Kilka lat temu, w czasie dużej roboty botanicznej, najbardziej pochłaniało mnie, niezbędne podczas tej pracy, ale i dające radość, wgryzanie się w historie i znaczenia nazw drzew i krzewów, zarówno określeń naukowych, czyli łacińskich, jak i polskich. Przykładem Salix livida, wierzba, od czasów przedwojennych, od ukazania się w 1924 pierwszego nowoczesnego podręcznika-klucza do wszystkich polskich roślin, czyli Roślin polskich, niezmiennie zwana u nas – wierzbą śniadą. Twórcy tej książki, całkiem młodzi lwowscy botanicy, Stanisław Kulczyński, Bogumił Pawłowski i Władysław Szafer, skupiali się na zasadniczym celu – chcieli dać nowoczesny, syntetyczny obraz roślin krajowych i klucze, które pozwalałby te rośliny sprawnie rozpoznawać; kwestie nazw zostawili na boku, w to się nie zagłębiali.
Skąd i dlaczego ta „śniadość” w odniesieniu do wierzby, która w żadnej mierze, w żadnej swojej części – gałązkach, liściach czy owocach, na pewno nie jest „śniada”, w każdym razie we współczesnym rozumieniu tego określenia? W oczy rzuca się raczej, gdy spojrzeć na jej liście, zwłaszcza od spodu, że jest sinozielona, blada, jakby poszarzała (trzeba ją nazwać po prostu – wierzbą sinolistną). Ale lwowiacy zajrzeli z pewnością do słowników botanicznych – Antoniego Andrzejowskiego Nauki wyrazów botanicznych z 1825, i Aleksandra Pławskiego Słownika wyrazów botanicznych, wydanego pięć lat później, i przeczytali, u pierwszego: „lividus – śniady: siny, białawy wpadający w brudnoszary, lub do ołowiu podobny. Römer tłumaczy bleygrau, czyli kolor plamy na ciele po stłuczeniu”, a u drugiego – „lividus – śniady: kolor ciemnoszary w fioletowy przechodzący”.
Nieporozumienie wzięło się stąd, że nasze „śniady” zmieniało z czasem znaczenie, co w natłoku prac przeoczyli, czy ambiwalencji sensu tego słowa nie docenili – twórcy Roślin polskich. U Lindego przeważa w przytoczeniach znaczenie brudnobrunatny, smagławy, ale pojawiają się i „hiacynty śniade”, ukazujące dawny sens słowa; w Słowniku wileńskim, w połowie XIX w., jest tylko „ciemnobrunatny, smagławy”, ale w szóstym tomie Słownika warszawskiego – akurat z czasów, gdy trzej lwowiacy opracowywali Rośliny polskie – znajdujemy odniesienia do obu znaczeń. Tak to się wahało, ale współcześnie „śniady” odbieramy już wyłącznie jako określenie, na przykład, zdrowej, smagłej, dobrze opalonej skóry.
Korzystałem w tej mojej dużej robocie ze wszystkich naszych dawnych słowników botanicznych, zwłaszcza dwóch, o których wspomniałem; z nich bliższa jest mi książka Pławskiego (w późniejszych latach prawnik w Petersburgu, jeden z kodyfikatorów praw Cesarstwa), bo swego czasu do moich rąk trafił egzemplarz szczególny, interfoliowany, z wszytymi kartami, które niosą uzupełnienia i uwagi naniesione ręką profesora wileńskiego uniwersytetu, Józefa Jundziłła, którego wykładów botaniki słuchał przed zamknięciem uczelni – właśnie Pławski. Sama książka, dzieło dwudziestotrzylatka, powstała z inspiracji Jundziłła, nie jest pracą oryginalną – ledwo poczatkujący botanik nie byłby w stanie takiego słownika zestawić. Jest to tłumaczenie, po części adaptacja, niemieckiego słownika, wydanego kilka lat wcześniej w Zurichu, pióra Johannesa Jacoba Römera (Józef Zawadzki w uniwersyteckiej oficynie drukował już w 1825 Słownik wyrazów chemicznych, autorstwa Ignacego Fonberga, jeszcze młodszego, bo podówczas dwudziestojednolatka, później wybitnego chemika w Kijowie).
Profesor Józef Jundziłł, jak i tylu innych, znalazł się w próżni, gdy w maju 1832 zlikwidowano w Wilnie uniwersytet (wykładał tam przez dziesięć lat, uczył botaniki i mineralogii) i posypało się wszystko, czym – i z czego – dotychczas żył. Przez wiele lat pomieszkiwał z rodziną to tu, to tam, po majątkach na Wileńszczyźnie, co skrupulatnie zestawił swego czasu Piotr Köhler z Krakowa, i to wyłącznie na podstawie etykiet zielnikowych (poza zielnikami Jundziłł nie zostawił nam żadnych śladów istnienia), bo też Jundziłł wszędzie, gdzie bywał, botanizował. Zbierał rośliny w Wincentowie, Punżankach, Podborzu, Sobolewszczyźnie, Bójkach, Teodoryszkach, Ponarach, Bystrzycy i cały czas, także wówczas, gdy na ostatnie dwadzieścia lat życia osiadł w Wilnie, robił notatki na kartach książek autorstwa różnych botaników, a i swoich własnych, które specjalnie w tym celu kazał interfoliować. Snuł płonne marzenia, że uda mu się wydać nową edycję swej Flory Litwy i tak, gromadząc do niej notatki, ratował się przed nicością, jaką niosła międzypowstaniowa rzeczywistość.
JAKUB DOLATOWSKI