt, zwinął plan w tutkę i pokazał kolejny rysunek. Sedlacek zdębiał. W miejscu poszarpanej skały zobaczył gmaszysko. Okna, okienka, balkony i balkoniki pięły się po ścianie jak bluszcz, od Szarej Rzeki na dziesięć pięter w górę.

– Rozwaliłeś górę?

– Wyprostowałem. Strasznie się garbiła.

– Miałeś wymyślić hotel, nie wieżowiec!

– Połowa zgubi się w skale. Będą cię odwiedzać dyplomaci, królowie i cesarze, szachowie, malarze i pisarze, tancerki, aktorki i podrywacze. Gdzie ich wszystkich upchasz?

– Ile to będzie kosztować?

– Jakieś dwa miliony koron, może trochę więcej.

– Taka prowincja. Gdyby to był Linz albo chociaż Wiedeń….

W roku 1906 budowa ruszyła.

Mieszkańcy kurortu słali do magistratu skargę za skargą: „Pan Sedlacek odpala dynamit. Niszczy nasze domy. Od wybuchów pękają szyby w okach. Sypią się tynki. Kruszą fundamenty!”. Burmistrz Karol Straubinger słuchał żalów, ale robót nie wstrzymał.

Przez nowiutki dworzec kolejowy w Bad Gastein (tak ochrzczono miasteczko w 1906 roku) przetoczyło się osiemset pięćdziesiąt osiem wagonów, każdy obciążony dziewięcioma tonami pustaków, cegieł, rur, kabli, desek i granitów, złoconych kolumn, kryształowych zwierciadeł i wanien na lwich łapach. Zwerbowano cieśli, stolarzy i murarzy, kamieniarzy, zdunów i dekarzy, malarzy, rzeźbiarzy i elektryków, krawców i tapicerów, kanalizatorów, operatorów dźwigów i speców od nowoczesnych technologii, bo w każdym pokoju miał być telefon. Wreszcie mistrz budowlany Angelo Comini ogłosił koniec robót. 29 maja 1909 roku Grand Hotel de l’Europe otworzył się dla gości.

Kogo tam nie było! Władca Arabii Saudyjskiej Ibn Saud i król Iraku Fajsal I, Wilhelm von Opel i król kolei żelaznej Edward Henry Harriman, pisarz Heinrich Mann, kompozytor Robert Stolz i powieściopisarz William Somerset Maugham. Księga gości przypominała poradnik „kto jest kim” w wielkim świecie. Do Grandu wypadało przyjechać na miesiąc, wynająć całe piętro i przegrać fortunę w kasynie. W dobrym tonie były fochy do obiadu: „Znów pstrąg w sosie holenderskim? Czy to powtórka z zeszłego sezonu?”. Albo: „Wątróbka z gęsi zbyt krucha, rosół po królewsku ma za duże oka” itd. itp. Kelnerzy wiedzieli, jak udobruchać maruderów, przewracali oczami, uśmiechali się przepraszająco i zapewniali, że swoje napiwki przeznaczą na sierociniec w Linzu.

Nadszedł rok 1938. Jeszcze 10 marca liczono na pomyślny wynik plebiscytu. Przecież dopiero co kanclerz Austrii wygłosił w Innsbrucku płomienną mowę, w której nawiązał do słów tyrolskiego bohatera: „Obywatele, godzina wybiła!”. Służący powtarzali jego słowa pokojówkom, pokojówki lokajom, a lokaje odźwiernym, portierom i kucharzom. Goście hotelowi (w 1920 roku Zygmunt Freud pisał z letniska w Bad Gastein: „Co się tyczy towarzystwa, jest mieszane: pięćdziesiąt procent Żydów, pięćdziesiąt procent Żydówek”) zebrali się w Salonie Nibelungów. Czarny fortepian milczał. Niczym tłusta mucha rozkraczył się na miękkim, czerwonym dywanie. Zdawało się, że ożyły przyklejone do ścian obrazy braci Rothaugów. Słychać było, jak Zygfryd wykuwa miecz, jak żegna księżniczkę Krymhildę i jak jego bezwładne, martwe ciało uderza o ziemię.

– Może i my należymy już do krainy mgieł? – Eleonora szybko odsunęła tę myśl od siebie.

Przecież przez otwarte okna dochodziły nawoływania „Heil Schuschnigg! Heil liberty!”. Eleganckie panie i panowie rozparli się w pluszowych fotelach przysuniętych do radia, ciężkiego, angielskiego odbiornika z podziałką, na której wypisano europejskie miasta. Słuchano wystąpienia kanclerza. Pobrzękiwały kryształowe kieliszki. Na inkrustowanych stolikach tłoczyły się filiżanki o fikuśnych uszkach i porcelanowe spodeczki z cytryną. Kuracjusze nieśpiesznie popijali herbatę i reńskie wino, przekonani, że ogromna suma pięciuset tysięcy szylingów, równowartość osiemdziesięciu tysięcy dolarów, ofiarowana przez Israelitische Kultusgemeinde na cele kampanii wspierającej plebiscyt, ocali Austrię.

11 marca nad ranem dowódca wiedeńskiej policji obudził Schuschnigga wiadomością o przegrupowaniach wojsk niemieckich na granicy.

– Są ich tysiące.

– Przyszły jakieś depesze z Londynu lub Paryża? – dopytywał kanclerz. Czekał na sprzeciw rządów Anglii i Francji. Przecież nie oddadzą jego fotela temu naziście.

Koło południa Israelische Kultusgemeinde dołożyła jeszcze trzysta tysięcy szylingów na kampanię. Na próżno. O siódmej wieczorem Wiedeń ogłosił odroczenie plebiscytu. Kilka minut później podano wiadomość o dymisji całego gabinetu z wyjątkiem sympatyzującego z nazistami ministra spraw wewnętrznych Arthura Seyss-Inquarta.

Za dziesięć ósma Schuschnigg wygłosił transmitowane przez radio orędzie do narodu. „Austriacy i Austriaczki! Dzisiejszy dzień postawił nas w obliczu sytuacji dramatycznej, decydującej o losach naszego kraju […]. Rząd Rzeszy niemieckiej przedstawił Prezydentowi ultimatum wzywające, by na urząd kanclerza wyznaczył kandydata wskazanego przez władze Rzeszy […] w przeciwnym razie […] oddziały niemieckie natychmiast przekroczą granicę. […] Ponieważ nawet w tej godzinie próby jesteśmy przeciwni przelewowi niemieckiej krwi, wydałem armii rozkaz, by w razie inwazji wojsko nie stawiało oporu i oczekiwano na decyzje, które zapadną w ciągu najbliższych godzin […]. W tej godzinie, rozstając się z narodem austriackim, powtarzam niemieckie słowa, w nadziei, że zostaną wysłuchane: Boże, chroń Austrię”.

I nagle wszystko się zmieniło, jakby ktoś przekręcił zwrotnicę. Kelner potrącił baronową, lokaj upuścił płaszcz doktora, wyskoczył na ulicę i wmieszał się w tłum z pochodniami. Tej nocy ludzki wodospad przelał się od zajazdu Leimboeck (dziś Fischerwirt) do Kaffe Wien (dziś Oberbank). Procesja falowała, napierała i wrzaskami Heil Hitler!, Sieg Heil!, Sieg Heil! i Juden raus!, Juden verrecken! zagłuszyła prawdziwy wodogrzmot. Zakrzyczała hektolitry wody spadającej z trzystu czterdziestu jeden metrów!

Mieszkanka Bad Gastein Anna Kerschraumer opowiadała: „Pogasiliśmy światła. Schowaliśmy się za zasłonami. A oni szli i pluli w nasze okna […]. Straubinger kazał mojemu mężowi zerwać plakaty Schuschnigga. Starego Lassinga [socjaldemokratycznego burmistrza kurortu w latach 1926–31] wyciągnęli z domu. Poszturchiwali i prowadzili ulicami jak przestępcę: dwóch z przodu, dwóch z tyłu”.

Następnego dnia Bad Gastein zaczęło się urządzać od nowa. Przywódca miejscowej partii faszystowskiej Arnulf Meisinger z zapałem zabrał się do czyszczenia kurortu. Jako weterynarz dzierżawił skromny lokal w banku kredytowym przy Boecksteinerstrasse. Przyjmował tylko dwie godziny dziennie od jedenastej do trzynastej, miał więc sporo wolnego czasu. Ileż to razy iskał żydowskie pieski: harty afgańskie, spaniele, szpice. Odgarniał długą sierść, namierzał pchły, zakleszczał między paznokciami i miażdżył. Maleńkie ciała skwierczały i pluły krwią. To samo zrobi teraz z Żydami. Trzeba wyłapać i zmiażdżyć to robactwo, zanim się rozpleni.

Nie musiał ich szukać. Garnitury kupowało się u Kreisky’ego, futra u Horovitza, dolary u Steiningera. Tekstylia sprowadzał z Mediolanu Isidor Rosenberg, cymes wołowy jadało się w hotelu Bristol u Maxa Kokischa. Spróchniałe kły koncertowo (oprócz dentystyki ukończył konserwatorium) wyciągał Walter Suess. Trzask prask i wymachiwał korzeniem. Nie to co Hertha Wegenbichler z placu Mozarta albo Hans Fuchs, który prowadził studio dentystyczne naprzeciwko kościoła. Szarpali, dłubali, a ząb ani drgnął.

W razie choroby wołało się doktora Wassinga. Nigdy nie odmówił. Od biedaków nie brał złamanego szylinga. To on uleczył króla Belgii Leopolda, on przegonił ospy, grypy i france, które nawiedziły Bad Gastein. Z Zygmuntem Freudem dyskutował o psychoterapii.  Z uczonym Hatschekiem – profesorem biologii na uniwersytecie w Wiedniu, włóczył się po górach, zbierał badyle, patyki i chwasty, później oglądał je pod lupą i ucierał w moździerzu. Piwnicę swojego domu zdrojowego przy promenadzie cesarza Wilhelma, zastawił słoiczkami i buteleczkami, pudełkami i puszkami, trzymał w nich proszki i pigułki, ekstrakty i balsamy, trociczki i oleje, maści, plastry i syropy. Jedna łyżeczka specyfiku potrafiła postawiać chorego na nogi. Mieszkańcy uzdrowiska go uwielbiali.

Nie przeszkodziło im to jednak wydrzeć mu posiadłość i wypędzić doktora z Bad Gastein.

W letnią noc roku 1938 rozległ się przeciągły dzwonek do drzwi. Antoni Wassing wyskoczył z łóżka; pewnie ktoś zachorował. Usłyszał łomot i trzask rozbitych szyb. Było ich sześciu, jeszcze chłopców. Rudego poznał, kiedyś wyleczył go z kokluszu. Z wrzaskiem wpadli do salonu. Ktoś bębnił w klawisze fortepianu, ktoś grzmotnął klarnetem o blat stołu. Wyrzucili książki z regałów i zerwali ze ścian grafiki. Rozsypali się po jadalni, przewrócili srebrne kandelabry podtrzymywane przez chochliki, strącili z kominka zdjęcia rodzinne, podeptali dwie żony doktora: zmarłą Karolinę i jej siostrę Paulinę (7 lutego 1943 roku zostanie zamordowana w Terezinie). Kopnęli zegar z kukułką, potrącili marmurowego aniołka, wywlekli na środek witrynę pełną porcelanowych figurek: Dawidów, faunów i sylenów, Persefon, nimf i syren.

Skierowali się do gabinetu doktora. Grzebali w biurku, zabrali srebrną papierośnicę i spięte spinaczem banknoty. Ze sterty listów wypadł złoty nożyk do otwierania kopert i zniknął w czyjejś kieszeni. Wyłamali zamek w archiwum, wertowali kartoteki pacjentów, szperali w szufladach, czytali zapiski, jakby szukali dowodów. Wypadli na korytarz, brali po kilka schodów, byle szybciej na piętro, chcieli jeszcze zajrzeć do pokojów gościnnych. Pod 17 mieszkał ten Żyd Freud i układał Poza zasadą przyjemności.

Oni czerpali oszałamiającą przyjemność z samowolnej aryzacji. Znali ten dom, nie raz przychodzili tu po leki. W głębi duszy nienawidzili doktora, tego czarownika od przepowiedni i ziół. Skąd tyle wiedział o ludziach? O ich lękach i bolączkach? To na nich się wzbogacił. To oni zapłacili za te dywany, lustra, żyrandole, kute balustrady i tapety w kwiaty, za fotele na krętych nogach, łoża, baldachimy, złocone ramy, intarsjowane gabloty i bieliźniary. Ta noc była zadośćuczynieniem. Wciekłość wzbierała w nich przez lata. Tacy jak Wassing panoszyli się w najlepszych hotelach, tańczyli fokstrota i twista, rozdawali napiwki urękawicznionymi dłońmi. Nareszcie 25 czerwca 1938 roku „Gesteiner Blatt” ogłosił, że „zabrania się Żydom przyjazdu do kurortu”.

Willę Wassing oszacowano na dwieście tysięcy reichsmarek. Ale w maju 1940 roku doktor musiał „sprzedać” swoje domostwo za osiemdziesiąt tysięcy RM. Na jego konto wpłynęło tylko siedem tysięcy RM, reszta poszła na podatki od aryzacji. Nawet tych pieniędzy nie mógł wypłacić. Bo jak wszyscy Żydzi miał zablokowane konto.

Nowi właściciele przemianowali willę na: Hotel Goldeck, czyli Złoty Zakątek. Stosowna nazwa. Rodzina Straubingerów ubiła przecież złoty interes. Pod koniec XIX wieku Karol, ówczesny burmistrz Bad Gastein, drogo sprzedał grunt. Ziemię i widok na Alpy kupił Antoni Wassing – świeżo upieczony lekarz. Marzył mu się duży dom zdrojowy. Za niedługo oddał i ziemię, i widok, i secesję w najszlachetniejszej odsłonie za półdarmo Straubingerom.

10 kwietnia 1938 roku odbył się plebiscyt. Spośród 2416 uprawnionych do głosowania mieszkańców Bad Gastein (Żydzi i więźniowie polityczni nie mogli głosować) 2385 chciało przyłączenia Austrii do Wielkiej Rzeszy. Jakieś 30 osób nie poszło głosować. Jeden człowiek był przeciw. Kurort szybko wymierzył mu karę: na ulicy miasteczka pojawił się kuśtykający, wyleniały osioł, pewnie pożyczony od jakiegoś rolnika. Przerażone zwierzę biegło przed siebie i ryczało tym żałośniej, im głośniejszy był aplauz przechodniów. Na jego szyi dyndała kartka: ICH SAGTE NEIN. Dzieciaki targały zwierzaka za uszy, poganiały kopniakami i krzyczały Dummkopf!, Dummkopf!

20 lipca 1938 do Bad Gastein przyjechał doktor Józef Goebbels. Miasteczko ubrało się w swastyki i wybiegło na ulice. Były oklaski, głośne Sieg Heil! i Heil Hitler! Srebrzysty kabriolet Mercedes-Benz 770 z silnikiem R8OHV wtoczył się pod Hotel de l’Europe. Kamerdyner usztywnił plecy i pochylił się jak wskazówka taktomierza. Goebbels – ciasno zasznurowany krawatem, garnitur w kolorze karoserii i kapelusz z czarną lamówką – zmierzył wzrokiem rozhisteryzowany tłum i rozmył się w kryształowych drzwiach Grandu. Niedługo potem wyjechał.

Za to marszałek Rzeszy Hermann Göring umiał się zachować. Latem 1940 roku wysłał do luksusowego spa dla Niemców (tak się mówiło wtedy o Bad Gastein) swoją żonę i córkę. Emmy (lat 47) i Edda (2 lata) zamieszkały w Keiserhofie. Przez miesiąc z okładem miały dla siebie całe piętro, siedemnaście pokoi. Widać nie lubiły tłoku. Na dodatek z rezydencji Carinhall pod Berlinem przywiozły zdobyczne łoża, dywany i kradzione obrazy, może nawet z Polski, gdzie Niemcy zrabowali pięćset szesnaście tysięcy dzieł sztuki.

Sam Göring także czasem wpadał do kurortu. Gruby i zwalisty paradował promenadą i błyszczał: pstrokaty mundur, diamentowa swastyka i medale jak rybie łuski – Wasza Ekscelencjo! –  zaczepiały go kwiaciarki – może bukiecik dla księżniczki Eddy? I kupował fiołki, bławatki i różyczki, stokrotki, ostróżki i goździki. Taki był z niego wymarzony tatuś.

Udał się sezon roku 1940. W Bad Gastein rezydowało tysiąc trzystu gości z Niemiec, wysokich rangą dyplomatów i ministrów, ambasadorów i prawników, a także ich ciotki, bracia i kuzyni stryjeczni. Miasteczko leżące za górami omijały bomby i serie z karabinów maszynowych. Dyrektor uzdrowiska Heinrich von Zimburg skarżył się tylko na maniery kuracjuszy: spóźniają się na koncerty, szeleszczą w teatrze i targują się z przekupkami, lubią festyny, orkiestry dęte i cały ten pop. Ale hotelarze zacierali ręce i sumowali zyski. Darmowych pracowników mieli na pęczki. Dookoła roiło się od obozów jenieckich. Belgów upychano w kuchni, Francuzi sprawdzali się jako kelnerzy, Polacy glancowali pokoje, Włosi nabłyszczali parkiety, Czesi szorowali piwnice, Serbów zagoniono do budowy mostów, a Rosjan do kopalni. Mieli dotąd fedrować, kopać i wiercić, aż natrafią na złoto. W 1557 roku z głębin Radhausbergu wydobyto aż osiemset trzydzieści kilogramów złota i dwa tysiące siedemset dwadzieścia trzy kilogramy srebra! Złotonośne żyły chyba nie wyschły. Wychudli i pryszczaci ludzie w pasiakach zapuszczali się coraz to głębiej i głębiej, przeczesywali korytarze, pieczary, jaskinie, przecierali nowe szlaki, drenowali zatkane tunele. I natknęli się na coś cenniejszego niż złoto.

Tuż po wojnie w Bad Gastein znów pojawili się Żydzi. Żadni Rockefellerowie tylko zwykła biedota: Chajat, Tabach. Perec, Bencef, Hajfec, Tiktiner. Ocaleni rozplenili się w Austrii i Straubingerze, może nawet w Grand Hotelu de l’Europe. Ale kurort ich nie chciał. Wypędził sztetle.

Tylko skąd wziąć gości? Zbrodniarze wojenni połknęli truciznę, albo zwiali do Ameryki Południowej, na bogatych Żydów też nie można było liczyć. Wtedy ktoś przypomniał sobie kopalnię.

Uczonych ściągnięto z Innsbrucka. Wsiedli do rozklekotanej kolejki i zjechali pod ziemię, jak tamci ludzie w pasiakach. Zamiast młotów i kilofów mieli fiolki, pipety i słoiczki, radary i czujniki. Przeczesywali tunele, łapali we flaszki powietrze, skrobali głazy i zbierali kamienie. Potem wrócili do swoich laboratoriów, coś tam filtrowali, odsączali, farbowali, wreszcie ogłosili, że kopalnia leczy. Goi liszaje, suszy krosty i egzemy, uśmierza bóle w kościach i luzuje napięte mięśnie.

Przybyli pierwsi pacjenci: cherlawcy, kostropaci, suchotnicy. Witano ich po królewsku. To oni zaludnią wymarłe hotele, ożywią gorące źródła, poruszą kasyna, obudzą kafeterie, wypompują stacje benzynowe i zagracą lombardy. Ci garbaci, paralitycy i kulawi będą malować, komponować, romansować, spiskować, knuć, podjudzać, węszyć i politykować. Bo polityka na wysokim szczeblu zawsze była jedną z głównych specjalizacji spa. To oni obudzą Bad Gastein.

Nie obudzili. Centrum miasteczka zagracone parkanami, Hotel Straubinger cały w krostach, grzybach i liszajach, Badeschloss hrabiego von Colloredo opustoszały, Grand Hotel de’l Europe zaryglowany, Kongresshaus i Stara Poczta też oplastrowane zakazami. Kurort, który poznał co to sława i bogactwo, straszy zbutwiałymi firanami, rozbebeszonymi kanapami i przegnitymi okiennicami. Pech czy zemsta?

Historyczne budowle Bad Gastein kupił na przełomie XX i XXI wieku Franciszek Duval. Gdzieniegdzie można usłyszeć plotki o żydowskiej rodzinie De Waal czy Duval, krucha pamięć zamazuje szczegóły. Ponoć tuż po wojnie przyczłapali do miasteczka za górami. Nie byli zamożni, z twarzami zmiętymi i żółtawymi kolebali się pomiędzy Grandem a Bristolem. Kurort ich wypędził. Nie chciał nędzy ocalonych.

Franciszek Duval był młodzieńcem, gdy skończyła się wojenna pożoga. Miał dryg do interesów, zadłużał się, nabywał i sprzedawał z zyskiem austriackie mieszkania, domy i ogrody. Bystry i wygadany szybko nabrał rozpędu, dorobił się sporego majątku i przezwiska: Król Garaży.

Gdyby komponował, pewnie umieściłby w symfonii echo żałobnej trąbki i aroganckie militarne werble, śmiech niepozornych uliczek sztetli, animusz parad wojskowych i podminowane serca ocalonych. Ale Franciszek Duval był specem od nieruchomości, pozbierał więc co cenniejsze budowle i oflagował zakazem wstępu.

AGNIESZKA KANIA

Warto również przeczytać...