fbpx
HOME
Michał Szymański

Skrawki z archiwum (I)*

Lube Simon Rotman

Czasami zostaje niewiele, prawie nic. Wiadomo tylko, jak się nazywał i że słał swoje rozpaczliwe i nieprzeniknione listy ze wschodniego Brooklynu. Szaleniec? Osoba chora? Ofiara poetyckiej pasji? W życiu Miłosza po Noblu było ich wielu, worki z listami od ekscentryków zalegały w domku ogrodnika przy Grizzly Peak. Simon był na ich tle kimś wyjątkowym. Całkowita ciemność, prawie żadnych prześwitów. Pierwsze słowa balansują na granicy zrozumienia („Poważny Akademik Pan Miłosz…”?), dalej zupełny rozpad języka, zygzaki, pętle i wiry, powykręcane litery, nieczytelne bazgroły. Pisał na tym, co miał pod ręką: biały i żółty papier w linie, kalki do maszyny, serwetki. Pisał i nie mógł przestać. Jakby od napisania listu zależał los świata. Jakby zewnętrzna siła prowadziła rękę i dyktowała niezrozumiałe proroctwa. Dojeżdżał do końca kartki i rzucał się na kolejną. Niewykluczone, że w krótkiej przerwie między jedną a drugą bazgrał dalej po stole, żeby tylko nadążyć za głosem rozsadzającym czaszkę. Litery robiły się coraz większe, do niczego niepodobne, ich pętle i łuki coraz dłuższe i bardziej zamaszyste, ruch, który je stwarzał, był wszechogarniający, podporządkowywał sobie reguły pisowni i gramatyki. Ostatnie strony listów przypominają rysunki węży, ptaków, łańcuchów górskich. Upychał plik kartek do zbyt ciasnej koperty i zaklejał taśmą klejącą. Wypisywanie adresu było czasem uspokojenia i powściągania energii. Tu litery są kształtne, linie ostrożne, staroświecka polszczyzna miesza się z angielskim: „Mail sent slavic studies section, Berkeley University, dla Pana Akademika Miłosza”.

Fragment „Katalogu rękopisów Biblioteki Narodowej. Archiwum Czesława Miłosza”, oprac. M. Szymański, Warszawa 2023

Czasami widać bardzo mało. Gdzieniegdzie wystają pojedyncze słowa, fragmenty wierszy, szczątki wersów: „Czy istnieje zawsze możliwe już / pytali ptaka na gałązce wiatru”, „Jest pociąg niewidziany / ja nie patrzę jadąc”, „Jednak rozumiem wszystkie hańby ludzkości”, „Ja jestem, ja jestem”. Niewątpliwie był. Jesienią 1982 roku wynajmował pokój u niejakiego Sendera („c/o Sender”) w domu przy 56. ulicy. Budził się rano. Robił zakupy. Płacił czynsz. Powietrze zbudowane z azotu i tlenu rozstępowało się, gdy szedł ulicą. Zamazane kartki i koperty poklejone taśmą są dowodem na jego istnienie. Ich sens spełnił się i wyczerpał w chwili pisania, w akcie, który był Simonowi do czegoś potrzebny, może utrzymywał go na powierzchni, pozwalał przetrwać kolejną noc. Dla odbiorcy nie zostało prawie nic. Nie wiem, czy Miłosz poświęcił im choćby odrobinę uwagi. Ale lubię wyobrażać sobie, że któregoś dnia rozłożył listy na biurku i pomyślał z przerażeniem, że oto leżą przed nim wnętrzności poezji, jej poskręcane jelita, płuca, nerki, narządy rodne, czarne skrzepy, tak to naprawdę wygląda, to kryje się pod gładkimi, jasnymi strofami zapisywanymi wczesnym rankiem.

MICHAŁ SZYMAŃSKI

*Fragment większej całości

Warto również przeczytać...