fbpx
HOME
Marcin Sabiniewicz

Szałamow dzisiaj

obszary, które

Oklahomę połknęłyby jak winogrono

Derek Walcott, Las Europy (tłum. St. Barańczak)

 

Markowi  Zagańczykowi

Po co czytać Szałamowa dzisiaj? Jego dzieło wydaje się nierozerwalnie związane z minioną epoką, wtopione w lód Kołymy. Odeszli ci, którzy dzielili jego doświadczenie gułagu – Herling-Grudziński, Sołżenicyn. Odszedł Brodski, autor zdania o XX wieku, które mogłoby stanowić motto Opowiadań kołymskich: „W tej tragedii nie ginie bohater – ginie chór”. A jednak ta proza, łudząco prosta, trudna w przekładzie, gdzie każde słowo jest ważne (nie na darmo Szałamow był poetą) nie przestaje niepokoić, nawiedzać snów. Stawia pytania, od których współczesność odwykła. Kwestionuje zasadność jej istnienia (być może: zasadność istnienia większości tego, co uważamy za rzeczywistość). Nie pociesza, świadczy. To – inny świat w naszym świecie. Możemy go znieść tylko dzięki temu, że artysta nieulękle wpatrywał się w niego i zamknął jego ciemność w słowach. Tylko w tym jest rodzaj pocieszenia, czy raczej miłosierdzia wobec nas ze strony Szałamowa. Proza pisana krwią, która zmieniła się w śnieg, lód, kamień, drewno – elementy, z których można zbudować dom. Dom dla prawdy.

Może to opowiadania Szałamowa oceniają nas, a nie na odwrót („Wiosenną starość śledzą oczy śniegu” – jak napisał Venclova). Pytają o punkt, w jakim się znaleźliśmy, o lekcję, jaką my, mieszkańcy dawnego bloku socjalistycznego, wyciągnęliśmy z doświadczenia totalitaryzmu. Co nowego przynieśliśmy światu po upadku komunizmu? Gdzie jest ciemna prawda, którą mieliśmy możliwość dotknąć, która żyła wśród nas? Nasze doświadczenie było uniwersalne, odnajdywali się w nim zarówno Chińczycy, jak i mieszkańcy Nowego Jorku. Czy narodziła się z niego wizja nowego braterstwa między ludźmi, innych niż dotąd związków między jednostką a państwem, innej polityki? „Z Europy Wschodniej po 1989 roku nie wyłoniła się ani jedna nowa idea” – stwierdził François Furet. Dzisiejszy stan niektórych społeczeństw w naszej części kontynentu wynika z pośpiesznego i pochopnego odrzucenia minionej epoki, wykreślenia jej ze zbiorowej pamięci. Powstałej w ten sposób pustki nie mogły wypełnić idee importowane z Zachodu, którego powojenne doświadczenia były zupełnie różne od naszych. Nie można bezkarnie okaleczać własnej tożsamości. Ta pustka wciąż rezonuje.

Kołymianin odwrotnie, zdecydowanie bronił się przed utratą pamięci: „Przeraziłem się i oblał mnie zimny pot. Przestraszyłem się ogromnej siły w człowieku, pragnienia i umiejętności zapomnienia. Zobaczyłem, że gotów jestem o wszystkim zapomnieć, wykreślić dwadzieścia lat ze swego życia. I to jakich lat! I kiedy to pojąłem, odniosłem zwycięstwo nad sobą. Wiedziałem już, że nie pozwolę mojej pamięci na zapomnienie tego, co widziałem” (Pociąg).

Szałamow pisze po śmierci swoich marzeń i planów, swoich uczuć (Kołyma – jak twierdził – odebrała mu możliwość zostania naprawdę wielkim artystą, żona rozwiodła się z nim, córka podawała w oficjalnych ankietach, że ojciec nie żyje), XIX-wiecznego humanitaryzmu (któremu wystawia gorzki rachunek), człowieczeństwa w ogólności (zwierzęta okazują się mieć nieraz więcej charakteru niż człowiek). Żebyż to jednak była jedna śmierć! Ale umieraniu na Kołymie nie ma końca, śmierć czujnie wypatruje nowych oznak upartego życia, żeby je zawłaszczyć. Nadzieja tylko niepotrzebnie przedłuża torturę, człowiek może żyć samą pogardą – czytamy. Szałamow podkreśla, że doświadczenie obozu jest wyłącznie negatywne. „To, co widziałem, tego człowiek nie powinien widzieć, nie powinien o tym wiedzieć”. Co to znaczy? Że straszna prawda jest niedostępna tym, którzy nie byli na Kołymie? Że w związku z tym my, mieszkańcy zwyczajnego świata, żyjemy w nierzeczywistości? Że sami jesteśmy nierzeczywiści? Innymi słowy, że istnieje tylko Kołyma i kto raz tam trafił, nigdy z niej nie wyjdzie? W świetle takich pytań zaproszenie do podróży, jakim jest pierwsze z kołymskich opowiadań (Szałamow porównuje w nim pisanie do pracy więźnia, który wydeptuje drogę w śniegu, żeby inni mogli po niej przejść) nabiera szczególnego wydźwięku.

Ojciec pisarza był popem, ale przychylnie nastawionym do nowego ustroju. Jego syn wcześnie został ateistą i pozostał nim do końca życia. Nigdy też nie wyrzekł się lewicowych ideałów, które w młodości uosabiał dla niego Trocki (fatalne „T” w wyroku za KRDT – „Kontrrewolucyjną działalność trockistowską” – które czyniło z takich jak on obiekt najokrutniejszych prześladowań w gułagu i pierwsze ofiary wznawianych nagonek po zakończeniu wyroku). Aresztowany w 1929 roku za rozpowszechnianie tzw. „testamentu Lenina”, zwolniony, aresztowany ponownie w 1937. Skazany na pięć lat Kołymy. „Domiar” w 1943 – 10 lat za „agitację antyradziecką”, czyli wyrażenie pochlebnej opinii o Buninie. Po wyjściu na wolność, po śmierci Stalina mógł wreszcie wrócić do Moskwy. Lata gułagu wyniszczyły go i zrujnowały mu zdrowie. Wyglądał upiornie, przewracał się na ulicy, jakby był pijany (w rzeczywistości cierpiał na chorobę Ménière’a). Pisał cierpliwie swoje opowiadania, każde jak „kolejny policzek wymierzony Stalinowi”. Stalin zrobił z milionów ludzi męczenników, skazując ich za rzekome zbrodnie polityczne. Jednak to nie on stworzył przestępców kryminalnych (błatniaków) – dał im tylko możność znęcania się w gułagu nad politycznymi. (Tym samym sprawiając, że – wraz z kolejnymi opuszczającymi łagry – język i obyczaje bandytów, ta trucizna Kołymy, rozlały się stopniowo po całym Związku Radzieckim). Błatniacy istnieli zawsze, niezależnie od Stalina.

Szałamow był ateistą, ale jednym z tych – wcale licznych w XX wieku – którzy, wskutek doświadczeń z historią, uwierzyli w diabła. „Ja się bardzo boję diabła” – wyznaje ateista Gombrowicz. „Ręka jego wśród nas swobodna, jak najswobodniejsza! Cóż oddziela błogostan spacerowicza od podziemia rozwrzeszczanego głosem udręczonych – co? Nic zupełnie, przestrzeń tylko, pusta… A jeśli tam jest ból, przekraczający nieskończenie wszystko, co możemy sobie wyobrazić?”. Właśnie temu bólowi poświęcone są najbardziej przejmujące opowiadania Szałamowa. „Łagier jest dnem życia. Przestępczy świat – to nie jest dno dna. To jest zupełnie, zupełnie coś innego, coś nieludzkiego” – pisze w opowiadaniu Ból. Tomasz Mann zauważył, że piekło nie przedostaje się do gazet, co chyba znaczy tyle, że codzienna rzeczywistość, żeby zachować swoją autonomię, musi być wolna od tego, co ją nieskończenie przekracza. Szałamow znalazł słowa, żeby opisać rzeczywistość nie-ludzką. Zwróćmy uwagę, jak powściągliwe i spokojnie o niej mówi. (Co dziwnie kontrastuje ze sposobem, z jakim porusza się dziś w literaturze dużo błahsze, delikatnie mówiąc, problemy. Ale Szałamow literatury uprawiać nie chciał). Jak w starożytnej Grecji, gdzie niedostępny poznaniu człowieka, śmiertelnie groźny bóg manifestował się w przekazanych przez wyrocznię delficką zdaniach: „Poznaj samego siebie”, „Nic w nadmiarze” itd.

„Istnieje takie banalne zdanie: Historia powtarza się dwukrotnie – pierwszy raz jako tragedia, drugi raz jako farsa. Nieprawda. Jest jeszcze trzecia projekcja tych samych zdarzeń, wariant tego samego tematu, utworzony we wklęsłym zwierciadle podziemnego świata. Temat niewyobrażalny, a jednak realny, istniejący naprawdę, żyjący obok nas. W tym wklęsłym zwierciadle uczuć i postępków widnieją jak najbardziej prawdziwe szubienice w kopalnianych «rozprawach», «honorowych sądach» błatniaków” (Ból). Gdybym miał wskazać najgłębszy, najbardziej odkrywczy fragment Opowiadań, wybrałbym właśnie ten. Ileż fantazji, nadziei i wiar dwóch minionych stuleci mogłoby się – ku swojemu przerażeniu – rozpoznać w tym wklęsłym zwierciadle! Więc po to było to wszystko, żeby błatniacy mogli wyprawiać swoje krwawe łaźnie? Zaraz potem Szałamow pisze: „Istnieją podziemia piekieł, skąd czasami ludzie wracają, nie ginąc w nich na zawsze. Ale po cóż wracają? Serca ich są napełnione wiecznym strachem, pełne grozy świata ciemności, który wcale nie jest poza grobem. Ten świat jest bardziej realny niż Homerowe niebo”.

Zauważmy, że – mimo ostatniego zdania – sytuacja Szałamowa nie jest zasadniczo różna od sytuacji mistyka. Obaj próbują znaleźć dla swoich doświadczeń słowa, których w ludzkim języku nie ma i być nie może. (Stąd u mistyków liczne paradoksy i metafory, które nie mogą zostać wyjaśnione, zaś u Szałamowa obecność tego, co niewypowiedziane, sygnalizuje aura jego prozy, o której przenikliwie pisał Herling-Grudziński). Obaj stają przed pokusą zatracenia indywiduacji, choć – z oczywistych powodów – Szałamow, inaczej niż mistyk, broni się przed nią. Obaj świadczą o nieciągłości miedzy tym, co immanentne, a tym, co przygodne. Autonomia doświadczanej zmysłami rzeczywistości zostaje zakwestionowana (albo przynajmniej poważnie ograniczona). W obozie nic nie jest tym, czym się na pozór wydaje. Czas, podstawowa rzeczywistość, jakiej doświadczamy, przestaje odgrywać znaczącą rolę. (Historia powtarza się trzy razy, mówi Szałamow, i ten trzeci raz – obawiamy się – nigdy się nie kończy). Język to (niedoskonały) środek wyrazu, nigdy cel sam w sobie. Szałamow wychował się na eksperymentalnej rosyjskiej literaturze lat dwudziestych, ale jej odkrycia były dla niego tylko punktem wyjścia.

Zwykło się mówić o wielkich pisarzach, że cali są w swoim dziele. Otóż w przypadku Szałamowa jest, moim zdaniem, inaczej. Cały jest zarówno na moskiewskiej ulicy, kiedy przewraca się, trawiony chorobą, z płonącym wzrokiem, znany w Rosji tylko bardzo nielicznym, nie szukający sławy (publikacja utworów, jak zaznaczył w liście do Pasternaka, to rzecz ważna, ale nie najważniejsza), jak i w Opowiadaniach kołymskich. Podział na życie i sztukę, często świadczący o wybujałych ambicjach i braku głębokich zainteresowań poznawczych, nie ma tu zastosowania. Jedynym odpowiednikiem „świętego z Kołymy” – mimo wszelkich różnic dzielących ich światy – mógłby być – jeżeli chodzi o przykładność życia i rangę artystyczną – George Herbert.

Wśród wielu złych miejsc na Kołymie były i bardzo złe – w niektórych kopalniach osadzeni składali się w większości z błatniaków. (Były i jeszcze gorsze – wiemy o wyspach, na które trafiali najbardziej zatwardziali „królowie” bandytów – piekło zdaje się nie mieć dna). Polityczny „frajer” miał nikłe szanse, żeby tam przeżyć, jeśli nie wysługiwał się kryminalnym albo obozowej zwierzchności. To pierwsze polegało często na „ciskaniu romansów”, opowiadaniu bandytom do snu dzieł klasycznej literatury przygodowej, w rodzaju Hrabiego Monte Christo. Tak, w piekle ceni się literaturę. Recytuje się też poezję – największą popularnością wśród błatniaków cieszył się Jesienin. „Miał w sobie kroplę krwi żulika” – mówili o nim. Trudno obarczać Jesienina winą za to, że z całej jego twórczości wydobyto jeden wątek, „karczemnej Moskwy”. Z drugiej strony – ten wątek tam jest, jest apologia losu bandyty, brutalność wobec kobiet, tani sentymentalizm – wszystko, co zjednywało mu podziw przestępców. Jesienin karykaturalny, ale przecież nie zupełnie niepodobny do oryginału. Może dlatego Szałamow tak nicował słowa, był z nimi ostrożny. Nie wiemy, jak nas będą czytać, co w nas znajdą w którymś z piekieł.

Błatniacy nie są zatem ludźmi. Czy urodzili się już tacy, czy też stopniowo stracili swoje człowieczeństwo? Szałamow nie wyjaśnia tej kwestii. Do bezradności wobec niej przyznaje się również chrześcijanin Sołżenicyn, który postrzega błatniaków tak, jak Szałamow. W każdym razie bezpowrotnie znaleźli się poza obrębem człowieczeństwa (i zbawienia – dodaje Sołżenicyn). Ich status ontologiczny jest więc taki, jak orków u Tolkiena (oczywiście orków z rozważań pisarza, zwłaszcza tych zapisanych w ostatnich latach jego życia, nie istot z filmów opartych na jego powieściach). „Człowiek – i to jest pewne – z natury nie jest w stanie pojąć zła” (Gombrowicz).

Dzisiaj, kiedy dotknięcie czystego zła jest nam oszczędzane (mówię o Zachodzie – cywilna ludność Afganistanu czy Ujgurzy w Chinach doświadczają go z całą siłą), język znów ubrał się w ideologiczne słownictwo, a ci, którzy się nim posługują wierzą, że za hasłami kryje się realność. Że słowa mają tę samą treść niezależnie od tego, kto i w jakim celu ich używa. Paradoksalnie są to często ci sami ludzie, od których słyszymy, że poezja nie może być poważna, musi być żartem, grą, błazeństwem, bo między słowem a rzeczą istnieje nieprzekraczalna przepaść. Cały wysiłek Szałamowa i jemu podobnych polegał na próbie przekroczenia tej przepaści (która nie jest tak wielka, jak nam próbują wmówić). Nie znajdziemy u niego ideologii. Są ocalone resztki słów pozostałe po zderzeniu jednostki z wszechpotężnym, ugruntowanym ideologicznie państwem. Jak już wiemy, Szałamow do końca nie wyrzekł się wiary w rewolucję. Wolno jednak go czytać niezależnie od jego poglądów i dosłuchać się w słowach jednego z bohaterów Opowiadań tej samej myśli, która przyświecała Kołakowskiemu, kiedy kończył pierwszy tom Głównych nurtów marksizmu („Tak to Prometeusz budzi się ze snu o potędze jako Kafkowski Grzegorz Samsa”): „A ja – głos jego był spokojny, mówił bez pośpiechu – chciałbym być samym kadłubem. Kadłubem człowieka, rozumiecie, bez rąk i nóg. Wtedy znalazłbym w sobie siłę, by im napluć w twarz za wszystko, co z nami robią” (Słowo nad trumną).

Nic w obozie nie jest takie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Chęć życia prowadzi do śmierci – własnej, duchowej, i innych, których trzeba bić, pozbawiać jedzenia, żeby się samemu ratować. Najlepsi, najodważniejsi (tchórzostwo uważał Szałamow za najgorszą z wad) rozumieją to szybko i wyciągają wnioski – major Pugaczow po kilku dniach pobytu w gułagu orientuje się, że niedługo on i jego ludzie będą zbyt wycieńczeni, żeby zdobyć się na jakikolwiek opór i opracowuje plan heroicznej ucieczki (Ostatni bój majora Pugaczowa). Ginie, ale zupełnie inaczej niż ci, którzy nie odważyli się na ratowanie swojej duszy. Ciało staje się wrogiem człowieka (w tym punkcie Szałamow i Sołżenicyn znów są ze sobą zgodni) – za jego pomocą można go upodlić, zmusić do najgorszych rzeczy. Trzeba się z nim pożegnać po trafieniu do obozu, pożegnać ze wszystkim, co do tej pory było życiem (czy też było za życie uważane). Niczego, oprócz łyżki do zupy, nie warto ze sobą zabierać do piekła, żadnych ubrań, jedzenia, bo i tak rozkradną. Pojęcia tracą dotychczasowy sens – bohater jednego z opowiadań nie dziękuje maszynistce, która usunęła z jego wyroku „T” (oznaczające działalność trockistowską), kiedy wychodził na wolność. „Wdzięczność – to nieodpowiednie słowo” (Lida). Gęsta mgła i milczenie spowijają ten świat, tworzony jakby ostatkiem sił.

A przecież tych sił wystarcza. W opowiadaniu Kurs pada zdumiewające zdanie „Zniweczona, pokruszona na drobne cząstki miłość własna otrzymywała niezbędne spoiwo, cement, za pomocą którego można było odtworzyć to, co rozbite” (w innym opowiadaniu Szałamow nazwie ten proces „Wskrzeszeniem modrzewia”). Były trockista dostaje szansę wyrwania się z piekła codziennego bicia, karcerów, pracy ponad siły – dostaje się na zorganizowany przez władze obozowe kurs i zostaje felczerem. „Należało przygotować się nie do śmierci, lecz do życia. I nie zdawałem sobie sprawy, że jest to trudniejsze” – zanotuje. O czym tu mowa, o jakim życiu? Przecież nie o uzyskaniu lepszej pozycji w obozie, gwarantującej względne bezpieczeństwo – Szałamow zawsze był dumny, że nigdy nie był tzw. prydurkiem, więźniem funkcyjnym. Że „nie oddał duszy” Kołymie. Po swojemu, tzn. bardzo dyskretnie, ale wyraźnie, wskazuje na możliwość innego życia niż to dostępne naszemu codziennemu przeżywaniu. Nazywa je „żywym życiem”. Znów słyszymy w tej nazwie bezradność mistyków próbujących wyrazić słowami byt wykraczający poza ludzkie pojęcie – bo nie mylimy się chyba bardzo sądząc, że choć mowa o procesie odrodzenia, to przybiera ono postać czegoś, czego nie można przewidzieć, wypracować, wymyśleć. Czegoś gwałtownego i będącego śmiertelnym wyzwaniem dla rozumu zajętego wyłącznie swoimi sprawami, negującego możliwość istnienia innej rzeczywistości niż ludzka.

Szałamow nie daje nam recepty, jak osiągnąć „żywe życie” ani jak je podtrzymywać. Mogłoby się to wydawać oczywiste, ale wcale oczywiste nie jest. Całe szkoły myślenia tym się właśnie zajmowały i zajmują, obiecując swoim adeptom rozstrzygnięcie dręczącego problemu przygodności ludzkiego istnienia raz i na zawsze – co mogłoby się udać tylko przez redukcję wymiaru pozaludzkiego do czysto ludzkiego. (A czy na przykład rozwój nowoczesnej nauki nie był spowodowany w znacznej mierze chęcią uniknięcia pozbawionego jakiejkolwiek gwarancji oczekiwania na cud i zastąpienia życia siłą?). Zgoda Szałamowa na życie wśród tajemnic, na noszenie Kołymy w sobie po wyjściu z łagru nabierają w tym kontekście szczególnego wymiaru. Pozwalał, żeby odwiedzali go przedziwni goście, przeżywał historię zdarzającą się po raz trzeci w świecie błatniaków. Człowiek ukazywał mu się w całej swojej rozpiętości, zdolny zarówno do najgorszych zbrodni, jak i poświęceń. „Fotografia kryła się pośród ikon i sama była ikoną. Czasami Szełgunow budził się pośród nocy i nie zapalając światła, po omacku, szukał fotografii Maryny. Odmrożone w łagrze palce nie potrafiły odróżnić ikony od fotografii, drzewa od kartonu” (Ból). Odmrożone palce Szałamowa też nie potrafiły tego odróżnić i dlatego przyniosły nam znaki „żywego życia”.

MARCIN SABINIEWICZ

Warto również przeczytać...