fbpx
HOME
Krzysztof A. Worobiec

Z oberży: Wariacki pomysł

Na początku wyjaśnię, jak trafiliśmy do ukrytej w Puszczy Piskiej wioski, liczącej zaledwie trzy domostwa i… dwie osoby mieszkające na stałe.

Wszystko zaczęło się w 1989 roku od kupna gazety we Wrocławiu. Nie zdążyłem jej przeczytać więc zabrałem do Berlina, wówczas jeszcze Zachodniego, gdzie mieszkałem z żoną Danusią. Tam, w mieszkaniu w dzielnicy Charlottenburg – należącej do brytyjskiej strefy okupacyjnej (podział na strefy okupacyjne był wtedy bardzo dobrze widoczny, a najbardziej wyróżniała się strefa radziecka, odgrodzona od pozostałych słynnym murem) -przeglądając gazetę zabraną z Polski natrafiłem na artykuł o mazurskim Popielnie i stacji Polskiej Akademii Nauk, o hodowanych tam jeleniach, o eksperymentach z porożami i problemach finansowych. Przeczytałem i… zapomniałem. Jednak ta lektura wydała po czasie nieoczekiwany plon.

Kadzidłowo, maj 1992

Kilka miesięcy później, w słoneczny majowy dzień, siedzieliśmy z Danusią i naszymi przyjaciółmi Romkiem i Andrzejem (znaliśmy się ze studiów we Wrocławiu) w ogródku przy Stuttgarter Platz przy piwie pszenicznym. Romek opowiadał, że na jakieś imprezie poznał Koreańczyków, którzy wypytywali go czy w Polsce, gdzie – jak słyszeli – jest dużo lasów, a w nich dużo jeleni, można kupić młode poroża, takie pokryte jeszcze skórą, czyli scypułem. Wypytywali, bo chcieli je kupić, ponieważ w Azji preparaty z poroży, wzmagające wszelkie siły witalne, przede wszystkim u mężczyzn, mają wysoką cenę.

To wtedy, zasiane podczas czytania gazety ziarenko wykiełkowało: opowiedziałem popijającemu piwo towarzystwu o Popielnie, jeleniach i naukowcach eksperymentujących z przeszczepami poroży. Postanowiliśmy jechać na Mazury – to się po niemiecku nazywa Schnapsidee, po polsku może to być choćby: „wariacki pomysł”.

W pierwszych dniach czerwca 1990 roku znaleźliśmy się we troje (Danusia, Romek i ja) w Puszczy Piskiej i położonym – jak nam się wtedy zdawało – na końcu świata Popielnie. Tam spotkaliśmy profesora Jaczewskiego, ten pojechał z nami do Kosewa Górnego, do stacji hodowli jeleni, gdzie poznaliśmy dr. Andrzeja Krzywińskiego, który planował utworzenie w Kadzidłowie pierwszego w Polsce prywatnego parku dzikich zwierząt. No i wówczas trafiliśmy do ukrytego w puszczy, maleńkiego Kadzidłowa.

Ten nasz pierwszy wyjazd na Mazury zakończył się finansowym sukcesem, bo dobrze sprzedaliśmy zakupione poroża i zaowocował jeszcze bardziej szalonym pomysłem założenia… fermy jeleni. Kupiliśmy ich prawie czterdzieści (żywych zwierząt!), do tego trzy kilometry specjalnej siatki oraz setki słupków dębowych, i w maju 1991 roku powstała w Kadzidłowie duża zagroda, a w niej chyba pierwsza w Polsce prywatna ferma jeleni. Nasza. Dość szybko okazało się jednak, że hodowcami jeleni z pewnością nie będziemy, straciliśmy zwierzęta (część z nich wybrała wolność i wróciła do lasu, część pozostała w Kosewie, reszta w parku dzikich zwierząt). No i z interesu nic nie wyszło.

Nim to jednak nastąpiło kilka razy w roku przyjeżdżaliśmy na Mazury, do Kadzidłowa. Zawsze poza sezonem więc mocno dokuczał nam brak miejsc noclegowych. Któregoś razu na jednym z trzech domów w Kadzidłowie zobaczyliśmy napis: „Na sprzedaż”. I także tym razem długo się nie zastanawialiśmy. Jesienią 1992 roku (dokładnie 14 września 1992 roku, a więc 30 lat temu!) zostaliśmy właścicielami zapuszczonego siedliska w Kadzidłowie. Hektara ziemi – a raczej ugoru z dwoma rachitycznymi drzewami, niewielkiego murowanego domku – w stanie zbliżającym się ku ruinie, rozpadającej się obórki, jakiejś okopconej ziemianki (później dowiedzieliśmy się, że to była „czarna bajnia” tradycyjna ruska łaźnia parowa, bez komina) oraz wielkiej, walącej się już pieczarkarni przypominającej wygrzebany w ziemi wielki schron. I taki był nasz mazurski początek…

Kadzidłowo, marzec 2017

Z tej pierwszej podróży do Puszczy Piskiej w 1990 roku utkwiły mi w pamięci: bezkresna knieja, labirynt leśnych dróg, duża liczba drewnianych chałup, ale także brak sklepów, restauracji i hoteli. Zapamiętałem biało-niebieską, drewnianą cerkiew w Wojnowie i klasztor na końcu tej wsi oraz malowniczy, niewielki cmentarz w Kadzidłowie, otoczony niskim, omszałym płotem ze sztachet, z kilkoma równie omszałymi krzyżami w typie prawosławnym. Nie znałem wtedy historii Mazur, niewiele wiedziałem o starowiercach, a raskolnicy kojarzyli mi się głównie z nazwiskiem głównego bohatera powieści Dostojewskiego. W tamtym czasie w księgarniach niewiele było publikacji regionalnych (niewiele można było też znaleźć w okolicznych bibliotekach). Ponieważ mieszkałem wówczas w Berlinie, a tam przy Potsdamer Straße mieści się wielka Staatsbibliothek zu Berlin, ze wspaniałymi zbiorami i świetnie wyposażoną czytelnią, więc to tam czytałem o Mazurach, o starowiercach vel filiponach, którzy zakładali na Mazurach swoją „kolonię”. Tam też „odkrywałem” historię Kadzidłowa…

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Warto również przeczytać...