fbpx
HOME
Jan Maria Kłoczowski

Z podróży Alberta Camusa

Chciałbym podzielić się z czytelnikami „Księgi Przyjaciół” fragmentami przekładu, nad którym ostatnio pracowałem. Mam na myśli „Cahiers” Alberta Camusa, które w całości – oraz w tłumaczeniu Krzysztofa Umińskiego (zapiski z lat 1935-1942), Tomasza Swobody (lata 1942-1951) i niżej podpisanego (1951-1959) – ukażą się w przyszłym roku nakładem PIW. Wybrałem dla Państwa i opatrzyłem przypisami kilka zapisków z podróży, jakie Albert Camus odbył w roku 1954 i 1955 do Włoch i do Grecji – dwóch krain, które uznawał za swoją duchową ojczyznę. Dzielę się ich przekładem za zgodą Wydawcy oraz redaktora Kamila Piwowarskiego, który czuwa nad edycją całości.

Jan Maria Kłoczowski

ALBERT CAMUS

Włochy – grudzień 1954

30 listopada 1954

Rano wreszcie słońce nad Kampanią Rzymską, blade, ale pewne. I łzy wzruszenia, po prostu. Rzym. W jedynym z tych luksusowych hoteli, równie głupich jak ci, co nimi zarządzają. Jutro się przeprowadzę. Razem z N.[1] oglądamy narodziny gwiazdy Wenus. Spacer po Pincio, obok Villa Borghese: jakby ktoś malował cienkim pędzlem na niebie. Drzemka. Ostatni wykład. Wreszcie jestem wolny. Kolacja z N., Silone i Carlo Levim. Jutrzejszy dzień zapowiada się dobrze.

Fot. Bohdan Paczowski

Od 1 do 3 grudnia

Są takie miasta jak Florencja, małe miasteczka toskańskie lub hiszpańskie, które niosą podróżnego, wspierają go, każdy jego krok czynią lżejszym. Inne, jak Nowy Jork, przygniatają od razu swoim ciężarem i trzeba wysiłku, by nauczyć się prostować plecy i widzieć.

Rzym także nas przygniata, ale jego fontanny, ogrody i kopuły, które nosimy na sercu dziwnie szczęśliwi, nie są na tyle ciężkie, byśmy nie mogli oddychać. Miasto stosunkowo małe, ale niekiedy zza zakrętu ulicy wyłania się nagle widok niezwykle rozległy; krucha i zamknięta przestrzeń Rzymu oddycha wraz z podróżnym i żyje wraz z nim.

Zmieniłem hotel na pensjonat w pobliżu Villa Borghese. Mam tu taras, z którego widzę ogrody i ten widok za każdym razem mnie wzrusza. Po tylu latach spędzonych w mieście bez światła, między murami, po tylu porankach we mgle, karmię się teraz tą linią drzew, ciągnącą się na tle nieba od Porta Pinciana po Trinità dei Monti, za którą Rzym rozpościera swoje kopuły i swój chaos.

Każdego ranka, gdy lekko zaspany wychodzę na taras, śpiew ptaków zaskakuje mnie, wybudza ze snu, dotyka czułego miejsca, uwalniając jakąś tajemniczą radość. Od dwóch dni nie pada i piękne światło grudnia kreśli na moich oczach rysunek nastroszonych cyprysów i pinii.

Tu, w Rzymie, żałuję głupich i ponurych lat spędzonych w Paryżu. Istnieje racja serca, którą odrzucam, bo nikomu nie służy, a mnie o mały włos nie doprowadziła do zguby.

Przedwczoraj, na Forum Romanum, w tej części, gdzie są prawdziwe ruiny (bliżej Koloseum), a nie na tym ekstrawaganckim targowisku pretensjonalnych kolumn pod Kapitolem, a potem na cudownym Wzgórzu Palatyńskim, gdzie niezmiennie doskonały świat trwa w niczym nie zmąconej ciszy i spokoju, poczułem wreszcie, że zaczynam wracać do siebie. Taki oto pożytek z wielkich obrazów przeszłości, gdy natura potrafi je przyjąć i stłumić hałas, który w nich drzemie; dzięki nim serca i siły przysłużą się lepiej teraźniejszości i przyszłości. Późnym popołudniem, podczas spaceru po Via Appia, poczułem się tak szczęśliwy, że mógłbym wręcz rozstać się z życiem. Ale wiedziałem, że życie potoczy się dalej, a ja znajdę w sobie dość siły, by iść naprzód, że ta przerwa tylko mi w tym pomoże. (Od roku niczego nie napisałem, nie umiałem napisać, mimo dziesięciu tematów, których nie potrafiłem rozwinąć, choć wiedziałem, że są wyjątkowe – niebawem minie rok, a ja wciąż przy zdrowych zmysłach). Dobrze byłoby żyć w tym klasztorze i w tej izbie, w której umarł Tasso.

Rzymskie place. Piazza Navona. Sant’Ignazio i inne. Różowiejące dno fontanny w barokowym blasku wody i kamieni. Kiedy obejrzeliśmy wszystko lub przynajmniej to, co można było zobaczyć, spacerowanie bez konkretnego celu staje się czystą przyjemnością.

Kiedy wczoraj w nocy przystanęliśmy na brzegu ciszy przed kościołem San Pietro in Montorio, Rzym w świetle latarni wyglądał u naszych stóp jak port, w którym zanika ruch i cichnie zgiełk.

*

Dziwna i nieznośna pewność, że piękno zabytków zawsze kryje w sobie jakiś przymus, a mimo to pozostaje pięknem; i że nie można nie pragnąć piękna, podobnie jak nie można pragnąć lub akceptować przymusu. Być może dlatego przedkładam ponad wszystko piękno pejzażu, które nie jest okupione niesprawiedliwością, i tylko w nim moje serce czuje się wolne.

Fot. Bohdan Paczowski

3 grudnia

Cudowny poranek w Galerii Borghese. Światło algierskich poranków przebija się przez cienkie igły pinii i odcina je, jedną po drugiej. I Galeria pełna jasnego światła, i rzeźby Berniniego, zachwycające i zagadkowe, gdy triumfuje łaska, jak w niezwykle surrealistycznej Dafne (surrealizm jako prąd w sztuce był przede wszystkim kontrofensywą baroku), odrażające, gdy łaska znika – jak w niepokojącej Prawdzie. Bernini wzruszający również jako malarz (portrety).

Danae Correggia, i przede wszystkim Tycjan i jego Wenus, która zasłania opaską oczy Amorowi, obraz jakże młodzieńczy, choć namalował go dziewięćdziesięciolatek.

Kilka obrazów Caravaggia, ale najwspanialsze – poprzez kontrast pomiędzy gwałtownością a ściszoną głębią światła – są te, które widziałem po południu w San Luigi dei Francesi. Zapowiedź Rembrandta. Zwłaszcza Powołanie Świętego Mateusza: wspaniałe. Młodość i wiek dojrzały to stały temat u Caravaggia. O losach tego człowieka opowiedział mi Moravia: wielokrotny przestępca, ucieka z Toskanii na statku, na którym zostaje obrabowany; zostawiają go obłąkanego na plaży, gdzie umiera (1573-1610). Moravia opowiada mi również prawdziwą historię rodu Cencich, o których chce napisać sztukę[2]. Beatrice Cenci jest pochowana pod ołtarzem w kościele San Luigi dei Francesi[3]. Zamieszki w Rzymie, Rewolucja Francuska. Francuski malarz, sankiulota, bierze udział w plądrowaniu kościoła San Luigi. Ktoś otwiera grobowiec. Znajdują szkielet Beatrice, czaszka spoczywa osobno, w okolicach kości miednicy. Malarz zabiera czaszkę i wychodzi na ulicę i kopie ją jak piłkę.

Pod wieczór wracam na Wzgórze Janikulum. San Pietro di Montorio. Tak, to moje ulubione miejsce w Rzymie. Wysoko, na pogodnym niebie, stada szpaków lekkie jak smużki dymu krążą we wszystkich kierunkach, rozdzielają się i łączą, by opaść w dół, ku piniom, które ledwie muskają, po czym ponownie wzlatują w górę. Kiedy schodzimy z N. w dół, ku Trastevere, widzimy je ponownie na platanach rosnących wzdłuż Viale del Re: jest ich tak dużo, że każde drzewo rozbrzmiewa ich świergotem; więcej na nim ptaków, niż liści. A gdy zapada wieczór, ogłuszający świergot szpaków tłumi odgłosy pełnego ludzi Trastevere, miesza się z piskiem tramwajów, a wszystkie głowy zwracają się z uśmiechem ku gigantycznym rojom liści i piór. […]

Napisać BAROKOWY tekst o Rzymie.

 

4 grudnia

Rano Palazzo Barberini. Narcyz Caravaggia, a zwłaszcza ta Madonna przypisywana Pierowi della Francesca, mnie natomiast kojarzy się raczej z delikatną manierą Signorellego. Tak czy owak, niezwykła.

Obiad z Moravią i N. w Tivoli i długie popołudnie w cudownej Willi Hadriana. Niezwykły zaiste dzień z kręgiem nieba bez chmur, którego wielkie połacie obdzielają równą porcją światła wspaniałe cyprysy i wysokie pinie w Willi. Duże fragmenty zrujnowanych ścian pałacu wyglądają w tym świetle jak cementowe ule, a plastry pszczelego wosku wydzielają zapach świetlnego miodu. Tutaj widzę lepiej różnicę pomiędzy światłem Rzymu a światłem innych miast, na przykład Florencji, gdzie jest bardziej rozproszone, srebrne, wręcz uduchowione. To rzymskie jest krągłe, lśniące i gibkie. Kojarzy się z ciałem, z cielesną obfitością, ze szczęściem, z udanym życiem. Tło jeszcze bardziej soczyste. Ptaki śpiewające w ruinach. W obliczu czegoś równie doskonałego dziwne i miłe poczucie, że wszystko zostało już powiedziane.

Unoszone ku górze ciała Michała Anioła, na prawo od ołtarza, w jego Sądzie Ostatecznym, są ciężkie i umięśnione, zapewne po to, by powstało wrażenie nieodpartej lekkości. Im cięższe, tym lżejsze. Oto sedno sztuki.

W apartamencie Borgii Retoryka Pinturicchia trzyma w ręku miecz.

Serce się kraje na myśl, że Juliusz II kazał zniszczyć freski Piera della Francesca ( i innych), aby Rafael mógł malować swoje Stanze; jaka była cena za wspaniałe Uwolnienie Świętego Piotra?

Zdjęcie z krzyża Caravaggia. Nie widać krzyża; wybitny malarz, z całą pewnością[4].

 

6 grudnia

Szary dzień. Gorączka. Przedłużam pobyt. Wieczorem spotkałem się z Moravią.

 

7 grudnia

Wyjazd z Nicolą i Francesco[5]. Kampania Rzymska. F. – piękny i zdystansowany, a zarazem obecny i ludzki. Miasteczko czarodziejki Kirke[6]. Przyjazd do Neapolu. Obiad w Pozzuoli, w restauracji – bliźniaczce Padovani. W Neapolu ulewny deszcz i czuję od razu, że mam wyższą gorączkę. Wieczorem rozpogadza się.

 

8 grudnia

Budzę się z wysoką gorączką. Przedwczoraj wieczorem nie byłem w stanie skończyć tych notatek. Mimo to długi spacer po „barrios” na tyłach Santa Lucia. Wrażenie, jakbyśmy zeszli z alei Champs Élysées i trafili na slumsy. Otwarte drzwi i widzimy trójkę dzieci w jednym łóżku, niekiedy z ojcem; nic sobie nie robią z tego, że są na widoku. Powiewające pranie nadaje Neapolowi świąteczny wygląd tylko dlatego, że bielizny i pościeli brakuje i trzeba to wszystko codziennie prać. To pranie jest jak sztandar nędzy. Wieczorem N. i F. Jedziemy wilgotną dorożką, która pachnie skórą i łajnem. Prawdziwy smak męskiej przyjaźni. N. zabiera nas do dzielnicy Porta Capuana. Szeroka ulica biegnąca w górę. Na każdym balkonie lampa z abażurem. Co sprawia, że nędza wygląda nadzwyczaj świątecznie. Przed kościołem długa procesja. Chorągwie powiewające nad gęstym tłumem drepcącym w błocku z liści kapusty, których nie uprzątnięto po porannym targu. I petardy. Tuż po przemarszu Świętych. I przed Matką Boską. Jakiś szaleniec śledzący z okna procesję podpala jedna po drugiej dziesiątki petard tym samym, mechanicznym ruchem, rzuca je w tłum, po czym dzieci tańczą wokół nich jak Indianie, dopóki petardy nie wybuchną. Hoteliki dla ubogich. Mierzyliśmy wysoko. Oto Escurial nędzy…

9 grudnia

Budzę się bez gorączki. Ale wstaję połamany i zamroczony. Mimo to postanawiam, że jedziemy (w takich chwilach zawsze dodaje mi sił myśl, że inni mają gorzej: więźniowie, itd.). Ruszamy przy pięknej pogodzie. Sorrento (i cudowny ogród przy Villa Cocumella), Amalfi, gdzie zatrzymujemy się na obiad, jakby zbyt dekoracyjne, potem zmieniam za kierownicą zmęczonego F. i o zachodzie słońca, minąwszy tereny przemysłowe i dziwny region kojarzący mi się z Otchłanią piekielną (wysokie trzciny, odarte z liści niskie drzewa), docieramy do Paestum. Tu serce milknie.

(Później). Spróbuję opisać ten przyjazd, późnym popołudniem. W zajeździe w pobliżu ruin dają nam duży pokój z trzema łóżkami: grube białe mury, żadnych wygód, ale za to niezwykle czysto. Łazi za mną pies przybłęda. O zachodzie słońca, jako że wejścia strzegą już barierki, przeprawiamy się przez kamienny murek i wchodzimy na teren ruin. Światło od strony morza, które całkiem blisko i jest jeszcze niebieskie, podczas gdy wzgórza naprzeciw spowite już w mroku. Kiedy stajemy przy świątyni Posejdona, kruki, szykujące się do snu, wzlatują znienacka w niebo przy ogłuszającym tumulcie skrzydeł i wrzasków, krążą wokół świątyni, przysiadają na chwilę w jej czterech narożnikach i odlatują, jakby chciały uczcić tę cudowną chwilę, gdy naszym oczom ukazuje się istota wykuta z kamienia, ale żywa i niezapomniana. Wieczór, czarny lot kruków, od czasu do czasu śpiew ptaków, przestrzeń między morzem a wzgórzami; chłoniemy każdym zmysłem te prawdziwe, precyzyjne cuda, a ja, zmęczony i podekscytowany, czuję, że jestem bliski płaczu. A potem niekończący się zachwyt, który każe milczeć.

Wieczór, cisza, kruki – jak ptaki w Lourmarin i kotka – moje łzy, muzyka.

Poranna rosa na ruinach w Tipasie. Kropla czegoś, co najświeższe, na tym, co najstarsze. Oto, w co wierzę; oto, według mnie, zasada sztuki i życia.

 

10 grudnia

Wczoraj wieczorem spacer w stronę plaży, między wysokimi trawami, kamiennymi murkami i bawołami. Odgłos morza, zrazu głuchy, potem coraz głośniejszy. Plaża, ciepława woda po niebem świetlistym i szarym, gdy zapada noc. Kiedy wracamy, zaczyna padać, a morze za nami przycicha. Bawoły poruszają się wolno, a potem spuszczają łby i nieruchomieją jak noc. Spokój.

Przed zaśnięciem patrzę przez okno na świątynie. W pokoju, który tak lubię, o grubych, gołych ścianach – jest mroźno. Marznę przez całą noc. Otwieram okno, ruiny w deszczu. Godzinę później, gdy ruszamy w drogę, niebo jest już niebieskie, światło świeże i wspaniałe.

Nieustający zachwyt na widok tej świątyni i jej ogromnych kolumn z różowej gąbki i pozłacanego korka, jej zwiewnego ciężaru, jej niewyczerpanej obecności. Krukom towarzyszą teraz inne ptaki, ale te pierwsze nadal rozsnuwają nad świątynią czarny welon powiewający we wszystkich kierunkach wśród ochrypłych wrzasków. Świeży zapach małych heliotropów rosnących w pobliżu świątyni.

Odgłosy wody, psów, dalekiego motocykla.

Smutek ogarnia serce nie z powodu pełnych melancholii ruin, lecz z powodu rozpaczliwej miłości do tego, co wiecznie trwa w swej wiecznej młodości; z powodu miłości do przyszłości.

Nadal pośród ruin między morzem a wzgórzami. Trudno jest pożegnać się z miejscem, w którym po raz pierwszy od czasów Tipasy całym sobą poczułem, jak bardzo liczy się tu i teraz.

 

10 grudnia

Ciąg dalszy. W końcu wyjazd i kilka godzin później – Pompeje. Zaciekawiony, to jasne, ale bez choćby chwili wzruszenia. Rzymianie – niekiedy wyrafinowani, ale nigdy cywilizowani. Adwokaci i żołnierze, których, nie wiedzieć czemu, mylimy z Grekami. To głównie oni zniszczyli ducha Grecji. Niestety, pokonana Grecja nie zdołała się na nich zemścić w odwecie. Zapożyczali tematy i formy wielkiej sztuki, ale zdołali stworzyć jedynie zimną jej namiastkę, i byłoby lepiej, gdyby docierała ona do nas bez pośredników, w całej swojej prostocie i chwale. W porównaniu ze świątynią Hery w Paestum starożytność, którą usłane są Włochy z Rzymem na czele, jawi się jako komedia fałszywej wielkości i rozpada w pył. Podpowiadał mi to od zawsze instynkt, ponieważ wiersze łacińskie (łącznie z podziwianym, choć nielubianym Wergiliuszem) nie budziły z reguły mego zachwytu, podczas gdy serce zawsze biło mi żywiej, gdy sięgałem po tragiczne lub liryczne strofy greckie.

Smak popiołu w ustach i rosnące zmęczenie, gdy opuszczamy ten pełen precjozów Buchenwald, jakim są Pompeje. Prowadzimy na zmianę z F. i około dziewiątej wieczorem, wyczerpani, docieramy do Rzymu.

Grecja – kwiecień 1955

Akropol [27 kwietnia 1955] Wiatr przegonił wszystkie chmury i z nieba leje się białe, ostre światło. Przez cały ranek dziwne uczucie, że jestem tu od lat, niemal u siebie, mimo bariery językowej. I kiedy podchodzę na Akropol, mam wrażenie, że składam tu „sąsiedzką” wizytę, bez cienia emocji.

Ale na szczycie to się zmienia. Jest jedenasta przed południem i światło spada na świątynie z całą siłą, odbija się od przetartych wiatrem kamiennych posadzek, rozpryskuje na tysiące białych, płonących mieczy. Razi w oczy, wyciska z nich łzy, szybko i boleśnie wnika w ciało, zadaje mu gwałt niemal fizyczny i jednocześnie oczyszcza.

Oczy przyzwyczajają się zwolna, otwierają, i wtedy, czyści, odkażeni światłem, poczynamy wchłaniać w siebie ekstrawaganckie piękno tego miejsca (tak, zastanawia mnie niezwykła zuchwałość tego klasycyzmu).

I ciemnoczerwone maki, jakich jeszcze nigdy nie widziałem: jeden z nich, samotny, wyrasta wprost z kamienia, […][7], malwy i doskonale wykadrowana przestrzeń, aż po morze. I Erechtejon: twarz drugiej Kory, i ugięta noga trzeciej…

Serce pęka na myśl, że świat sięgnął tutaj szczytów doskonałości, a potem już tylko chylił się ku upadkowi. Musimy ciągle bronić się przed tą myślą. Jeśli uwierzymy w to, co głosi, wybierzemy śmierć, a przecież chcemy żyć.

 

Włochy – sierpień 1955

Urbino. Małe, doskonale zwarte, opasane murami miasteczka, surowe i ciche. Pośród tych nagich murów obojętne postaci z Biczowania czekają od wieków w towarzystwie aniołów i wyniosłej Madonny Piera della Francesca. San Sepolcro. Chrystus zmartwychwstał. I oto wstaje z grobu, gotów do boju. Ponownie freski Piera della Francesca. Dolina San Sepolcro, gdzie należy wrócić pod koniec życia. Równa, szeroka, pod spokojnym, odprężonym niebem, strzeże tajemnicy.

Po raz kolejny odnajduję morze, chłodne i czułe dla mięśni.

Ciężar Krzyża Świętego, Madonna del Parto.

Chciałbym wrócić pod koniec mojego życia na tę ścieżkę, która prowadzi w dół do doliny San Sepolcro, zejść nią powoli, spacerować w dolinie między kruchymi drzewami oliwnymi i wysokimi cyprysami, w domu o grubych ścianach i chłodnych izbach znaleźć pusty pokój z wąskim oknem, z którego mógłbym patrzeć na zachód słońca nad doliną. Chciałbym wrócić do parku Il Prato w Arezzo i któregoś wieczoru ponownie przespacerować się wokół twierdzy, aby patrzeć, jak noc osiada nad tą niezrównaną krainą. Chciałbym… Zawsze i wszędzie ta potrzeba samotności, której nie umiem zrozumieć: jakby zapowiadała śmierć i towarzyszące jej ukojenie.

Odnaleźć Piazza della Signoria w Gubbio i patrzeć długo na dolinę w deszczu, ujrzeć Asyż bez turystów i skuterów, na placu przed górną bazyliką św. Franciszka wsłuchać się w harmonię gwiazd. Zobaczyć Perugię bez budowanych wokół niej domów i wcześnie rano móc popatrzeć na kruche drzewa oliwkowe na zboczach pod Porta Sole.

Ale przede wszystkim, przede wszystkim powtórzyć pieszo, z plecakiem na plecach, trasę wiodącą z Monte San Savino do Sieny, przemierzyć krainę oliwek i winogron, których zapach czuję, wędrować po ciągnących się aż po horyzont wzgórzach z niebieskawego tufu i ujrzeć Sienę o zachodzie słońca z jej minaretami wyglądającymi jak te z doskonałego Konstantynopola, dotrzeć do miasta nocą, bez pieniędzy, samotnie, spać przy fontannie, być pierwszym na Campo w kształcie dłoni, która oferuje nam największe, po Grecji, z dokonań człowieka.

Tak, chciałbym zobaczyć raz jeszcze pochyły plac w Arezzo, muszlę Campo w Sienie, a na rozgrzanych ulicach Werony zajadać się arbuzami.

Chciałbym, żeby na starość dane mi było wrócić na tę drogę do Sieny, której nic na świecie nie dorówna, i umrzeć tam w rowie, otoczony jedynie życzliwością nieznanych mi Włochów, których kocham.

ALBERT CAMUS

Tłum. Jan Maria Kłoczowski

[1] N. w zapiskach „włoskich” to Nicola Chiaromonte (1905-1972), przyjaciel Camusa, jeden z najwybitniejszych włoskich intelektualistów, eseista, redaktor naczelny (razem z Ignazio Silone) pisma „Tempo presente”. Zob. Albert Camus, Nicola Chiaromonte, Korespondencja 1945-1959, tłum. Maryna Ochab, „Biblioteka Mnemosyne” pod redakcją Piotra Kłoczowskiego, Gdańsk, słowo/obraz terytoria, 2020.

[2] Sztuka ta ukazała się w 1955 roku na łamach pisma „Botteghe Oscure” wydawanego w Rzymie w latach 1948-1960 przez księżną Marguerite Caetani.

[3] Camus (lub Moravia) podaje błędną informację. Betarice pochowano pod ołtarzem w ulubionym kościele Camusa, czyli w San Pietro di Montorio…

[4] Camus ogląda w Muzeum Watykańskim obraz Caravaggia, który nosi tytuł Złożenie do grobu. Dlatego nie widać na nim krzyża…

[5] Francesco Grandjacquet (1904-1991), włoski aktor, przyjaciel Moravii i Chiaromontego.

[6] Być może Camus ma na myśli miasteczko San Felice Circeo.

[7] Nieczytelne słowo w maszynopisie.

Warto również przeczytać...