fbpx
HOME
ks. Jan Sochoń

Uzdrawiający paradoks życia

 

Więc Bóg jest Boga nie ma proszę następne pytanie

czy więcej wolno jeśli nie istnieje

jeden problem mniej złudzeń czy pretensji mniej

nigdy nikt Go nie widział ani też nie słyszał

przeszło dwa tysiąclecia chrześcijańskiej wiary

jedno jest pewne rzadko się uśmiecha

tylko po co wypuszcza na nas tyle zła

ale czasem przynajmniej miejmy tę nadzieję

pokazuje niebieski gest Kozakiewicza

faryzeuszom świętoszkom tartuffom

takim co się próbują zbytnio poufalić

modlić się politycznie do cesarskiej władzy

złotego cielca czy innych bałwanów

stworzył jednak dla ludzi Jana Sebastiana

Leonardo Wiliama i Jana-Baptystę

Amadeusza Michała Anioła

oraz Fiodora Adama i Lwa

Dantego Alighieri co wrócił z zaświatów

plus jeszcze setki równych wyżej wymienionym

wśród nich naszego półkrwi Fryderyka

dla mnie to są dowody że Pan Bóg istnieje

mecenas sztuki sam Wielki Artysta

uwierzmy że wymyśli coś na tamtym świecie

w najgorszym razie wieczny odpoczynek

TOMASZ ŁUBIEŃSKI

(Więc Bóg jest Boga nie ma z tomu Ulica Mazowiecka)

 

Niezbyt dawno jechałem taksówką i w pewnej chwili kierowca zapytał mnie: „Proszę księdza, jakie jest najważniejsze słowo ludzkiego języka?”. Trochę pytaniem zaskoczony, odpowiedziałem jednak bez wahania: „miłość”. Kierowca natychmiast uśmiechnął się, i to z widoczną radością. Proszę sobie wyobrazić, dodał, że większość osób, które o to pytałem, odpowiadała podobnie jak ksiądz. To zachwycające, stwierdził, doprawdy zachwycające. Tomasz Łubieński miał wyraźnie zbieżne zapatrywania. Przeżył bowiem w swoim życiu jedną z najmocniejszych prawd, tę mianowicie, że w miłości zawierają się wszystkie barwy istnienia, od wysoce ekstatycznych uniesień, aż po cierpienie i śmierć. Ale wiedział też, że nawet najbardziej zakochane oczy kryją w sobie coś jeszcze poza miłością, jakieś powiedziałbym cienie grzechu pierworodnego. Pojawiają się one w chwilach, kiedy nie potrafimy bezinteresownie otworzyć się na kogoś drugiego, bez pomijania ważności własnej osoby.

Niemniej jednak warto czynić wszystko co osiągalne, żeby nie ulegać takiej pokusie. Tomasz na pewno tego nie czynił, ponieważ zbytnio cenił autentyzm w ludzkim postępowaniu i samo poszukiwanie prawdy, zgodnie z poetycką intuicją Miłosza: „Kiedy księżyc i spacerują kobiety w kwiaciastych sukniach / Zdumiewają mnie ich oczy, rzęsy i całe urządzenie świata. / Wydaje mi się, że z tak wielkiej wzajemnej skłonności / Mogłaby wreszcie wyniknąć prawda ostateczna”. Pamiętając o tej „dialektyce miłości” i uświadamiając sobie panoramę egzystencjalną przez lata budowaną i doznawaną przez Tomasza, od razu spostrzegłem, że jej filarem był proces rozciągający się pomiędzy aktywnością a udręką.

Jak ten stan należy pojmować? Przywołajmy najpierw samego Jezusa. Przez kilka lat był niebywale aktywny: wygłaszał wiele mów, toczył batalie z faryzeuszami, leczył chorych na ciele i na duchu, wciąż w nasłuchiwaniu, otoczony wielkimi tłumami, w stałej wędrówce duszpasterskiej. Lecz nagle wszystko się zmieniło. Oto w Ogrodzie Getsemani padł na ziemię i modlił się, wbrew żydowskiemu zwyczajowi nakazującemu, żeby oddawać chwałę Bogu stojąc. Niemniej jednak Jezus w uniżeniu wołał o oddalenie kielicha-losu, który został Mu przydzielony, aż do wystąpienia krwawego potu. Zaraz potem został wydany tym, którzy nie znosili Jego i Jego słów. Od tej chwili nie podejmował już żadnej inicjatywy, jakby zastygł w bezradności. Dlaczego? Bo najgłębszy sekret własnego życia, tak zwany sekret mesjański, związał z misją, jaką przyjął, godząc się na to, co czynili Mu inni. Przyjął tedy aresztowanie, wyszydzenie, straszliwe ubiczowanie, by w rezultacie skonać w hańbie krzyża.

Dopóki więc nie zrozumiemy, że wszechmoc Boga jest wszechmocą rezygnacji z siebie, dopóki we własnej codzienności nie poznamy, że potrzeba o wiele większej miłości, aby się usunąć w cień, niż aby narzucać siebie – nie przybliżymy się ani na krok do tajemnicy Jezusowej Kalwarii. Jako że Krzyż to znak miłości do końca, odkrywający prawdziwą naturę Bożej Wszechmocy, która jest jedynie wszechpotęgą miłości. Baranek prowadzony na rzeź, wołał prorok Jeremiasz, wiedzie ku tajemnicy Boga oplutego i znieważonego, dźwigającego nasze ziemskie słabości, pychę i częsty bunt, dzięki czemu życie nabiera najgłębszego sensu, a drzewo krzyża staje się drzewem ocalenia.

Toteż my również – każdy w odmienny sposób – musimy przejść od aktywności do „pasji”, od sprawowania kontroli nad sobą, do bycia zależnym, po prostu: od życia do umierania. I chociaż ten zwrot wydaje się bolesny i prawie niewykonalny, w nim kryje się prawdziwe owocowanie. Tomasz takiego zwrotu doświadczył i przyjął go. Lata jego działania były na ogół czasami sukcesów i najróżniejszych dokonań. Wspomnę o przygodzie z końca lat 70. ubiegłego wieku, kiedy współtworzył z kolegami „Res Publikę”, pismo, które ówcześnie stanowiło miernik intelektualnej jakości.

A przedtem? Nieśmiały debiut poetycki w paryskiej „Kulturze”, pierwsze sztuki dramatyczne, wystawiane tu i tam na teatralnych scenach, zbiory opowiadań, powieści, słuchowisk radiowych, publicystyki literackiej i esejów przenikniętych polską historią i dręczącą, wręcz dramatyczną kwestią: jak powinniśmy się byli wybijać na niepodległość? Syn Tomasza Łubieńskiego Stanisław zwrócił moją uwagę na to, że jego tata miał ginący dar mówienia rzeczy niepopularnych i trudnych, wynikających ze szczerego namysłu. Starał się niczego nie kopiować, unikał taniego kunktatorstwa, żywił szczery szacunek dla rozmówców.

A jakże, kochał Polskę, w stylu wielkich romantyków, kochał jej dzieje, język, a więc to, co stanowi rdzeń polskiej tożsamości, choć bez przerwy wychylał się ku światu, jako obywatel tego świata. Trzeba nazwać go patriotą wszelkiego rodzaju gór, wzniesień, falistych krajobrazów i oczywiście ludzi gór. Do tego jeszcze kierowanie „Nowymi Książkami”, niemal adoracyjne uwielbienie teatru, muzyki, także światowej literatury, zwłaszcza tej spod znaku Dantego. Nie mogę tu pominąć również nart, tenisa, piłki nożnej. Pamiętam, jak co jakiś czas dzwonił do mnie z prośbą o podanie siglum biblijnego, potrzebnego bodaj do książki o Molierze. Wtedy zapędzaliśmy się w twarde rozmowy o Kościele, starając się przy tym nie przekraczać etosu szlachetnej ironii, przekory czy różnicy zdań. I na sam kres bycia na tej ziemi: autobiografia oraz zbiór poezji Ulica Mazowiecka. W taki oto sposób zamknął się jego życiowy cykl: od poezji do poezji, którą pojmował jako przeniknięty żywiołem piękna i dobra sposób bycia.

Z tego co napisałem, jasno wynika, że urok i wielkość czyjegoś życia poznajemy po tym: w ilu ludziach my mieszkamy i ilu ludzi mieszka w nas. Czyli potrzebujemy zakorzenienia w dobrych człowieczych czynach i dziełach. Toteż przez dom Tomasza przewijało się mnóstwo osób, panował, jak to określiła Anna Piwkowska, ciągły ruch niczym na Marszałkowskiej, a w tle zawsze muzyka z radia Chopin. Lecz nadszedł ostatni etap i trzeba było zapytać: co sięga dalej niż sukces i produktywność? Dalej sięga owocowanie, a przychodzi ono z boleścią na podobieństwo ziemi, która tylko wtedy wydaje plony, kiedy zaora ją pług. Taki właśnie pług choroby przeniknął ciało Tomasza, powodując utratę sprawność w rękach i nogach. Nie mógł chodzić ani pisać, co oznaczało ograniczenie komunikacji ze światem do pojedynczych słów, równoważników zdań. Niestety, nie były to ćwiczenia poetyckie ani nawet próba doskonalenia formy wypowiedzi, raczej codzienna walka o każdy łyk powietrza, strzęp rozmowy, błysk muzycznego pasażu czy gest bliskości. Niełatwo przyjąć, że taka droga wiedzie ku wiecznej radości. Pomimo to my, chrześcijanie, umieszczamy w swoich wnętrzach i umysłach owo niebywałe wydarzenie: Pasja jest Bożym sposobem w jaki zechciał On zbawić własne stworzenia. Mógł zapewne postąpić inaczej, ale nie zrobił tego, wybrał zbawcze ogołocenie, kenozę. Być może również ze względu na nas, żebyśmy mieli siłę na podjęcie własnego szlaku od aktywności do niemocy, od zastanawiania się, ile jeszcze możemy osiągnąć, do uczynienia swego życia darem dla innych.

Bez wiary w odkupieńczą moc Krzyża niniejsze rozważania mogą brzmieć dosyć sarkastycznie. Lecz przyjmując Jezusa, którego miłość doprowadziła do zmartwychwstania, zmieniamy ten sarkazm i sprzeczność w najbardziej uzdrawiający paradoks życia, który w osobie Chrystusa kładzie fundament naszego życia w niebie, wraz z całym kosmosem, wszak po śmierci nie jesteśmy wyłącznie zwłokami. Nie zostaniemy wchłonięci w jakiś kosmiczny wir ani unicestwieni, lecz przeniesieni na stronę zbawienia. Świat będzie taki, jaki wyszedł z ręki Stwórcy, przejrzysty i absolutnie doskonały. Czułość, intymność, nasze poszukiwania, błądzenia i radości, – dosłownie wszystko, co nie wypływało z egoizmu, będzie zachowane na zawsze. Przez „moment śmierci”, podkreślam raz jeszcze, będzie przeprowadzone całe nasze człowieczeństwo, gdyż Bóg miłuje ludzkie ciało, pełne mozołu, bezustannej tęsknoty pielgrzymowania, które pozostawiło wiele śladów w świecie, i dlatego świat stał się naszym światem; ciało, które syciło się obfitością wrażeń, raniło się chropowatością ziemi i pokrywało bliznami, a które mimo to w pogoni za czułością zwracało się ciągle ku Niemu.

Naturalnie, w tej sprawie jesteśmy skazani na korzystanie z obrazowania metaforycznego, szerzej poetyckiego oraz na moc nadziei. Nie dość tedy powtarzać, że pewność wiary nie wyklucza niepewności, w jakiej jesteśmy pogrążeni, co do natury samego życia po śmierci. Zawierzyliśmy Bogu i ufamy, że On otwiera przed nami niewyobrażalne perspektywy. W takim razie pamięć o zmarłych wcale nie oznacza potrzeby nieustannego opowiadania przyjaciołom o ich życiu, umieszczania zdjęć na biurku czy nawet ustawicznego o nich myślenia. Jest natomiast duchową zachętą, żeby włączać zmarłych w przyszłą pracę zbawienia, pozwalać, żeby rozpraszali w nas narastające ciemności i prowadzili bliżej do światła. Godząc się na odejście Tomasza Łubieńskiego musimy wiedzieć, że wcale żeśmy go ostatecznie nie stracili, lecz stał się on bliższy naszym sercom niż to było dotychczas. Rzeczywistości wszakże zaznać możemy tylko poprzez ducha, napisał w Godzinie owoców Béla Hamvas, co oznacza, że kurtyna życia wcale się nie zapadła, tylko odsłoniła swą boską głębię.

Warszawa, 25 marca 2024

ks. JAN SOCHOŃ

Warto również przeczytać...