fbpx
HOME
Miłosz Waligórski

Za jednym zamachem drugi, trzeci, czwarty   

Szwecja to woda. W promieniu najwyżej kilkuset metrów od domu każdy ma linię brzegową. Potoku, rzeki, jeziora, Bałtyku. Wzrok mknie po tafli albo podskakuje na falach… taki wzrok łatwiej daje się ponieść prądom wyobraźni. Otwiera się na świat, marzy o tym, co za horyzontem. Chciałby być w kilku miejscach naraz. A jeśli zostaje mu odebrany dar patrzenia na szerokie wody – więdnie.

Eyvind Johnson w Jeszcze raz, kapitanie pisze o J. G. Bottenhammarze, wiecznie pijanym dowódcy „Gołębicy”, łajby, w której za mostek kapitański służy skrzynka po cukrze. Bottenhammar pływał kiedyś okrętami po oceanach, teraz gdzieś w Norrbotten wozi ludzi na potańcówki, a łopatki jego parowczyka buksują w piaszczystych łachach. Czy może dziwić picie u kogoś, czyja dusza, szeroka po widnokrąg, osiadła na mieliźnie?

Późnym wieczorem przypominam sobie to opowiadanie, siedząc wygodnie na M/S Gotland, promie rozmiarów Ikei, większym od niejednego szkieru przy porcie Nynäshamn, który, nawiasem mówiąc, nie zmienił się od czasów, kiedy bracia Zielińscy (pierwowzory bohaterów 300 mil do nieba) uciekli z Polski do lepszego świata. Przed wejściem na pokład zjadam w piekarni szafranową babeczkę i semlę, czyli ciastko zwane zabójcą królów, a to dlatego, że w tłusty wtorek 12 lutego 1771 roku unicestwiło króla Adolfa Fryderyka.

Ta podróż zaczyna się jak Biblia. Ląd za mną zanurza się w noc, nad powierzchnią bezmiaru wód jest ciemność, a nad wodami hula wiatr. Obchodzę prom: kino, kawiarnie, butiki… Kolos, nawet nie wiem, gdzie przód, gdzie tył, gdzie kapitan. W restauracji zamawiam dziesięć kulek mięsnych w sosie żurawinowym, a do tego mariestads export. To lekkie piwo przywodzi na myśl kurort nad jeziorem Wener, dokąd zawinęliśmy w te wakacje. W intencji powrotu do Mariestad wznoszę sobie nieme „skol”.

Widząc te moje uroczyste gesty, z rogu kiwają na mnie dwaj Szwedzi, na oko młodociani, chociaż w przypadku Skandynawów bywa to mylące, znam takich, co wyglądają na trzydzieści, a mają pięćdziesiąt pięć. Jeden z tych dwóch nosi kapelusz stosowany, drugi osadzoną na sztorc wełnianą czapkę, która chwieje się na czubku głowy. Taka u nich moda. Machają, żebym się dosiadł. Zagięli na mnie parol.

Daję się namówić. Pierwszy na powitanie mówi „Bonsoir, beau masque!”, jak jakiś spiskowiec, uchyla kapelusza i mruga porozumiewawczo, drugi go strofuje: „Weź się nie wygłupiaj”. Na milę czuć ich ściemą. Dobry i zły policjant? Normalny i stuknięty? Obaj wariaci? Ponoć chcą tylko pogawędzić, postawić drinka, ale ja wiem, że Szwedom trudno dotrzymać placu w piciu, więc szybko przechodzę na cappuccino, a potem na pustą filiżankę, którą wychylam kolejne toasty.

Z łyczka na łyczek coraz szerzej otwierają serca. Opowiadają. Wyszli z więzienia, płyną na Gotlandię. Jeden z nich właśnie tutaj – „bo na wyspie nie ma przestępczości” – przed laty zakopał zdefraudowane pieniądze. Sęk w tym, że w 2017 roku ważność straciły stare banknoty, setki i pięćsetki, a akurat takie zostały ukryte w ziemi. Do niedawna można je było wymienić, chociaż tylko w Riksbanku, poza tym, jak tu wymienić kradziony szmal?! Dlatego ich wypad ma charakter czysto nostalgiczny. „To powrót do krainy młodości”, wzdycha jeden, co natychmiast gasi drugi: „Do krainy młodości nie ma powrotu”.

W lesie za Visby pomachają szpadlem, wyszczerbią blachę na kamieniach, spocą się jak mopsy, a później przeniosą skarb na Drottensgatan, gdzie w jednym z drewnianych domków wychował się kapelusznik. Usiądą na skrzyni, zaczną robić statki: kleić, strugać, składać – i będą je puszczać na wolno stojące kałuże. Byli bowiem marynarzami, zanim wsiąkli w mrok działalności przestępczej. A czym innym może wypełniać czas emerytowany matros, jeśli nie modelarstwem?

Znamy to z książek. Sigfrid Siwertz w Ostatniej fregacie opisał przypadek Petera Lorentza, żeglarza z trzydziestotrzyletnim stażem, który na swojej ukochanej „Annie Christinie” opłynął glob i nagle musi zmierzyć się z tym, że nowy armator chce fregatę przerobić na barkę węglową. Dla Lorentza to potwarz. Pozbawiony pracy popada w depresję, długi, nałogi i biedę. Z bagna próbuje wybrnąć, robiąc za grosze łódeczki dla dzieci, „małe klocki drzewa z trzema patyczkami zamiast masztów”. Jedna taka atrapa łudząco przypomina „Annę Christinę” – kapitan pokazuje ją armatorowi, chcąc zmiękczyć jego serce. Bezskutecznie. Peter trafia do schroniska dla bezdomnych, do szpitala, stacza się na dno, tęskni aż do szaleństwa: „Lorentz upijał się na dobre, a potem ciemną nocą, zataczając się, wędrował do Beckholm i stojąc w śniegu mruczał coś, i wpatrywał się w zamarły, opuszczony statek, skuty lodem”. Ostatecznie podejmuje decyzję, że zatopi fregatę. W trakcie akcji ginie, a uratowany żaglowiec zostaje przerobiony na barkę.

Moi kompani snują wizje masowej produkcji rafandynek i w ogóle, im dalej od brzegu, tym bardziej są rozochoceni. Dokupują alkohol, zwierają pięści, intonują pieśni, na przykład taki śpiewany pochop do odwiedzin Visby:

 

Będzie dzianina, w drogę panowie!

Liny na statku dawno splecione,

barek od bro pęka już w szwach,

kto się wychyli – do wody bach!

Dziób wodę spruje,

tył zaceruje.

Grubymi nićmi uszyte fale,

piana utkana z włóczki białawej –

morze haftuje po ciemku, ślepo…

Znów na mieliźnie, a ląd daleko.

No ileż można!? Do wyrzygania!

Zanim wysiądziesz, jest jeszcze bania.

To ja rozumiem – trap rzuć na brzeg!

Zwijamy żagle, dźwięk: krótki ścieg.

To ja rozumiem – trap na brzeg rzuć!

Ruszamy w miasto, będziemy szczuć.

To ja rozumiem – na brzeg rzuć trap!

Do Visby ciągnie dwanaście małp.

 

Przekrzykują się, plotą od rzeczy, zupełnie jak Piekarski na mękach, przy czym oni mnożą oskarżenia pod adresem króla Karola XVI Gustawa, podczas gdy Michał Piekarski, chory psychicznie szlachcic herbu Topór, wygadywał na Zygmunta III Wazę. Czym skończyły się jego skargi, wszyscy dobrze wiemy: 15 listopada 1620 dziabnął króla nadziakiem na Świętojańskiej w Wawci. Skojarzenia zachowuję dla siebie. Siedzę z gębą zamkniętą na szwedzką kłódkę, uchem słucham moich Szwedów, a okiem patrzę, jak prom zawija do portu.

Schodzimy na ląd. Rozstajemy się, życząc sobie powodzenia. Ruszam w swoją stronę, na Drottensgatan przystaję wstrzymany pytaniem: „Może jeden z tych domów należy do kapelusznika?”. Pod numerem 10 przy kamienicy rodziny van dem Berghe widnieje tabliczka: „W 1790 roku mieszkał tu Jacob Johan Anckarström, oficer, który 16 marca 1792 roku podczas maskarady w operze sztokholmskiej zabił Gustawa III”. To nie wszystko. Dokładnie naprzeciwko jest popiersie Christophera Polhema, wynalazcy kłódki, a trochę dalej wewnętrzne parapety chatek pysznią się żaglowcami w butelkach.

Jak tylko wychodzę zza winkla, wiatr bije mnie w twarz, a kiedy tak bije, nie tylko wraca mi pamięć, ale też nagle wstrząsa mną wyobraźnia, jakbym z wysokiego klifu spojrzał na otwartą wodę. Odwracam się i oto jest – Bałtyk. Morze.

„Co, gdyby mi je odebrano? Co wtedy? Co się kleci z braku dostępu?”.

Na arkuszu białego papieru zaznaczam jeden punkt, obok drugi, dalej trzeci i następne, w coraz większej odległości od siebie. Dużo, więcej, ile wlezie. A później łączę je tak długo, aż powoli zacznie spod spodu wyłaniać się rysunek, nabierze kolorów, wyrazistości i wymiarów: dwóch, trzech… I wyrosną przede mną okręty, rozpostrą reje, wydmą żagle, nabiorą wiatru.

MIŁOSZ WALIGÓRSKI

 

Warto również przeczytać...