fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Wierzba śniada, Aleksander Pławski, Józef Jundziłł

Kilka lat temu, w czasie dużej roboty botanicznej, najbardziej pochłaniało mnie, niezbędne podczas tej pracy, ale i dające radość, wgryzanie się w historie i znaczenia nazw drzew i krzewów, zarówno określeń naukowych, czyli łacińskich, jak i polskich. Przykładem Salix livida, wierzba, od czasów przedwojennych, od ukazania się w 1924 pierwszego nowoczesnego podręcznika-klucza do wszystkich polskich roślin, czyli Roślin polskich, niezmiennie zwana u nas – wierzbą śniadą. Twórcy tej książki, całkiem młodzi lwowscy botanicy, Stanisław Kulczyński, Bogumił Pawłowski i Władysław Szafer, skupiali się na zasadniczym celu – chcieli dać nowoczesny, syntetyczny obraz roślin krajowych i klucze, które pozwalałby te rośliny sprawnie rozpoznawać; kwestie nazw zostawili na boku, w to się nie zagłębiali.

Skąd i dlaczego ta „śniadość” w odniesieniu do wierzby, która w żadnej mierze, w żadnej swojej części – gałązkach, liściach czy owocach, na pewno nie jest „śniada”, w każdym razie we współczesnym rozumieniu tego określenia? W oczy rzuca się raczej, gdy spojrzeć na jej liście, zwłaszcza od spodu, że jest sinozielona, blada, jakby poszarzała (trzeba ją nazwać po prostu – wierzbą sinolistną). Ale lwowiacy zajrzeli z pewnością do słowników botanicznych – Antoniego Andrzejowskiego Nauki wyrazów botanicznych z 1825, i Aleksandra Pławskiego Słownika wyrazów botanicznych, wydanego pięć lat później, i przeczytali, u pierwszego: „lividus – śniady: siny, białawy wpadający w brudnoszary, lub do ołowiu podobny. Römer tłumaczy bleygrau, czyli kolor plamy na ciele po stłuczeniu”, a u drugiego – „lividus – śniady: kolor ciemnoszary w fioletowy przechodzący”.

Nieporozumienie wzięło się stąd, że nasze „śniady” zmieniało z czasem znaczenie, co w natłoku prac przeoczyli, czy ambiwalencji sensu tego słowa nie docenili – twórcy Roślin polskich. U Lindego przeważa w przytoczeniach znaczenie brudnobrunatny, smagławy, ale pojawiają się i „hiacynty śniade”, ukazujące dawny sens słowa; w Słowniku wileńskim, w połowie XIX w., jest tylko „ciemnobrunatny, smagławy”, ale w szóstym tomie Słownika warszawskiego – akurat z czasów, gdy trzej lwowiacy opracowywali Rośliny polskie – znajdujemy odniesienia do obu znaczeń. Tak to się wahało, ale współcześnie „śniady” odbieramy już wyłącznie jako określenie, na przykład, zdrowej, smagłej, dobrze opalonej skóry.

Korzystałem w tej mojej dużej robocie ze wszystkich naszych dawnych słowników botanicznych, zwłaszcza dwóch, o których wspomniałem; z nich bliższa jest mi książka Pławskiego (w późniejszych latach prawnik w Petersburgu, jeden z kodyfikatorów praw Cesarstwa), bo swego czasu do moich rąk trafił egzemplarz szczególny, interfoliowany, z wszytymi kartami, które niosą uzupełnienia i uwagi naniesione ręką profesora wileńskiego uniwersytetu, Józefa Jundziłła, którego wykładów botaniki słuchał przed zamknięciem uczelni – właśnie Pławski. Sama książka, dzieło dwudziestotrzylatka, powstała z inspiracji Jundziłła, nie jest pracą oryginalną – ledwo poczatkujący botanik nie byłby w stanie takiego słownika zestawić. Jest to tłumaczenie, po części adaptacja, niemieckiego słownika, wydanego kilka lat wcześniej w Zurichu, pióra Johannesa Jacoba Römera (Józef Zawadzki w uniwersyteckiej oficynie drukował już w 1825 Słownik wyrazów chemicznych, autorstwa Ignacego Fonberga, jeszcze młodszego, bo podówczas dwudziestojednolatka, później wybitnego chemika w Kijowie).

Profesor Józef Jundziłł, jak i tylu innych, znalazł się w próżni, gdy w maju 1832 zlikwidowano w Wilnie uniwersytet (wykładał tam przez dziesięć lat, uczył botaniki i mineralogii) i posypało się wszystko, czym – i z czego – dotychczas żył. Przez wiele lat pomieszkiwał z rodziną to tu, to tam, po majątkach na Wileńszczyźnie, co skrupulatnie zestawił swego czasu Piotr Köhler z Krakowa, i to wyłącznie na podstawie etykiet zielnikowych (poza zielnikami Jundziłł nie zostawił nam żadnych śladów istnienia), bo też Jundziłł wszędzie, gdzie bywał, botanizował. Zbierał rośliny w Wincentowie, Punżankach, Podborzu, Sobolewszczyźnie, Bójkach, Teodoryszkach, Ponarach, Bystrzycy i cały czas, także wówczas, gdy na ostatnie dwadzieścia lat życia osiadł w Wilnie, robił notatki na kartach książek autorstwa różnych botaników, a i swoich własnych, które specjalnie w tym celu kazał interfoliować. Snuł płonne marzenia, że uda mu się wydać nową edycję swej Flory Litwy i tak, gromadząc do niej notatki, ratował się przed nicością, jaką niosła międzypowstaniowa rzeczywistość.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek